Labirynt śmierci
1 2 3 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 3. |
Następnego dnia, Nevr pakował bagaże. Zbroję założył na siebie, miecz przyłączył do jej boku. Ostatni raz spojrzał w okno swej izdebki. Zszedł na dół, przed dom, i przywiązał juki do konia. Kichnął. Nie lubił wsi...
-Czy masz wszystko, panie? - spytał chłop. Jak zwykle, z potarganymi włosami, pochylił się.
-Chyba tak. Muszę już jechać, spieszę się.
-Ale panie, może choć teraz powiesz, gdzie się spieszysz? - rzekł ciekawsko wieśniak. Wielokrotnie chciał poznać rozwiązanie zagadki wędrowca. Nigdy nie uzyskał odpowiedzi. I tym razem, wsłuchiwał się jedynie w wietrzny szum.
-Dziękuję za gościnę, niestety nie mam czym się odwdzięczyć... - nie czekając na odpowiedź, Nevr spiął konia ostrogami tak gwałtownie, że cudem utrzymał się na wierzchu.
Jechał wzdłuż pasma gór, Kalven całe było nimi otoczone. Poruszał się kamienistym traktem, obok drogi, na poboczach mijał skalne pustynie. Już po chwili jazdy, rycerz i jego rumak, byli zabrudzeni pyłem wchodzącym do nosa, ust i oczu. Między jego drobinkami, zauważali ciemne kształty kolczastych krzewów, spomiędzy których byli obserwowani przez setki jadowitych insektów.
Dalej, około pięciu kilometrów stąd, widać było owe góry, u podnóży zalesione, na szczytach zaś ośnieżone. Tylko część południowych stoków była bezleśna i cieplejsza, ze względu na zamieszkujące tamtejsze jaskinie złote smoki.
Droga zawijała swe piaski wzdłuż pobocznych drzewek i większych skał stwarzających cień dla jej wężowatego ciała. Mimo górskich wiecznych śniegów, tutaj było ciepło. Jaszczurki grzały swe ciała leżąc plackiem na co większych kamieniach.
-Stój! - ochrypły głos, ledwie zrozumiały. Widać było, że te słowa wypowiedziała jakaś istota inna niż te tolerowane przez państwo... Ork.
-Gurth an glamhoth! - krzyknął wojownik. Owe wyrażenie oznaczało tyle, co: "śmierć wrzaskliwej hordzie". Nauczył się tego języka na jednej z wielu swych wypraw przeciwko tym potworom. Spiął ostro konia, po chwili zawrócił; zobaczył tylko jednego orka. Wabik. Albo zwiadowca. Krótkim, zdecydowanym ruchem sięgnął za pas. Ostrze sztyletu utkwiło w piersi stworzenia. Krew szybko splamiła i tak brudną szatę.
Znowu pośpieszył konia, zwróciwszy się w początkowym kierunku. Po raz enty w swej podróży padł nieprzytomny na ziemię. Poczuł jedynie nagły, ostry i krótki cios w skroń.
Ręce bolały jak nigdy. Z wytartych ran powoli sączyła się krew. Zawijała swoją czerwień szczelinkami pomiędzy kamiennymi płytami posadzki. Poruszył nogą. Kolejna fala cierpień potoczyła się wzdłuż kręgosłupa ku głowie.
Drzwi nagle otworzyły się. Drewniana rama ledwie uniknęła uderzenia w ciało więźnia. Ledwie, ze względu na rozmiary pomieszczenia. Zmieściłyby się tu góra dwie osoby: dorosła i dziecko.
-Podnieś się. - spokojny szept odwiedzającego. Dziwny, jak dla orka. Nevr poruszył się próbując powstać. Nie udało mu się. Przybysz pomógł mu, przytrzymując za ramię. Czyżby stało się niemożliwe? Musiał mieć jakiś powód, by tak go traktować. Rycerz dalej milczał.
-Chodźmy. Nasz król na ciebie czeka. - człowiek powlókł się we wskazanym kierunku.
Ork potknął się. Tylko trochę było w tym winy więźnia: umiejętnie podsuwał prowadzącemu zwisający sznur ze związanych nóg. Wreszcie, tamten upadł. Uderzył twarzą idealnie w wielką bryłę podłogi.
Nevr zabrał nieprzytomnemu nóż, którym rozciął krępujące ruchy węzły, manierkę wody i kawałek czarnego chleba orków. Był obrzydliwy... ale zawsze coś do zjedzenia. Zwłaszcza w takich warunkach, tutaj. Utykając ruszył szybkim jak na jego siły krokiem w pierwotną stronę. Nie mógł uczynić inaczej, ze strefy więziennej nie było wyjścia; jedynie z tej strony kompleksu mógł znaleźć jakiś ratunek.
