Blady Płomień
1 2 3 4 5 | ||
Jesteś na stronie 1. | Następna |
Prolog- Ja chce stąd wyjść! - Mały chłopiec wyraźnie zirytowany był faktem, iż został zamknięty w domu, kiedy jego ojciec i dwaj bracia wyruszyli na wezwanie alarmu - Może i mam jedenaście lat, ale to nie znaczy, że można mnie tak traktować! Ja chce zobaczyć ogry! Chce je zobaczyć!
Matka podbiegła do swego syna, który bezskutecznie próbował otworzyć drzwi chaty, i szarpnęła go energicznie za rękę. Chłopiec próbował wyrywać się, przestał kiedy usłyszał krzyki zza okna. Odgłosy walki i wrzaski mordowanych ludzi nie były rzadkością w tych okolicach. Co kilka dni na wioskę napadały ogry, niszcząc wszystko co tylko zdołały. Za każdym jednak razem młodzieniec coraz bardziej chciał wziąć udział w takiej walce i zobaczyć ogra. Bardzo pragnął stanąć wraz ze swoimi braćmi w szeregu i bronić wioski. Podziwiał uzbrojonych mężczyzn, którzy bohatersko stawali do walki, jednak kiedy tylko pojawiało się zagrożenie, matka ryglowała drzwi i zabraniała mu wyjść. Był nieszczęśliwy.
- Nigdzie nie pójdziesz Dokver! I nie szarp się! Musimy się ukryć.
Chłopiec, widząc iż nic nie wskóra, udał się z matką do sąsiedniego pokoju. Dzikie wycia bestii ciągle dobiegały do uszu bardzo wystraszonego chłopca. Nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że jego braciom coś się stanie, ale teraz czuł w sobie pewną pustkę. Z oczu popłynęły mu łzy po nie do końca świadomej stracie. Przeczuwał, że stało się coś złego.
Jego zamyślenia przerwał nagły hałas. Okno. Zbita szyba. Krzyk. Krew. Obrazy przewijały mu się przed oczami. Spojrzał w stronę matki. Krew. Jego rodzicielka płakała osuwając się na ziemię. Ogień. Krzyk. Znów Dokver czuł jak podświadomie opuszczają go zmysły. Siedział skulony w kącie pokoju nie słysząc nic prócz wrzasków. Nagle wszystko w jego głowie ucichło. Nic już do niego nie docierało. Spojrzał w stronę matki. Jej twarz, wykrzywiona w agonii, zdawała się złowrogo spoglądać na Dokvera.
- Mamo0¦boję się0¦- te słowa wyrwały się same - nie patrz tak na mnie0¦boję się.
Chłopiec zaczął płakać. Nie obchodziło go co się zaraz stanie, że zza drzwi mogą wyjść ogry, że może zginąć. Minęło kilka minut, które wydawały się wiecznością, nim młodzieniec zorientował się, że pokój w którym się znajduje jest trawiony przez najbardziej zdradziecki z żywiołów - ogień. Nie mógł już wyjść drzwiami, gdyż te całe stały już w płomieniach. Dokver rozpaczliwie szukał innego wyjścia. Jego zielone, prawie szmaragdowe, oczy szybko rozglądały się po zadymionym pomieszczeniu. Stół, kilka krzeseł, okno, spalona szafa. Okno? Chłopiec szybko podsunął pod nie stary kufer - tu zdziwił się mocno widząc jak strach dodaje mu sił. Zręcznie wskoczył na skrzynię i otworzył okiennice. Spojrzał w stronę matki, lecz nie bezpośrednio na nią - nie był w stanie. Jej dłoń trzymała nóż. Lekko stępiony, stary, kuchenny nóż. Dokver zdążył jeszcze doskoczyć do ciała i wyszarpnąć coś - co od teraz - dla niego było bronią, pierwszą i ostatnią szansą na przeżycie poza domem.
Chłopak wylądował w kałuży pełnej błota, cicho zaklął zobaczywszy jak bardzo się ubrudził. Ogry, które zajmowały się wbijaniem po raz wtóry toporów w niedawno dopadniętą ofiarę, zwróciły się w kierunku źródła dźwięku. Ich szare, pozbawione tęczówek oczy wpatrywały się w dziecko. Bestie upewniwszy się co do możliwości bojowych celu rzuciły się na przestraszonego chłopca. Dokver uciekał. Przebiegł przez podwórze, obok zgliszcz domu burmistrza i zakręcił zaraz obok chaty płatnerza - mijał po drodze zmasakrowane zwłoki znajomych ludzi. Przed nim zarysowała się nowa przeszkoda. Dwóch olbrzymich - co najmniej dwumetrowych - ogrów zastąpiło mu drogę. Unieśli zakrwawione topory.
- Ludzkie szczenię już uciekać? - Nieludzki chichot wyrwał się z ust bestii - Nie czekać na kolacja? - Jeden z potworów wyszczerzył swoje żółte zębiska i oblizał wargi. Chłopiec wyraźnie zrozumiał przesłanie. Zacisnął w swojej małej dłoni nóż. Grupa ścigających go bestii już zagrodziła mu drogę ucieczki. Czuł jak strach pozbawia go zdolności racjonalnego myślenia. Zrobiło mu się duszno, ogry zbliżały się nieubłaganie. Ciszę przerwał cienki i przeraźliwy pisk. Bestie stojące za Dokverem obróciły się - to był straszliwy błąd. Szybka decyzja. Delikatnym skokiem chłopiec zbliżył się do jednego z potworów. Nóż precyzyjnie rozciął skórzane odzienie sięgając ciała. Krew poczęła powoli sączyć się z rany tworząc coraz to większą plamę w okolicach brzucha nie zdającego sobie z niczego sprawy, ogra. Chłopiec nie czekając na reakcję pozostałych zręcznie wyminął stojące dookoła bestie i pobiegł przed siebie. W połowie ścieżki zobaczył małą, przybraną w niebiesko-granatową sukienkę postać. Słyszał tylko jej płacz przerywany ogłuszającymi piskami - im właśnie zawdzięczał życie. Była to przerażona dziewczynka. Dokver chwycił ją za rękę i pociągną za sobą. Biegli coraz szybciej - starali się umknąć biegnącym za nimi ogrom. Oboje płakali mijając martwe ciała ich opiekunów, przyjaciół i krewnych. Chłopak mocniej ścisnął dłoń dziewczynki. Czuł, że ona boi się bardziej od niego, a ta myśl dodawała mu otuchy.
