Baśnie z Lasu Kłów

1 2 3 4
Jesteś na stronie 1. Następna

Ludzie...

Małe, krótkotrwałe istotki, którym wydaje się, że rządzą światem. Puszą się jak pawie dumni ze swojej naukowej wiedzy, odkrywają cały czas na nowo jeden i ten sam ląd, tylko że z innej strony, a potem podziwiają za to siebie nawzajem i przyznają sobie nagrody, myląc mały kawałek wyspy na oceanie z całym wszechświatem. Są jak te piękne kwiaty, kwitnące tylko przez jedną noc i tylko jeden raz w życiu rośliny, spektakularne, krzyczące kolorami i umierające zaraz po urodzeniu. Patrzą na siebie, próżni i zachwyceni samymi sobą, zapominając o innych częściach rośliny, które były tu przed nimi i będą jeszcze długo po nich. Nie dopuszczeni do odwiecznych tajemnic przyrody wymyślają własne, a rzeczy niezrozumiałe tłumaczą sobie mitologią, albo barwną i pełną czci i strachu przed tym, co nieznane, albo napuszoną i zadufaną w sobie, głoszoną przez więdnących staruszków w niezrozumiałych dla nikogo oprócz nich samych językach. Swoje nieznaczne sprzeczki nazywają wielkimi wojnami, bo będąc młodymi i przemijającymi nigdy nie mogli widzieć prawdziwej wojny. Kręcą się w kółko nazywając to postępem. I nieuchronnie zmierzają ku samozagładzie nieświadomi, że obok istnieje i spokojnie czeka na ich koniec wszystko, co było przed nimi i co zostanie po tym, jak ich marne ciała zmienią się w pył.

Czasami zdarza się konfrontacja. Czasem człowiek spotyka się nagle twarzą w twarz z tym, czego nie będzie w stanie pojąć nigdy, bo nie przeżyje tych wszystkich stuleci, jakie byłyby na to potrzebne. Inni patrzą na to i potem powtarzają sobie nawzajem tak długo, aż któryś z nich postanowi to opisać, nie wiedząc nawet, że ociera się o odwieczne tajemnice. A może to są tylko dziwnie zbliżone do prawdy baśnie?

*

- Babciu, a czemu nie pójdziemy do tamtego lasu?

Siedząca przy wrzecionie pomarszczona staruszka żachnęła się.
- Głupiś!- odparła krótko.

- Ale babciu...

- Cichoj! Skrzat żeś jeszcze, ale rozumu mógłbyś już nabrać. Nie wiesz to, że w Lesie mieszka Złe?

Malec otworzył szeroko oczy, przestraszony i zaciekawiony zarazem.
- A jakie złe, babciu?

- A wiesz ty, kaj się ten las nazywa?

- Nie.

- To jest Las Kłów. Tam żyją różne stwory, co kły mają, a poza tym lelki, leśni ludzie, dziwożony wodne, leszy i inne złe licha.

- A co one tam robią?

- Daj już pokój, zmęczona jestem. Przypomniałbyś lepiej bratu, co by konie nakarmił.