Na rozejściu korytarza skręcił w lewo. Szedł z głosem serca, nic innego mu nie pozostało. Nie bał się śmierci, ale wolał, by nastąpiła później. Kiedy dowie się, co spowodowało śmierć brata.
Usłyszał kroki. Dudnienie niekształtnych stóp rozchodziło się echem daleko w głąb plątaniny mrocznych korytarzy. Nevr po raz kolejny poczuł serce w gardle, rozejrzał się za ciemniejszym i bezpiecznym kątem. Żadnego. Otaczały go jedynie szare, zimne ściany pokryte milionami rowków wypełnionych pyłem. To w końcu musiało się stać. Więzień był zbyt słaby by utrzymać takie brzemię na swych ociężałych barkach. Poszukujący go strażnicy znaleźli go szybciej niż się spodziewał, choć może trwało to dłużej...
Tym razem nie dali mu odpocząć w celi. Od razu zawrócili do rozstaju korytarzy, gdzie opuścił strażnika, i skręcili tym razem w prawo. Ta odnoga prowadziła przez większe skupiska orków, chyba jadalnie, czy kwatery mieszkalne. Obserwujący nie szczędzili kąśliwych uwag, na szczęście w swoim języku. Obite nogi Nevra stanowiły ogromny ciężar dostarczający jedynie kolejnych porcji bólu otrzeźwiających na tyle, by przygotować ofiarę do pełnego odczucia kolejnych impulsów z krwawiących ran. Rąk już nie czuł. Także oczyszczały brudne płyty podłogi.
Wreszcie cel. Na swoistym tronie zbitym z szarych ze starości desek siedział ork. Pewnie jakiś wódz czy ważniejszy urzędnik ubogiego systemu.
Nevrowi założono stalowe i zardzewiałe kajdany, jeszcze bardziej kaleczące niż sznury. Poprowadzono go przed oblicze "kata". Nie było jednak aż tak źle.
Stwór podniósł się. Spokojnie, na swój sposób dystyngowanie, podszedł do więźnia, dokładnie się przyglądając. Trwało to dość długo; rycerz czuł się dziwnie, jak klacz kupowana na jarmarku. Wreszcie ork powiedział coś w swoim języku, zapewne kazał odprowadzić wojownika do celi.
Niekoniecznie.
Zaprowadzili go do wschodniego skrzydła orkaskiego kompleksu, do strefy pracy. Mijał setki pracujących, większość ludzi. Kilku było zdziczałych. Ci szczególnie interesowali się nowym nabytkiem. Owy "nabytek" nie wiedział, co go czeka...
Strażnicy posadzili go, teraz już brutalnie, na stanowisku. Przyszły pracownik spojrzał na ławę przed sobą.
Skała, jakieś dłuto, deski, prymitywna piła. Narzędzia stolarskie albo kowala. Sprawa wyjaśniła się, gdy podszedł do niego jeden z ludzi.
-Witaj. Jesteś tu nowy, me imię Modr. Przydzielono mi ciebie. Mam cię wychować i wyszkolić... - uśmiechnął się lekko. Przynajmniej tak można było odebrać krzywy grymas na jego zabliźnionej twarzy. Czerwone i ciemne ślady na jego ciele wyraźnie pochodziły od pał orków. Ten mężczyzna musiał być tu dość długo, by umieć uczyć kolejnych nowych, ale dostatecznie krótko, by nie stracić ran. Może nie straci ich nigdy.
-Witam. Nie spodziewałem się tu innych ludzi...
-Przecież dużo grup orków kręci się na okolicznych traktach. Jak widzisz, nałapali mnóstwo naszych. - przyjaźnie skierował palec w stronę innych pracowników. -Teraz mnie słuchaj... wszystko ci wytłumaczę! - i zaczął opowiadać. -Orkowie każą nam produkować dla nich broń: pały, o, tu mam od nich ślad! - wskazał na jedną z sinych smug na ramieniu. -I tarcze. Oczywiście, rozumiesz - ściszył głos. -staramy się to robić jak najgorzej, ale nie aż tak, by to zauważali... Wszystko wiesz? - zakończył krótki wywód.
-Tak. - Nevr odpowiedział jeszcze ciszej.
Przez wiele dni, nie wiadomo już ile - w tym miejscu nikt ich nie liczył - Nevr pracował na rzecz orków. Na początku obolałe mięśnie były męczone nie tylko przez bicze strażników, ale i niemiłosierne zakwasy. Po paru tygodniach, zahartowały się na tyle, by nie być zbędnymi.