Biegli tak przez kilka minut. Nie mieli pojęcia gdzie są, co robią i dokąd zmierzają, słyszeli tylko swoje własne oddechy. Przybyli na kamienistą polanę na skraju lasu. Stanęli wyczerpani. Teraz, kiedy minęła panika i strach, Dokver mógł przyjrzeć się towarzyszce. Miała długie, popielate włosy splecione w dwa pokaźnej grubości warkocze. Jej rumiane policzki pokryte były sadzą i kurzem, a przymrużone, brązowe oczy wpatrywały się w ciemność.
- Jak się nazywasz?
- Lilian - dziewczynka spojrzała na śniadego rówieśnika.
Próbował sobie przypomnieć czy zna tą popielatowłosą lecz zorientował się, że on nigdy nie bawił się z innymi dziećmi. Zawsze wolał chodzić z ojcem na polowania lub bawić się w wojnę z braćmi. Dokver wrócił myślami do tamtych szczęśliwszych dni, kiedy to nikt nie bał się najazdów nieludzi, kiedy to Zachodnie Legiony broniły górniczą mieścinkę. Rok temu władca miasteczka zachorował i zmarł w okolicznościach mroczniejszych niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Potem wszystko się zmieniło. Wojsko odeszło, zbuntowało się. Ogry zaczęły atakować0¦
- A tobie rodzice dali jakieś imię? - Lilian uśmiechnęła się do chłopaka, świadomie wyrywając go z zamyśleń.
- Tak0¦jestem Dokver.
Dziewczynka chwyciła swojego dzielnego wybawcę za rękaw i zaciągnęła na skraj lasu - starego, ciemnego i niebezpiecznego. Przystanęła na małym wzniesieniu i pokazała palcem czerwony punkt na horyzoncie. Dokver i Lilian wpatrywali się beznamiętnie na spaloną wioskę. Dym unoszący się z tamtego miejsca powoli rozchodził się po ciemnym niebie. Gwiazdy, jakby na znak żałoby, schowały się za chmurami i jedynie księżyc delikatnie oblewał swą poświatą miasteczko. Dzieci usiadły na porozrzucanych kamieniach. Czuły się samotne i opuszczone, siedząc tu bez celu. Lilian wciąż popłakiwała. Dokver nie mógł tak po prostu trwać w bezczynności - to nie było w jego naturze. Wstał i zaczął kręcić się dookoła zbierając i układając na ziemi kamienie. Dziewczynka patrzyła z zainteresowaniem. Wreszcie Dokver poszedł trochę głębiej w las. Lilian odwróciła się w kierunku oddalającego się chłopaka, starając się nie tracić go z oczu. Widziała jak chodzi po ściółce, schylając się raz na jakiś czas.
- Co robisz? - Podniesiony głos Lilian był zaskakująco niski i piskliwy.
- Zbieram - Dokver nie miał ochoty rozmawiać z dziewczyną.
Żałował, że ją uratował. Im dłużej z nią przebywał tym bardziej wydawało mu się iż jest bezradnym, nudnym i przeciętnym dzieckiem.
- A co?
- Zobaczysz0¦jak ci tam było na imię0¦?
Lilian nie odpowiedziała. Spuściła wzrok i odwróciła się plecami do wracającego Dokvera. Chłopak tymczasem rzucił kilka patyków miedzy ułożone wcześniej kamienie. Jedną gałązką silnie zaczął pocierać o zerwaną z drzewa korę. Nie była tak dobra do tej roli jak hubka, a patyk nie mógł zastąpić krzesiwa, ale to musiało wystarczyć. Robiło się ciemno, a wraz z nocą na tereny wyżynne, na których leżała wioska i jej okolice, schodziła gęsta i zimna mgła znad pobliskich gór - nazywanych przez ludzi Ogrzymi ze względu na zamieszkujące jaskinie bestie.
Nareszcie, po kilku dłuższych chwilach, Dokverowi udało się rozpalić ogień. Dołożył do ogniska jeszcze kilka patyków i zaczął się przy nim grzać.
- Hej, ty!
Lilian odwróciła głowę i parsknęła na chłopaka.
- Ty nie chcesz znać mnie, to ja nie będę znała ciebie.
Młodzieniec wybuchnął niekontrolowanym śmiechem.
- Dziewczyno masz charakter! Dobrze wiesz, że jesteś bezradna, a jeszcze w dodatku zbyt dumna, by poprosić o pomoc! Cha!
Dzierlatka przez chwilę siedziała bez ruchu. Dokver beztrosko pogwizdywał przy ognisku, patrząc na zziębniętą towarzyszkę. Lilian nie mogła zrozumieć jak mógł po tym wszystkim co się stało tego wieczora zachowywać się tak normalnie. W końcu wstała i wolnym krokiem podeszła do chłopca.
- Przepraszam. Masz rację jestem mało zaradna, ale to dlatego, że jestem dziewczynką. Mamusia zawsze powtarzała mi, - w tym momencie mała łezka spłynęła jej po policzku - że powinnam wyrosnąć na dobrą żonę i być ciepła, i dobrze gotować. Nie umiem nic nadto.
- Umiesz gotować?
- Dwie zupki i coś jeszcze, ale do tego potrzeba nam mięsa, a nie umiem polować. A ty?