*

Obudził mnie ciepły dotyk słonecznych promieni i niecierpliwe rżenie Diany domagającej się śniadania. Otworzyłam oczy i przeciągnąwszy się w miękkiej, białej pościeli wyjrzałam przez okno. Słońce było już wysoko, z soczystego kobierca zielonej trawy przed moim domem dawno już wyparowały resztki porannej rosy. Ależ zaspałam! Ale to dobrze, było dokładnie dwa dni przed pełnią, a więc przez pięć kolejnych nocy spać będę niewiele, albo zgoła wcale. Był środek lata, a więc należało zbierać zioła, póki jeszcze były.
Nakarmiłam Dianę. Stała w swojej malutkiej stajni, którą wybudował dla mnie jeden z wieśniaków w podzięce za wyleczenie jego małej córeczki. Nasypałam mojej ślicznej, karej klaczy obroku, ale nie ruszyła go, patrząc na mnie z wyrzutem. No cóż, dziś będzie na mnie obrażona.
Wyszłam i spojrzałam w stronę wsi. Raz po raz uderzały we mnie gorące fale przesycone zapachem rumianków i przydrożnej mięty. Słońce grzało niemiłosiernie, rozmywając powietrze tak, iż biegnąca ku mnie od wsi postać wydawała się wyłaniać z falującej mgły. Z daleka poznałam, że to Raynna. Niewysoka, nieco pulchna kobietka o kruczoczarnych włosach, zawsze przykrytych chustką, dzisiaj zieloną. Właściwie była najbliższą mi osobą, choć trudno byłoby mi ją nazwać przyjaciółką. To ona zazwyczaj pierwsza biegła do mnie, kiedy we wsi Mallenbey coś się stało, ona potem często przynosiła mi podarunki od wdzięcznych wieśniaków, którzy byli zbyt zajęci, aby iść taki kawał drogi do mojej chaty pod Lasem, ona sprzedawała mi jajka i mleko, ona wreszcie uparcie przynosiła mi zawsze poświęcone kłosy zboża, choć wiedziała, że nie wierzę w ich moc. I oto znowu biegła polną drogą, by pewnie jak zwykle przynieść mi jakąś sensacyjną i tragiczną (w swoim mniemaniu), wiadomość. Stanie przede mną i będzie z wypiekami na twarzy opowiadać, że ktoś zaczarował krowę Deleckich, bo daje mniej mleka niż zwykle. A ja będę musiała dzisiaj iść do wsi i powiedzieć im osobiście (bo inaczej nie uwierzą), że krowie nic nie jest, tylko za mało je, bo parobkowi nie chce się jej paść na dalekich, świeżych pastwiskach.

Raynna dobiegła wreszcie do mnie i dyszała ciężko, trzymając się ściany stajni.
- No i co tam? - zagadnęłam - Czemu znowu tak pędziłaś?

- Dziecko Marringów nie żyje- odparła doszedłszy do siebie. Dziecko Marringów! Śliczny półroczny chłopczyk. Straszna szkoda, no ale takie rzeczy się zdarzają. Nawet dosyć często.

- Więc skoro już nie żyje, to nie musiałaś tak biec. Poza tym ja go nie wskrzeszę.

- Nie rozumiesz. Ono jest... straszne! Ktoś... coś...

- Ćśśś, czekaj, po kolei.

- Ono jest rozszarpane na strzępy! - krzyknęła rozpaczliwie. W oczach miała zgrozę i obrzydzenie. To rzeczywiście była poważna sprawa. - Nie widziałaś czegoś takiego! To... okropne- wybuchła spazmatycznym płaczem.

Chciałam ją pocieszyć, ale nie było czasu. Natychmiast wyprowadziłam Dianę ze stajni. Chyba rozumiała, że dzieje się coś ważnego, bo nie dąsała się. Posadziłam na niej Raynnę, sama usiadłam z przodu i pomknęłyśmy jak wicher w stronę Mallenbey.

*

W Tavicy wstawał nowy dzień.
Maciek ziewając szeroko zaprzęgał gniadego konia do starego pługa. Nad wsią powoli podnosiła się złota tarcza słoneczna, wstępując na czyste, lazurowe niebo. Dzień zapowiadał się upalny, z ziemi podnosiły się mgliste opary zalegającej po nocnej ulewie wilgoci. Młody parobek sypał właśnie paszy świniom. Maciek ziewnął raz jeszcze i krzyknął coś niezrozumiale w stronę domu Z drewnianej chałupy wyszła młodziutka dziewczyna i przeskakując kałuże skierowała się w stronę brata. Była bosa, rozespana, jasne, białe niemal włosy, których nie zdążyła jeszcze zapleść, spływały na szczupłe ramiona.
- Wołaj no mi matki! Rozmówić się z nią muszę, zanim pójdę w pole.