Jednego z kolejnych, szybko mijających dni, Nevr idąc korytarzem na jadalnię, w przerwie między pracą, natknął się na Modra. Ten rzekł:
-Chodź za mną. Mam ci coś do powiedzenia.
-Ale jedzenie... - zdziwił się rycerz. Wiedział, że tutaj posiłek jest na wagę życia. Nigdy nie było wiadomo, czy następnego dnia orkom nie zabraknie pożywienia.
Modr pociągnął go za ramię.
Wracając na puste stanowiska robocze, usiedli na wystającej skale. Natychmiast ochłodziła rozgrzane ciała robotników.
-Nevr, znamy się dość krótko, ale jestem pewien, że się nadajesz. - tu odczekał chwilę na odpowiedź, ale ta nie nastąpiła, mówił więc dalej. -Mamy mało czasu, więc musimy rozmawiać szybko i na temat! Otóż planujemy ucieczkę... Najpierw podczas buntu weźmiemy specjalnie przygotowane, znacznie lepszej jakości, niż orkaskie, pały. Zabijemy ich własną bronią... -zaśmiał się. -Tarcze też już mamy. Podczas zamieszek, spróbujemy pozabijać jak najwięcej tych zwierząt. W końcu większość z więźniów to rycerze, wojownicy albo szlachta samotnie jadąca tymi drogami, więc nie jesteśmy tacy bezbronni, jak to wygląda.. Teraz spytam: idziesz z nami?
-Tak. - potwierdził zdecydowanie.
-Cieszę się... W innym przypadku musiałbym cię zabić, bo mógłbyś nas wydać.
W przeciwieństwie do poprzednich, te dni ciągnęły się niespodziewanie. Nevr nie mógł wytrzymać już dłużej w ciasnych pokojach pełnych szczurów i pasożytów, grzybów i chwastów wystających z nieszczelnych ścian. Może gdyby nie miał przed sobą perspektywy ucieczki by wytrzymał... Ale nie teraz. Wiedział, że ten plan może się w pełni udać. Orkowie niezbyt znali się na logice.
Aż kiedyś nadeszła ta pora.
Ludzie byli jakby bardziej zdenerwowani. Niedobrze. Bunt miał się rozpocząć zaraz po posiłku, wszyscy woleli być najedzeni, na wypadek, gdyby po ucieczce nie było czego jeść. Rankiem pracowali z niespotykanym zapałem. Nawet strażniczy bicz nie był taki straszny. Oczywiście, nie pracowali dla nich. Robili to dla siebie.
Po posiłku, powoli odnosząc gliniane miski, kładąc je na zniszczony i brudny blat, udali się z powrotem na stanowiska. Pracowali jeszcze przez trzydzieści minut; potem spod zasłon przesłaniających niższe poziomy stolików, spokojnie wyjęli broń.
-Za ludzi!!! - krzyknął Modr. Był przywódcą.
Ludzie z krzykiem zerwali się ze stołków. Rzucili się na strażników, każdego po kolei zabijali z okrucieństwem godnym zemsty. Krew rozlewała się po ubraniach napastników spełniając swoją zdradziecką wolę.
Mordując kolejnych orków szli do przodu w zastraszającym tempie. Nic nie było w stanie ich zatrzymać - jak plagi szarańczy. Przebywając ciasne korytarze ponieśli małe straty: orkowie woleli walczyć na otwartym terenie albo w ogóle z zaskoczenia.
Tłum przewijał się wąskimi przejściami niczym dżdżownica szukająca wyjścia ze swej norki; ale ta była potężniejsza. Wiła się zabijając wiele adwersarzy chcących jej krwi. Miażdżyła ich nie ocalając ani jednego. Wreszcie, dotarła do jadalni.
Na buntowników ruszył odział. Cała reszta chroniących kompleks potworów. Zaczęła się bitwa; dla wielu ostatnia w życiu. Ciemna posoka barwiła posadzkę i ściany, nie szczędząc przy tym i walczących. Ci oślepieni zaklejającym oczy płynem, siekli buławami na oślep. Trafiali w swoich: nie zrażali się jednak, walczyli dalej chcąc położyć ostatni kamień na kamieniu tej twierdzy broniącej setki pracujących, trzymających spadające życie za zdrętwiałą z wysiłku rękę. Aż w końcu, nastała cisza.
Światło oślepiło ich na krótką chwilę. Pierwszy raz od prawie roku Nevr je ujrzał. Tęsknił za nim równie mocno, jak za bratem. Miał chwile, gdy myślał, że nie zobaczy już błękitu nieba i złotego okręgu na nim. A jednak...
Poprzednia | Jesteś na stronie 3. | |
1 2 3 |