- Nigdy nie próbowałem. Widziałem jak polują moi bracia, ale ja sam nigdy nie mogłem.
Zapadła cisza. Oboje siedzieli przy ogniu ciesząc się jego ciepłem. Raz na jakiś czas spojrzeli po sobie, ale nie rozmawiali. Nie mieli o czym.
- Wiesz co? - zapytał Dokver - Mam pomysł. Chodźmy spać. Jutro rano powiesz mi czego potrzebujesz do zrobienia jakiegoś jedzenia, a ja postaram się coś zdobyć, dobrze?
- Dobrze. A0¦gdzie będziemy spać?
- No jak to gdzie? Na ziemi.
- Na ziemi?!
- Tak. A może mamy wrócić do wioski i przynieść sobie jakieś łóżka? - Dokver zażartował sobie, ale jego uśmiech szybko zniknął, kiedy zobaczył, że Lilian nie zrozumiała jego aluzji. Położył się na trawie. Starał się zasnąć.
Lilian nie widząc innego wyjścia poszła w ślady towarzysza.
Zasnęli.Lilian i Dokver nie spali tej nocy dobrze. Bali się ujadających w oddali wilków, a jeżeli udało im się zasnąć - prześladowały ich koszmary. Kiedy dziewczynka wstała jej towarzysz już był na nogach. Strugał długą gałąź. Za każdym razem kiedy ciął patrzył na nóż. Znów widział matkę i grozę jej spojrzenia. Na moment wrócił do tamtych chwil, ale zorientował się, że nie warto rozpamiętywać przeszłości. To już było i nie wróci. Spojrzał na Lilian, która patrzyła na każdy jego ruch.
- Co robisz?
- Ja? Próbuje zrobić jakąś broń. No wiesz. Tak żeby się obronić przed wilkami.
- I ogrami?
- Obawiam się, że to nie wystarczy na ogry. A nawet jeżeli, to ja nie umiem walczyć. Nie jestem wojownikiem.
- Ale jesteś chłopakiem.
- No0¦w sumie tak, ale jeszcze młodym0¦za młodym żeby walczyć - sam zdziwił się, że to powiedział. Jeszcze zeszłej nocy był w stanie zmierzyć się z każdym przeciwnikiem, a teraz kiedy zobaczył jak to jest naprawdę wolał nie ryzykować.
Lilian usiadła obok chłopca. Tak lepiej widziała co robi. Siedzieli tak razem kilkanaście minut. Po raz kolejny zorientowali się, że nie mają o czym mówić.
Dokver nagle spostrzegł chudą sylwetkę zbliżającą się do nich. Myślał, że to wilk, czy inna dzika bestia, ale kiedy przybysz zbliżył się, chłopak mógł stwierdzić, że to człowiek.
- Lilian! Spójrz, ktoś idzie!
- Uciekajmy! To mogą być takie potwory co to zaatakowały wioskę!
Nieznajomy wyszedł z cienia drzew. Był średniego wzrostu, chudy, blady, a jego siwe, długie włosy spowodowały, że w oczach dzieci urósł do rozmiarów koszmaru.
- Nie bójcie się. Chciałem tylko zobaczyć czy ktoś przeżył tą masakrę. Widziałem z daleka ogień i pomyślałem, że mogę się przydać.
Dokver chciał jak najszybciej pozbyć się nieznajomego, jednak bał się odezwać.
Mężczyzna wysunął dłoń spod swojego czarnego płaszcza. Jego ręka pokryta była dziwnymi symbolami, które w świetle słońca wydawały się przybrać karmazynową barwę. Jego dłoń złapała chłopca za ramię.
- Musisz być dzielny skoro uratowałeś i siebie, i tą dziewczynkę, która chowa się teraz za tobą - jego wzrok powędrował na wystraszoną Lilian, która teraz zupełnie już znikła za Dokverem - Pójdziesz ze mną.
- Co?!
Nieznajomy zaśmiał się sarkastycznie. Jego druga dłoń trzymała małą różdżkę, na zwieńczeniu której szczerzyła się złowroga czaszka jakiegoś małego zwierzęcia. Chłopiec poczuł w głębi siebie bezwładność. Jego oczy rozpaczliwie patrzyły na bladego przybysza, który powiedział coś w nieznanym dla dziecka języku. Niebieska kula pojawiła się dookoła niego i mężczyzny, zwęziła się tak, aby objąć swym zimnym dotykiem Dokvera. Lilian z przerażeniem patrzyła jak jej wybawca wraz z obcym znikają na jej oczach.
Dokver ocknął się na podłodze. Powoli wracały mu zmysły. Spróbował rozejrzeć się, lecz kiedy zahaczył nosem o chłodny kamień, zorientował się, że leży twarzą do ziemi. Przewrócił się na plecy. Całe pomieszczenie oblane było jakby delikatnym blaskiem. Chłopiec nie widział jednak żadnych świec ani innego źródła światła. Widział w ciemnościach? Próbował wstać, lecz teraz jego ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Znów rozejrzał się po pokoju. Nie było w nim nic, tylko drzwi, cztery ściany i on. Ogarnęła go panika. Znów był sam, jak wtedy kiedy siedział skulony w kącie domu. Strach dodał mu niespodziewanej siły. Wstał i energicznie zaczął uderzać w drzwi. Drewniane wrota otworzyły się, a Dokver upadł na podłogę. W przejściu ukazał się mężczyzna. To samo blade oblicze, które wymalowało się gdzieś w jego podświadomości..
- Obudziłeś się. To dobrze.
Chłopiec nie wiedział co powiedzieć. Nie mógł nic z siebie wydusić. Mężczyzna wzbudzał w chłopcu lęk i podejrzliwość.
- Kim jesteś? Gdzie jestem? Chcę do domu.
Nieznajomy uderzył Dokvera. Dziecko czuło jak pierścień na jednym z palców mężczyzny rozcina mu policzek. Zrobił kilka kroków w tył, oparł się o ścianę i płacząc osunął na podłogę.