Dziewczyna podniosła na niego okrągłe oczy o niesamowitym, brązowo-żółtm kolorze. Miały w sobie coś groźnego. Maciek ich nie lubił. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale bał się, kiedy siostra na niego patrzyła. Zmieszany podrapał się po głowie i zaśmiał
- A ty się ogarnij jakoś, bo rozmamłana latasz kiej czarownica.- rzekł kpiąco i odwrócił się. Nie odpowiedziawszy wróciła do domu, z którego po chwili wyszła niewysoka kobiecina w chustce na głowie.

- Mamusia kazali, żebych ja dzisiaj do lasku doorał, ale ja nie dam rady - skarżył się Maciek. Rudy parobek i najęta na krótko do pomocy babka przerwali pracę, czekając, aż wybuchnie sprzeczka. Ale nic takiego się nie stało.

Matka westchnęła tylko.
- Prawda. Wiem ja, synuś, że ci ciężko, ale nam wszystkim nie lepiej. Tak to jest, kiej gospodarza nie ma! Wrócą ociec z wojska to będzie jak dawniej. A teraz musim przetrzymać, póki się wojna nie skończy. No, ludzie - krzyknęła już do wszystkich - bierzta się do roboty! Jewuś, idź no do strumienia i zrób pranie. Jasiek, wałkoniu, czego stoisz?

Już po chwili wszyscy zabrali się do swoich zajęć.

Ewa usiadła na brzegu strumienia w miejscu, w którym woda rozlewała się dosyć szeroko. Było pusto. położyła pranie obok siebie i siedziała zapatrzona w seledynową zieleń świeżej trawy. Na południu, za pokrytymi fioletowo-żółtym kobiercem kwiatów łąkami ciemniała nieprzystępna ściana Lasu Kłów. Wielkie, stare drzewa zwieszały nisko swe grube konary, jakby chciały wrócić nimi do ziemi, zatoczyć koło i połączyć się ze swoimi korzeniami myśląc, że to zapewni im nieśmiertelność. Pod ich koronami panowała ciemność i cisza, tak różna od wesołego światła promieni słonecznych igrających w soczystej trawie, od łąk i wsi pełnych brzęczenia pszczół, rżenia koni i ludzkich nawoływań. Mimo letniego upału w Lesie było wilgotno i chłodno. Ale nie było grzybów. Z resztą, może były, ale nikt nigdy tego nie sprawdził. Żaden człowiek nie odważyłby się wyjść do Lasu. O Lesie nawet się nie mówiło. I tylko w długie, jesienne wieczory starsi wieśniacy cicho opowiadali młodzieży dziwne historie z nim związane. Po innych lasach się spacerowało, chodziło się do nich po drewno i jagody, zbierało się w nich grzyby i kasztany, ale nie w Lesie Kłów. Ludzie bali się nawet paść krowy w jego pobliżu. Stare zielarki twierdziły, że w Lesie mieszka Złe. Co to takiego, nikt nie pytał. Ale Ewa była ciekawa. Lubiła Las. Nie wiedziała dlaczego, może pociągała ją jego tajemniczość, chciała poznać jego sekrety i nareszcie doświadczyć czegoś niezwykłego? Ale nigdy tam nie weszła. Bała się. Nie żadnych dziwnych stworów, którymi babcie straszą wnuki, tylko czegoś całkiem realnego. Podobno zachodzące zimą aż do wsi wilki mieszkały właśnie w Lesie. Ewa nigdy nie widziała wilka, ale słyszała nocami przeciągłe, tęskne wycie, które przejmowało ją dziwnym dreszczem. Miało w sobie coś takiego...

Otrząsnęła się z rozmyślań i zabrała się za pranie.

*

- Nienawidzę cię - szepnął. Lekki, poranny wiatr rozwiewał mu opadające na ramiona siwe włosy, pomarszczone dłonie opierały się o zimny zamkowy mur, kiedy wymawiał słowa swojej codziennej, jadowitej litanii - Nienawidzę! I zniszczę. - szeptał wciąż wąskimi wargami. Jego duże, wyblakłe już oczy ciskały błyskawice, rzucały wyzwanie. Ale Las milczał, jakby te groźby nie robiły na nim żadnego wrażenia, jakby nie bał się tego dziwnego człowieczka, tego podstarzałego książątka, ledwie widocznego na murach wielkiego, starego zamczyska. Milczały wyniosłe drzewa, zza których powoli wyłaniało się wschodzące słońce. Ale książę i tak się uśmiechnął. "To już jutro - pomyślał - jutro się zacznie".

*

To był naprawdę okropny widok. Istota leżąca na łóżku przypominała wszystko z wyjątkiem człowieka. Skóra na brzuchu była rozdarta w poprzek, wyjęte na wierzch wnętrzności leżały niechlujnie porozrzucane po całym ciele. Większości z resztą brakowało. Jedna ręka była całkowicie rozszarpana, drugiej nie było wcale. Nogi były w całości skąpane we krwi, która już zaczynała się rozkładać. Twarz nie istniała, to była jedna wielka papka z mięśni, kości i mózgu. matka dziecka stała za mną blada jak płótno. Zapewne zbierało jej się na wymioty, ale nie miała już czym. W pełni ją rozumiałam. Drżącymi rękoma badałam dziecko, zwracając uwagę na resztki skóry. Były tam. Ślady pazurów i kłów. Odwróciłam się w stronę usiłującego powstrzymać dreszcze ojca chłopczyka.
- Czy to się stało tutaj? - zapytałam cicho. Nikt mi nie odpowiedział. Przesunęłam wzrok na matkę dziecka. Wybuchła płaczem.

- Nie - odpowiedziała mi ocierając cieknące ciurkiem łzy - to... było... w Lesie. Ona... - nie dokończyła, bo rozpłakała się na dobre. Ktoś miłosiernie wyprowadził ją na zewnątrz. Ja też wyszłam. Ojciec chłopca, nerwowo zapalając krzywo wystruganą fajkę rzekł:

- Najstarsza córka zabrała go na spacer do Lasu. Długo ich nie było, ale nikt ich nie szukał... robota w gospodarstwie... nie zauważylimy. Aż usłyszelimy okropny wrzask i polecielimy do Lasu. No i leżał tam. Na ścieżce. Córka musiała coś zobaczyć, upuściła go i uciekła.

- Gdzie ona jest?

- Nie wiemy. Nie wróciła.

Palił szybko i chciwie, fajka o mały włos nie wypadła mu z drżących rąk. Jego żona wyła rozpaczliwie gdzieś na tyłach domu
- Co to mogło być? - zapytał siląc się na spokój.

- Nie wiem jeszcze.

- A jak pani przypuszcza?

- Dzikie zwierzę. Raczej całe stado, albo jakaś przerośnięta sztuka. Albo upiór.

Jak spod ziemi wyrosła za mną Raynna.
- Upiór? - krzyknęła - naprawdę myślisz, że to upiór? - dopytywała się.

- Powiedziałam, że nie wiem. Może. Muszę zobaczyć to miejsce.

Do Lasu odprowadziła mnie prawie cała wieś, ale weszły ze mną tylko trzy osoby: Ojciec chłopca, wciąż usiłujący obojętną miną zamaskować ból i strach, Raynna, jak zwykle ciekawska i Diana, moja klacz, którą zawsze zaliczam do kategorii osób.
W milczeniu zagłębiliśmy się w chłodną gęstwinę, smagani po głowach delikatnymi biczami cienkich gałązek. "Jak ona tu weszła z tym dzieckiem - przemknęło mi przez głowę - i po co?" Las był położony na północ od Mallenbey, więc nie dochodziły do niego promienie wchodzącego słońca i nawet w ciepłe letnie poranki było tu chłodno. Nasze stopy zatapiały się w miękkie kobierce pachnących mchów, o dłonie co chwilę zaczepiały się długie nici babiego lata. w powietrzu unosiła się nieuchwytna woń żywicy. A może mi się tylko wydawało.
Im dalej zagłębialiśmy się w gęstwinę, tym ciemniej robiło się wokół nas. Wieśniak zatrzymał się.
- To tu - wskazał na pokryte pierzyną zeszłorocznych liści miejsce.