- Twoim domem jest teraz ta twierdza. Nie wyjdziesz z niej aż ja uznam, że jesteś gotów. Jesteś daleko od tej wioski, którą nazywałeś domem0¦bardzo daleko. Ale nie przejmuj się. Nie będziesz tęsknił.
Chłopiec zrozumiał tylko część słów. Wciąż czuł piekący ból i to na min skupił swą uwagę.
- Jestem Horbin Faer04˘han. Jednak ty będziesz się do mnie zwracał per "panie" lub "mistrzu". Wstań - chłopiec posłusznie wykonał polecenie - i chodź za mną.
Mężczyzna wyszedł z małego pokoiku. Dokver wolnymi krokami podążał za swoim nowym 0mistrzem04˘. Przeszli przez ciemny, długi korytarz przyozdobiony posępnymi, kamiennymi gargulcami i przybranymi w lekkie zbroje szkieletami. Chłopcu zdawało się, że z głębi oczodołów nieumarłych bestii błyska czerwone światło, lecz coś mówiło mu, że to mało prawdopodobne i wmówił sobie, że to tylko złudzenie. Modlił się żeby to było zwykłe złudzenie.
Siwowłosy mężczyzna skręcił w jeden z wielu korytarzy. Im dalej szli tym bardziej ciemno i duszno się stawało. Zapuścili się jeszcze niżej w głąb fortecy po krętych, starych schodach.
- Co ze mną zrobisz - chłopiec chwilę się zastanowił - mistrzu?
- Wyszkolę cię.
- Na kogo0¦panie?
Mężczyzna zatrzymał się, odwrócił się na pięcie i spojrzał na chłopca. Wyraz jego twarzy jak zwykle pozbawiony był jakichkolwiek uczuć, ale oczy zdawały się śmiać z dziecka.
- Na zabójcę - Horbin wskazał Dokverowi drzwi.
Nie zwlekając, chłopiec wszedł do kolejnego małego pomieszczenia. Na środku sali stał stojak, a na nim kolejno ułożone były wszelkiego rodzaju sztylety, baty, krótkie miecze i szable. Dokver zapomniał o strachu, podszedł bliżej środka komnaty. Głodnym wzrokiem obejrzał wszystkie bronie.
- Wybierz jedną - Siwowłosy położył dłoń na ramieniu chłopca - wybierz, a ja zaraz przyjdę z twoim - uśmiechnął się ironicznie - nauczycielem.
Mężczyzna raz jeszcze spojrzał na dziecko po czym zniknął w ciemnościach korytarza. Chłopiec jeszcze długo wpatrywał się w pustkę jaka została po obecności Horbina Faer04˘hana. Nie mógł pojąć zmienności charakteru swego mistrza, gdyż raz potrafi być srogi i okrutny, potem zaś - może nie do końca - ciepły. Jednak niezależnie od nastroju zawsze stwarzał wokół siebie pewną aurę strachu i tajemnicy, która, wtedy na skraju lasu, spowodowała, że Dokver bał się go bardziej niż powinien.
I znów widział przed oczami swoją matkę, zmasakrowane zwłoki mieszkańców wioski i małą, wystraszoną Lilian. Zastanawiał się co się z nią stało. Może ktoś jeszcze przeżył, znalazł ją? Może błąka się po lesie? Nie. Z pewnością już nie żyje.
Kiedy przestał odczuwać bolesne przeżycia, chłopak sięgnął, tak jak mu kazano, po broń. Wybrał najbardziej rzucający się w oczy, fantazyjny, srebrny sejmitar. Szabla była lekka i, mimo że Dokver pierwszy raz w życiu trzymał broń, to czuł jakby robił to tysiące razy. Znów było coś nie tak. Odwrócił się. Zobaczył dziewczynę, starszą od niego. Miała na sobie czarne, skórzane spodnie i taką też obcisłą kamizelkę.
- Witam. Nazywasz się Dokver, tak?
Chłopak spojrzał w jej piękne, brązowe oczy. Jej długie, kasztanowe włosy zagarnięte były czarną przepaską.
- Tak0¦to ja. A kim TY jesteś?
- Chmm0¦ojciec mówił, że jesteś wyjątkowy, a jednak masz w sobie cechę, którą ma każdy pospolity dzieciak. Jesteś wścibski chłopcze.
- Nie jesteś ode mnie wiele starsza, a traktujesz mnie jak dziecko.
- I w dodatku jesteś bezczelny.
Na ustach Dokvera pojawił się ironiczny uśmiech, na który dziewczyna zareagowała serdecznym śmiechem.
- Dobrze! Pierwsza lekcja za nami! Nie boisz się. To dobrze. A teraz do rzeczy.
Nieznajoma wyciągnęła rapier.
- Nazywam się Vera Faer04˘han. Jestem odpowiedzialna za twoje szkolenie w zakresie walki bronią dystansową i bezpośrednią. Zaczynamy0¦ chłoptasiu?
Dokvera poraziła prędkość z jaką dziewczyna 0przeszła do rzeczy04˘. Czyżby nie wiedziała, że on nigdy nie walczył? To było możliwe, ale jakoś nie miał ochoty mówić jej o tym. Na razie.
- Czy Horbin jest twoim ojcem?
Vera szybko zaatakowała swojego oponenta, który niezręcznie zablokował cięcie. Cieszył się, że w ogóle zablokował. Kolejny cios wymierzony był w jego lewe ramię. Vera szybko doskoczyła, zrobiła zwód. Nie miał szans obronić się przed tym ciosem. Znów poczuł ból. Był o wiele większy niż ten, który czuł na rozciętym policzku. Jego biała, bawełniana koszulka była rozcięta na ramieniu, a na brzegach dziury pojawiły się plamy krwi.