Rozejrzałam się. Staliśmy pośród grubych pni starych drzew, między którymi pięły się ciemnozielone bluszcze, jak sznury lśniących korali. Między wystającymi z ziemi korzeniami ciemniały tajemniczo w spowijającym wszystko półmroku gęstwiny dzikich, kolczastych krzewów. Gdzieś daleko rozległ się trzepot skrzydeł. Nikogo tu nie było, ale mimo to czuliśmy się tak, jakby ktoś nas obserwował.
Schyliłam się i dokładnie obejrzałam miejsce wypadku. Nie było widać żadnych śladów, oprócz paru złamanych gałązek i nieokreślonych śladów na mchu, ale te znaki mogła zostawić siostra chłopca. Podniosłam się i napotkałam pytające spojrzenia.
- Nie ma śladów na ziemi - stwierdziłam - więc to musiał być albo jakiś dziwny ptak czy inny skrzydlaty stwór, albo jakiś rodzaj upiora. Innej możliwości nie widzę.

Nigdy nie widziałam Raynny tak bladej. Zaciekawienie ustąpiło z miejsca panicznemu lękowi.
- Upiora? Masz na myśli...

- Zjawę. Wampira. Strzygę. Może coś innego. Ale niekoniecznie, mógł to być po prostu ogromny ptak.

- Nie, to był upiór - odezwał się ojciec dziecka - bywały tu już upiory, dawno temu. To jest Las Kłów, nie na darmo się tak zowie.

Zapadło milczenie. Kiedy wyszliśmy z lasu, wieśniak poprosił mnie o jakieś zioła przeciw wampirom i zjawom. Nie wierzyłam, żeby to był wampir, ale obiecałam, że coś mu prześlę przez Raynnę, po czym wraz z nią wróciłam do mojej samotni.

*

- Ewka, zrób coś z tymi końmi, bo idą w szkodę! Kiej Pietrowa zobaczy, to mi głowę zmyje, boć to jej pole!

Ewa natychmiast wybiegła z izby i skierowała się w stronę Piotrowego pola, krzycząc z daleka na konie, które parobek zapomniał uwiązać. Zmierzchało już, senne chaty powoli zatapiały się w gęstniejącym mroku. Nad złocistym oceanem pól ciężki upał z wolna ustępował miejsca nocnemu chłodowi. Z karczmy dochodziły jeszcze skoczne dźwięki skrzypiec, ale poza tym była cisza. Czyste jak kryształ niebo przybierało kolor wody w bagnisku, a mrugające punkciki złotych gwiazd wesoło spoglądały na układającą się do snu ziemię.

W izbie było cicho, Utrudzony całodzienną pracą w polu Maciek położył się spać. Matka w milczeniu kołysała najmłodsze dziecko, spoglądając na nie czule swoimi niebieskimi jak chabry oczyma. Grube włosy w kolorze lnu wymykały się spod wyblakłej chustki. Ewa zawsze wyobrażała sobie, jak piękna musiała być jej matka w młodości, zanim życie zostawiło na jej twarzy swoje ciężkie znamiona. Owinięta chustką głowa poruszyła się.
- Idź już spać, Jewuś - szepnęła matka.

Ewa posłusznie rozebrała się do koszuli i położyła do łóżka. Leżała długo, nie mogąc zasnąć. Czekała. Jak co noc. Przez otuloną gęstwiną białych niemal włosów głowę galopowały gorączkowe myśli, z których żadna nie chciała zatrzymać się na dłużej. I wtedy to usłyszała. Jak co noc. Przeciągłe, przepełnione dziwną tęsknotą i melancholią wycie. Ewą wstrząsnął dreszcz. Podniosła się i ostrożnie wyjrzała przez okno, ale nie zobaczyła nic. Stała tak długo, zasłuchana w tę dziwną i niepokojącą muzykę, której dźwięki płynęły między polami przejmując duszę dziwnym lękiem pomieszanym z tęsknotą i pragnieniem czegoś nieokreślonego. Piękna pieśń wolności urzekała ją jak zawsze, wzbudzając chęć wybiegnięcia z domu i dołączenia do tego chóru. A przynajmniej przyjrzenia się mu z bliska. Ale bała się.

*

W komnacie zapalono świece. Przez niewielkie szczeliny ozdobionych fantazyjnymi maswerkami okien sączyło się leniwie blade światło księżyca. Na surowych, kamiennych ścianach tańczyły drgające cienie starych mebli. Książę stał nieruchomo wpatrzony w żółtawe płomienie świec. Wtedy ktoś wszedł. Do cieni na ścianie dołączył jeszcze jeden. Wysoki mężczyzna skłonił się.
- Panie... - szepnął. Książę oderwał wzrok od płonących knotów i spojrzał na niego - Wszystko już gotowe. Drwale zaczną pracę jutro po wschodzie słońca.

Pan zamku uśmiechnął się.
- Dobrze - rzekł i wrócił do obserwowania świec. Mężczyzna jednak nie odchodził.

- Książę... - zaczął.

- Czego chcesz?

- Jeszcze możesz się wycofać. Nie rób tego, to... sprowadzi na nas wszystkich nieszczęście.

Książę zacisną wąskie usta. W bladych oczach czaiła się milcząca, zapiekła nienawiść.
- Więc niech sprowadzi.

- Ale...

- Będzie tak, jak powiedziałem, Terralesie. On ją zabił. Zabił ją za to, że kochała cień drzew i leśne kwiaty.

- Masz jeszcze córkę.

- I właśnie dlatego ten Las musi zniknąć z powierzchni mojej ziemi. Żeby moja córka była bezpieczna.

- Panie...

- Dosyć. Idź już.

Odwrócił się do okna. Za plecami usłyszał ciężkie kroki dowódcy straży zamkowej. Zamknął oczy.

*

Raynna stała i patrzyła, jak ścielę łóżko. Umówiłyśmy się już co do ceny jajek, które miała mi jutro przynieść. Stanowczo zażądała za nie "amuletu na upiory". Niech jej będzie.
- Masz jeszcze jakąś sprawę? - zapytałam widząc, że nie kwapi się do wyjścia.

- Martwię się o ciebie. Nie powinnaś wychodzić dziś w nocy.

- Mówiłam ci, że nic mi nie będzie. - odparłam i wróciłam do ścielenia.

- Dziwaczejesz od tego pustelniczego życia.

- Co masz na myśli?

- Czemu nie znajdziesz se jakiegoś chłopa? Od razu byś odżyła, no i we wsi przestaliby mówić, że jesteś baba jędza, albo rusałka, co dzieci porywa i żniwiarzy zwodzi na manowce.

- Tak mówią? - zaśmiałam się.

- Owszem. A ty jesteś jeszcze młoda, no i ładna, marnujesz się tu.

Odruchowo spojrzałam w wiszące na przeciwległej ścianie lustro.
- Mam włosy bez koloru - rzekłam obojętnie. Bo one rzeczywiście były dziwne: ni to rude, ni to brązowe, ni to szare, po prostu żadne. Wiedziałam o tym od dawna i szczerze mówiąc nic mnie to nie obchodziło.

- Ale masz ładną oprawę oczu - upierała się Raynna - I usta. Takie czerwone... no... nie wiem... - widać było, że szuka porównania, a raczej już je znalazła, tylko woli go nie wymieniać i gorączkowo myśli nad innym.

- Jak krew - wyręczyłam ją. Bo też naprawdę to był właśnie ich kolor. Nie były malinowe, wiśniowe, koralowe, różane, nie. One były krwiste właśnie. Raynna widząc, że nic nie wskóra i na razie przychodząc do mojej chaty zawsze zastanie tylko mnie i Dianę, rzekła:

- Pójdę już.

- Idź. Miłego dnia.

- Dzięki. Do jutra.

Zostałam sama. Świat powoli zanurzał się w szarą mgłę wieczoru. Nadchodziła noc.


Jesteś na stronie 1. Następna
1 2 3 4