- Dla ciebie, smyku, on jest panem Faer04˘han. Powiedz tak jeszcze raz, a nie będę celować tylko w ramię!
Nauczycielka, po każdym jego udanym bloku, stawała się coraz bardziej agresywna. Dokver nie miał zielonego pojęcia dlaczego jeszcze żyje. Przecież toczy teraz pojedynek ze starszą od siebie dziewczyną, bardziej zręczną i wprawioną w walce, a mimo to walczyli jak równy z równym. Przypomniał sobie jak leżał w komnacie w której odzyskał przytomność. Tam widział w ciemnościach. Dlaczego? Może też i walka przychodzi mu z łatwością przez0¦właśnie, przez co?
Jej rapier szybko opadał na głowę malca. Dokver działał czysto instynktownie. Uchylił się przed ciosem, zrobił efektowny piruet i wykonał ciecie w prawy bok przeciwniczki. Vera wyskoczyła w powietrze, a lądując wyciągnęła rapier tak, aby celował wprost na klatkę piersiową oponenta. Chłopak ledwo zauważył co się stało. To był moment. Broń dziewczyny przebiła Dokvera na wylot. Strumień krwi popłynął z rapiera na ziemię. Chłopiec odepchnął Verę, a wraz z nią wyszarpnął z siebie miecz. Znów poczuł palący ból. Spojrzał na swoje ręce. Były zaplamione krwią. Nie chciał się poddawać. Chwycił sejmitar, jednak nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Osunął się na podłogę. Zrobiło mu się ciemno przed oczyma. Słyszał tylko cichy chichot przeciwniczki. Po kilku chwilach nie słyszał już nic.
Przebudził się w tym samym pokoju w którym poprzednio odzyskał przytomność. Tym razem jednak stał nad nim Horbin.
-Oczekujesz oklasków?
Dokver spojrzał na swoją ranę. Kilkakrotnie dotknął bandaży. Jakim cudem jeszcze żył? Pamiętał jak Vera przeszyła go na wylot. To co się z nim działo przez ostatnie kilka godzin było zaprzeczeniem wszystkiego w co do tej pory wierzył.
- Dlaczego0¦?
Horbin wymierzył szybki policzek.
- Nikt nie udzielił ci głosu. Nauczę cię posłuszeństwa szybciej niż jesteś w stanie sobie wyobrazić. A teraz. Coś chciałeś powiedzieć?
Dokver zawahał się. Spojrzał na Horbina, na jego chłodne oblicze.
- Proszę pana0¦mistrzu0¦ja nie mogę już więcej0¦
- Co? Walczyć?
- Tak, bo0¦- nie dokończył, siwowłosy złapał go za dekolt i uniósł lekko nad ziemię.
- Czy ty nie rozumiesz?! Czy nie rozumiesz co staram się osiągnąć!? Jesteś jeszcze słaby! Potrzebujesz ukierunkowania! Kiedy z tobą skończę nie będziesz czuł bólu! Nie będziesz miał skrupułów! Będziesz zabójcą! - Z tymi słowami rzucił chłopca w kąt sali, po czym wymaszerował z pokoju zatrzaskując drzwi.
Dokver widział swoją przyszłość w szarych barwach.* * *2190 dzień szkoleniaMam siedemnaście lat. Już od sześciu wiosen jestem trzymany w tej twierdzy. Mój mistrz nie chciał mi powiedzieć gdzie dokładnie jestem i co się stało. Nie pamiętam co działo się przed rozpoczęciem mego "szkolenia", a kiedy próbuję sobie przypomnieć czuję w sobie bezgraniczną pustkę. Kim byłem? Czym się zajmowałem? Nie wiem. Wciąż zadaję pytania, lecz obawiam się, że mój mistrz nie udzieli mi na nie odpowiedzi. Mój pan powiedział mi jedynie, że moi rodzice porzucili mnie, zostawili w lesie na pastwę dzikiej natury. Vera niedawno powiedziała mi, że zadałem jej kiedyś pytanie i, że chce na nie odpowiedzieć. Nie pamiętam go. Powiedziała co robiono ze mną podczas "snu" w który zostałem wprowadzony kiedy mój mistrz mnie znalazł. Mówiła coś o lekko rozpalonym ogniu, który jarzy się we mnie i, że kiedy czuję zagrożenie zamienia się w blady, szary płomień, który powoli trawi moje zmysły. Cokolwiek to oznacza brzmi dość niebezpiecznie. Zacząłem widzieć w ciemnościach, stawać się mistrzem miecza. Jednak coś odebrało mi część wspomnień. Nie pamiętam początków mego szkolenia ni tego co robiłem wcześniej. Nie potrzebuję. Ufam mojemu mistrzowi bez granic. Ponoć kiedyś byłem inny. Słaby, mały i nieświadomy. Nie wierzę w to. Nie mogłem być swoim przeciwieństwem. Jestem silny, jestem wojownikiem. Jestem zabójcą.Dokver Faer04˘han
Wychowanek hrabiego Faer04˘hanRozdział IPustka i coś jeszcze Dzisiejszego dnia pogoda była paskudna. Gęsta mgła uniemożliwiała widzenie czegokolwiek poza czubkiem nosa, a mżący deszcz potęgował tylko uczucie wilgoci.
Na placu twierdzy jak każdego ranka Dokver - jak to zwykł mówić - wypluwał płuca na treningu, a jego mistrz obserwował postępy swojego podopiecznego. Hrabia Faer04˘han był z siebie dość dumny - to uczucie rzadko go opuszczało. Mimo przeżytych stuleci nigdy nie widział tak obiecującego ucznia. Znów rozmarzył się na temat swej przyszłości i ewentualnej władzy jaką mógł przejąć. Władza - to słowo sprawiało, że był w stanie iść do celu po trupach. Nie ważne czyich.
- No Dokver, postaraj się! - Horbin szedł wzdłuż pola treningowego dopingując swego ucznia - Przecież przechodziłeś to tysiące razy, a wciąż popełniasz ten sam błąd! Moje przywołane szkielety ruszają się zwinnej od ciebie!
Młodzieniec nauczony nie mówić bez uprzedniego zezwolenia nie odpowiedział na sarkastyczny docinek ze strony mistrza. Wyskoczył wysoko ponad próbującą go podciąć ruchomą belkę. Wylądował naprzeciw kilkunastu wirujących ostrzy. Wykonał kilka piruetów. Jeden nóż przeciął jego ramię. Dokver nic nie poczuł, ruszył dalej. Znów wzbił się w powietrze i odbijając się od skalnej półki przeskoczył rów wypełniony wodą - i zapewne kilkoma mięsożernymi rybami. Poczuł niebezpieczeństwo. Szybko zaczął biec przed siebie. Za nim zaciskały się po kolei kamienne bloki. Głuchy dźwięk kruszącej się skały zaraz za plecami zadziałał zadziwiająco na wyobraźnie Dokvera. Przed oczami stanął mu obraz jego samego zgniecionego przez kilkutonowe, poruszane przez magię, olbrzymie skały. Takie sceny dopingowały chłopaka jak nic innego. Biegł jeszcze szybciej. Instynkt znów zaczął za niego działać. Zręczne uchylenie. Dokver usłyszał kilka strzałów z plujek przelatujących obok jego ucha. Młodzieniec stanął w końcu w miejscu.
- Brawo. Nareszcie ci się udało, chłopcze. Doprawdy czynisz postępy.
Horbin spojrzał na Dokvera, jakby próbując sobie coś przypomnieć.
- Ach0¦właśnie0¦
Hrabia wymamrotał coś pod nosem i wyciągnął dłoń w kierunku magicznej opaski szczelnie kryjącej oczy chłopaka. Obręcz wyparowała w powietrze, a Dokver znów widział otaczający go świat.
Faer04˘han odwrócił wzrok od chłopaka, spojrzał w kierunku zbliżającej się smukłej, kobiecej sylwetki. Nie mówiąc już nic odwrócił się na pięcie i - jak zwykle on - zniknął niewiadomo kiedy. Deszcz padał coraz bardziej intensywnie i nic nie zapowiadało zmiany pogody.
Vera podeszła do siedzącego przy studzience Dokvera, przykucnęła przy nim i odgarnęła do tyłu czarny kaptur kryjący jej kasztanowe włosy. Chłopak spojrzał jej w oczy.
- Dokverze0¦jutro jedziemy do miasta. Och0¦jesteś ranny.
Chłopak spojrzał na ramię. Teraz dopiero poczuł lekkie kłucie w całej ręce.
- No popatrz - zaśmiał się - nawet nie zauważyłem.
- I bardzo dobrze. Co do jutrzejszego wyjazdu, to jak tylko skończysz swój trening, udaj się do głównej bramy. Będę tam na ciebie czekać, a więc nie spóźnij się!
Vera, jak to zwykła robić, spojrzała Dokverowi w oczy. Nie na nie, lecz w ich głąb. Mówiła, że w ten sposób widzi myśli i zamiary, lecz w przeciwieństwie do swego mistrza, Dokver nie wierzył w to. Nie znał i nie lubił żadnych mistycznych sztuczek, magii ani innych nadprzyrodzonych sił. Nie potrzebował ich.
Vera odwróciła się i znikła we mgle. Jeszcze przez chwilę słychać było jej kroki odbijające się echem od kamiennych murów twierdzy. Dokver został sam. Młody mężczyzna stał na szerokim tarasie. Wpatrywał się w odległe płomienie zastanawiając się co tym razem mogło się stać. Od stuleci na ziemi nie było roku bez wojen, a ogień nie zwiastował niczego innego. Mężczyzna oparł się o poręcz. Cały czas myślał o ojcu. Wyjechał na jedną z wielu wypraw wojennych ponad dwanaście lat temu. Degard od tamtej pory nic o nim nie słyszał. Miał na głowie dość spraw osobistych, a sprawowanie władzy, w dopiero co rozkwitającym królestwie, przysparzało go o niemały ból głowy.
- Książę? - ochrypły głos wyrwał młodzieńca z zamyślenia.
Odwrócił się. Przed nim stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w lekko przybrudzonej kolczudze.
- Słucham.
- Panie, wojska nieprzyjaciela napadły na Westhint. Z raportów zwiadowców wynika iż nikt nie przeżył. Jakie są twoje rozkazy, książę?
- Liczebność wroga?
- Trzy tuziny.
Tylko tyle? - Pomyślał. Od miesięcy nie miał szansy na wyjście poza mury zamku. Taka sposobność jak ta mogła nie nadejść już nigdy.
- Każ przygotować mego konia. Wyruszę z małym komandem do Westhint.
Strażnik kiwnął z szacunkiem głową, odwrócił się na pięcie i wymaszerował z komnaty księcia.
Degard podszedł do pokrytego aksamitną pościelą łóżka i sięgnął po leżący na nim szafirowo-błękitny płaszcz i schowawszy do pochwy leżący nieopodal miecz, wyszedł z komnaty.
Książe idąc niezliczonymi korytarzami spoglądał ukradkiem na portrety wszystkich wielkich władców, którzy rządzili przez minione lata królestwem Aiquith. Wilhelm, jego pradziad, zapoczątkował panowanie rodu Hitleanów, zaprowadził pokój na tych ziemiach.
Degard poczuł się mały pośród malowideł przedstawiających jego poprzedników. Wszyscy królowie i książęta dokonali czegoś w swoim życiu. Czegoś co przyniosło im chwałę. A on? Czego on dokonał? Niczego. Męczyło go dworskie życie, wysłuchiwanie plotek i zabieganie o względy.
Książe wyszedł z korytarza wkraczając do słabo oświetlonego holu. Na balkonach stali łucznicy bacznie strzegący głównego wejścia. Na chwile każdy z nich oderwał wzrok od bramy. Stanęli na baczność, a ich spojrzenie powędrowało na księcia.
- Mój panie! - Jeden z łuczników stojących przy drewnianych wrotach zamku podszedł bliżej do syna monarchy - Lord Fendlor kazał przekazać Ci, o panie, iż czeka na dziedzińcu, wraz z komandem, na twe rozkazy.
- Dziękuję kapitanie.
Łucznik odmaszerował na swoje stanowisko, a Degard przyjrzał się członkom elitarnego oddziału. Byli mniej więcej w jego wieku, mieli po dwadzieścia parę lat, jednak posiadali coś, czego on, książę Aiquith nie mógł mieć - cel, do którego dążą i wolność. Ileż te dwie wartości znaczyły dla młodego Degarda. Wiele by dał aby uwolnić się od obowiązków, zapomnieć o troskach i móc wyruszyć w nieznany i wspaniały świat.
Znów to zrobił. Zdarzało mu się to już kiedyś, ale teraz robił to notorycznie - marzył. Nie mógł sobie pozwolić na takie chwile oderwania od chwili bieżącej. Nawyzywał siebie od skończonych nieudaczników i wrócił na ziemię. Uczucie to przypominało mu jak bardzo ludzie wrażliwi są na bolesne upadki - powroty do rzeczywistości.
Książe ruszył przed siebie. Tylko kilka kroków dzieliło go od dziedzińca, kilka minut do upragnionej wolności. Dokver stał oparty o porośnięty mchem mur, rysował zmyślone znaki czubkiem buta.
Słońce leniwie wynurzało się zza horyzontu ogrzewając zmarzniętą ziemię. Rosa delikatnie połyskiwała na rzadko występującej na terenie twierdzy trawie, a wiatr kołysał gałęziami starych, suchych drzew.
Dokver spostrzegł w pobliżu swojej stopy małego owada. Pająk kręcił się wokół leżącego na ziemi liścia. Chłopak błyskawicznie wyszarpnął mały sztylet zza swojego paska. Nóż zręcznie wędrował z dłoni do dłoni, aż w końcu wbił się głęboko w ziemię przebijając pająka.
- Jak łatwo je stracić...
- Cóż takiego? - Vera cicho podeszła do chłopaka.
- Życie. Tak łatwo je stracić, a bogowie - jeżeli takowi istnieją - wkładają tyle wysiłku w jego tchnienie w martwą istotę. Zabawne, nieprawdaż?
Vera nie odpowiedziała. Dokver zaskakiwał ją takimi pytaniami. Uwielbiała filozoficzne debaty, lecz musiała przyznać, że jej towarzysz odznaczał się niezwykłą bystrością umysłu jak na swój wiek.
- Gotowy do drogi?
Dokver skinął głową na znak potwierdzenia. Dziewczyna złożyła usta i melodyjnie zagwizdała. Na jej znak zza rogu wybiegły dwa wychudzone, czarne konie. Były nadzwyczaj szybkie, a z ich oczu błyskało niezdrowe, czerwone światło.
- Och bogowie! Przecież te konie nie wytrzymają chwili galopu! Co się stało z moim kasztanem?!
- To jest twój kasztan - wskazała na większego z koni. Uwielbiała go w ten sposób zaskakiwać. Na jej twarzy pojawił się ironiczny uśmiech.
- No ładnie0¦
Oboje dosiedli wierzchowców. Zwierzęta nerwowo potrząsały łbami. Wreszcie brama otworzyła się z łoskotem, Dokver i Vera ruszyli stępa w kierunku miasta. Był pewien, że jego towarzyszka zna drogę, jednak chłopak cały czas miał przeczucie, że w końcu gdzieś zabłądzą.
Słońce wzeszło, ale z południa nadciągały dziwne chmury. Były szare, a szybkość z jaką się poruszały wskazywały na ich wysokość - były zadziwiająco nisko.
- Dokver, na co patrzysz?
- Na nic.
Vera wiedziała, że dalsze pytania nie odniosą skutku. Jej towarzysz należał do najbardziej upartych ludzi jakich kiedykolwiek znała. Zaniechała więc prób i znów zaczęła wypatrywać dobrze skrytej ścieżki.
Jechali przez ciemny las, dookoła nie było jednak słychać nic prócz stukotu kopyt. Nie było tu tak jak zawsze. Okolica zmieniała się z roku na rok nie pozostawiając zwierzętom czasu na adaptację do nowych warunków - tak właściwie nie było tu żadnych istot znanych ludziom. Rośliny w promieniu kilometra lub więcej od twierdzy były trujące, a występujące licznie hybrydy zwierząt bagiennych - jadowite ponad miarę. Warownia hrabiego Faer04˘han wytwarzała dziwną, magiczną aurę. Dokver czuł ją nawet teraz. Po dłuższym kontakcie z tą mistyczną wibracją we wszystkich żywych, jak i martwych, istotach zachodziły zmiany - na gorsze rzecz jasna.
- Dokver! Chodź tu! Coś słyszałam! - W głosie Very słychać było niemałe zdziwienie. Chłopak też nie ukrywał tego uczucia. Co mogło tak daleko zawędrować w głąb tego przeklętego lasu?
Vera zsiadła z konia. Spod siodła wyjęła swój rapier. Dokver zdziwił się czując nieprzyjemne pieczenie w okolicach klatki piersiowej. Stawało się tak za każdym razem kiedy patrzył na to ostrze. Cały czas zadawał sobie pytanie, co to jest.
Dziewczyna weszła w głąb krzaków, za chwilę jednak wyskoczyła z nich szybciej niż zwykle to robiła. Za nią wyleciał potężny gryf.
- Co to do cholery ma znaczyć?! Dokver zajmij się tym plugastwem! Pomóż mi!
Chłopak otrząsnął się z osłupienia, podbiegł do skrzydlatego stworzenia. Gryf jednak nie dał się zaskoczyć, jego skrzydła odtrąciły Verę, a sam stwór odwrócił się do drugiego napastnika. Dokver wyskoczył w powietrze. Stworzenie zmieszane spojrzało nad siebie.
Dokver wylądował na grzbiecie bestii. W ręku pojawił się zakrzywiony sztylet. Gryf wzbił się w powietrze próbując zrzucić nieproszonego pasażera. Nóż wbił się głęboko w kark skrzydlatego stwora. Kilka kropli krwi zaplamiło zbroję i twarz Dokvera. Poczuł nieziemską satysfakcję z widoku jaki stwarzał sterczący z bezwładnego ciała sztylet. Jednak chłopak poczuł tez niepokój.
Gryf opadał na ziemię z wysokości na jaką udało mu się wzbić. Tylko kilka metrów dzieliło Dokvera od twardego podłoża.
Vera obserwowała podniebne akrobacje swego towarzysza. Śmiała się serdecznie z położenia w jakim się teraz znajdował. Jednak szybko przeszła do rzeczy. Zdjęła skórzaną rękawicę ze swojej prawej dłoni, przyłożyła serdeczny palec do kciuka. Kilka słów padło z jej ust, a palce zaiskrzyły się i wypuściły z siebie strumień białego światła. Magiczny, promienisty snop zawinął się wokół spadającego Dokvera, prowadząc go powoli ku ziemi. Kiedy chłopak znajdował się dwa metry nad ziemią światło znikło upuszczając go.
- Brawo bohaterze. Właśnie zaliczyłeś swoją pierwszą poważną walkę. Całkiem nieźle jak na początkującego. Całkiem nieźle.
- Och proszę bo się zawstydzę - jak zwykle wyczuć można było pełno sarkazmu w jego głosie - ciekaw jestem tylko skąd wziął się w tych okolicach gryf?
- Zabłądził? Może to czyjaś sprawka? Nie wiem.
Dokver zastanowił się przez chwilę. Wyrwał z karku martwego gryfa swój sztylet.
- Jeżeli ktoś go nasłał0¦kto to mógł być?
- Elfy. One zawsze walczyły o te ziemie. Odkąd pamiętam chciały aby ten las znów zaczął żyć.
Oboje wsiedli na konie. Zostawili na drodze ciało gryfa. Wokół zwłok zaczęły się już kręcić padlinożerne owady.
Dokver zauważył, że chmury, które widział godzinę temu są już nad lasem.
- To nie są chmury - pomyślał - chmury nie maja zapachu, a ja czuję swąd. Dym? Tak, to musi być to.
Chłopak jednak nie miał zamiaru sprawdzać źródła. Po co? Nie wtrącał się w sprawy innych. Obchodziło go tylko to co tyczy się jego konkretnie. Nic ponadto. To często oszczędzało wielu kłopotów - tak uczył go jego mistrz. Dokver zawsze słuchał swego przybranego ojca. Był mądry i zawsze dążył do dobrych celów, może używał niewłaściwych środków, ale to się dla Dokvera nie liczyło. Ważne są intencje.
Towarzysze broni jechali dalej przez zarośniętą ścieżkę. Dopiero teraz, po kilkugodzinnej jeździe powoli dojeżdżali na skraj lasu. Widać już było zarośniętą bujną trawą polanę, gdzie zwierzęta zaczynały leniwie wychodzić ze swych kryjówek.
Wiewiórki pospiesznie biegały po gałęziach, a ptaki melodyjnie śpiewały. Dokver czuł się nieswojo w takich warunkach. Zbytnio przywykł do ciemnych korytarzy i mrocznego nastroju panującego w twierdzy.
- Dokver - Vera z ciekawością w głosie przerwała panującą ciszę - co czułeś kiedy zabiłeś tego gryfa?
Chłopak był zaskoczony tym pytaniem. Wiedział, że Vera lubiła zadawać pytania natury osobistej, ale to pytanie było aż nadto dosadne. Nie miał zielonego pojęcia jak na nie odpowiedzieć. Wiedział co czuł, lecz nie można objąć tego słowami.
- Och, dziewczyno, proszę! Przecież wiesz jak to jest. Zabijasz już od lat. Znasz to uczucie.
Vera znów się uśmiechnęła. Przypomniała sobie tamten dzień kiedy to po raz pierwszy walczyła z Dokverem. To było tak dawno temu, a wciąż przynosiło jej dużo satysfakcji. Teraz nie poszłoby jej tak łatwo. Pewnie by przegrała, dlatego każde zwycięstwo - czy to w walce czy nie - sprawiało jej radość.
- Tak0¦znam. Jednak jestem ciekawa co ty czujesz.
- Powiem Ci. Radość. Tak można to ująć słowami. Radość i cholerną satysfakcję. Wystarczy?
Vera nie odpowiedziała. Zatonęła we własnych myślach. Kiedyś jej mistrz zadał jej to samo pytanie. Ona skłamała mówiąc, że wszystko jest w porządku, że nie czuje nic. A jednak bała się. Zabijając czuła pustkę. Pustkę i coś jeszcze. W duchu przeklinała dzień w którym zabiła Dokvera. To od tamtej pory miała wątpliwości. Widziała strach w jego oczach, widziała ból. Od sześciu lat skrywała tą słabość, ale każda zabita z jej rąk ofiara wgryza się boleśnie w sumienie. Dokver był pierwszym niewinnym. Tym pierwszym bez skazy, którego zabiła. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Czuła się teraz bardzo słaba i niepotrzebna patrząc na jadącego na koniu, dumnego Dokvera. W jego oczach płoną ogień nienawiści. Ogień, którego ona nigdy nie będzie w stanie zrozumieć. Prawda przeszywała ją na wylot - nie była zabójczynią.
Jesteś na stronie 1. | Następna | |
1 2 3 4 5 |