No bo tak już czasem bywa...
1 2 3 4 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | Następna |
-Aaachh... - ziewnął. Przetarł oczy i oparł głowę na poduszce jeszcze na chwilę. Ostre słońce uniesione już wysoko na niebie, wdzierało się gdzie mogło. Wysłużone okna i tak walczyły jak mogły; Odgłosów wydawanych przez ptaki (bo ciężko to nazwać ptasim śpiewem) jednakże nijak nie dało się powstrzymać. Wreszcie zrzucił pierzynę. Całkiem nagi zawlókł się do bocznego pokoiku. Po omacku, rozcierając knykciami oczy, zbliżył się do ławy. W stojącym na niej wiadrze z chłodną cieczą umoczył dłonie i przemył nimi twarz. Potem obmył szyję i splunął do wody. Teraz spojrzał w stare, zabrudzone lustro.
Patrzył na niego dwudziestoośmioletni mężczyzna. Wysoki, silnie zbudowany. Jego kasztanowe włosy zakrywały mocno umięśnione ramiona. Opalona twarz obserwowała swego właściciela. Brązowe, duże oczy ciekawie badały odbite ciało. Odwrócił wzrok.
Ciężkim krokiem wrócił do sypialni. Ze stojącego obok łóżka taboretu -robiącego za półkę nocną- zdjął pustą butelkę i zestawił na podłogęby móc sięgnąć po ubranie. Drogie, skórzane spodnie dość ciasno obejmowały nogi. Białą jak zimowy puch koszulę założył, zapiął i przygładził. Dłońmi odruchowo przeczesał włosy i zaraz nałożył ciężkie buty. Ruszył do drzwi, ale o czymś zapomniał. Zawrócił do środka izby. Sztywne podeszwy głucho dudniły o deski. Chwycił starą piersiówkę z brązu. Zatrząsł przy uchu. Pełna. No, to już wszystko. Wyszedł.
*
-Witajcie. - przywitał się Darell.
-Witamy, witamy. - odpowiedział mężczyzna siedzący na krześle po drugiej stronie chaty. -Dołącz do nas.
-Tak... Dziękuję. - usiadł. Sięgnął do podstawka z mięsem, ale zaraz cofnął rękę. Poczekał aż jeden z obecnych mężczyzn zabierze swój kawałek. Jego ręka znów zawędrowała na środek stołu i złapała sporą porcję baraniny. Zdenerwował się po cichu, że ktoś trącił go wychylając się do pomidorów. Zajął się spokojnie swoim posiłkiem. Nie musiał długo czekać aż przerwie mu Damien - przywódca grupy. Powolnie cedzone słowa mogły świadczyć o inteligencji nadawcy.
-Witajcie. Zebraliśmy się... - beknięcie - Zebraliśmy się, żeby ustalić jak będzie wyglądało nasze dzisiejsze, nocne posunięcie.
-Słabo, jeśli będziemy się tak obżerać - wtrącił Methas siedzący po prawicy Darella. Długi, ciemny wąs spływał mu na usta.
-Jak wiecie - Damien zignorował uwagę mężczyzny. -po zmroku mamy zamiar włamać się do zakładu zielarza. Liczę, że uda nam się zwinąć jakieś receptury... W końcu musimy jakoś leczyć ranny tych, którzy nie stosują się do moich rozkazów. - wymownie spojrzał na dwóch osiłków obok. Mieli obandażowane szyje. Dwie czerwone kropki na bieli mogły oznaczać ukąszenie wampira. Ostatnia ucieczka nie udała się za dobrze. -Liczę też na jakieś pieniądze. Zielarz zanosi utarg do zamku co dwa dni, dziś tego nie zrobi.
-Skąd ta pewność? Jeśli znowu szpiedzy zawiodą, nici ze złota.
-Nie zawiodą.
-Mam nadzieję. - kłócił się Methas.
-Tak, czy siak, idziemy dzisiaj. Strażników da się zajść, sprawdzałem to. Jest ich zresztą tylko dwu.
-Widać, że kasy tam nie brak.
-Właśnie na to liczymy - kontynuował herszt. -Wracając do tematu: zachodzimy od strony młyna, bo na las poświęcają więcej uwagi. Dwóch naszych wślizgnie się do środka, kiedy unieszkodliwimy wszystkie zagrożenia. Myślę, że uda nam się zrealizować plan tak, by zielarz nawet się nie obudził. W razie, gdyby się tak stało, wiecie, co robić. W przypadku wpadki, to samo. Spotykamy się dziś, o zachodzie słońca w "Pod Rozbrykanym Ogrem". Koniec. Wracajcie do domu, przygotujcie się.
Darell wraz z kompanami podniósł się patrząc ze smutkiem na niedokończony posiłek. Wołany przez przyjaciół odwrócił się i spiesznym krokiem dogonił ich.
-Co o tym sądzisz? - spytał Methasa. Ten jakby nie usłyszał. -Słyszysz mnie?!
-Co?! - widząc zdziwiony wyraz twarzy rozmówcy zaczął się tłumaczyć. -Przepraszam, zagapiłem się.
-Zauważyłem.
-No, to o co się pytałeś?
-Pytałem... Co o tym sądzisz? - powtórzył Darell. Ciekawe, nad czym myślał Methas.
-O czym? O skoku? - odpowiedział pytaniem. Wyglądał na bardzo rozkojarzonego. Tępo gapił się gdzieś na bok drogi. Darell szukał czegoś, co mogło przyciągać wzrok towarzysza, ale niczego nie dostrzegł.
-Tak. A myślałeś, że, o czym?!
-Nic, nic. Sądzę, że powinno się udać. Jeśli jest tam tylko dwóch strażników i zielarz...
-I rodzina... - wtrącił.
-Tak, i rodzina... To nie powinno być problemów. Zawsze można ich łatwo unieszkodliwić. To tylko kwestia czasu. Musimy się pospieszyć, bo często nad ranem ulice patroluje piechota króla. O, już chyba minęliśmy twój dom! - rzeczywiście, tym razem to Darell się zamyślił.
Skręcił w prawo. Ścieżka prowadząca do jego domu wybudowanego na uboczu wsi ostatnio bardzo dokuczała stopom. "Chyba będzie trzeba trochę nad tym popracować" - pomyślał. "Potem" - natychmiast odpowiedział w głowie drugi głos.
Po chwili doczłapał do drzwi. Zimny metal klamki sprawił radość zmęczonym dłoniom. Te sekundy, podczas których obrócił nią dookoła własnej osi były jednymi z milszych tego dnia. Szybko wkroczył w cień przedpokoju. Zrzucił buciory. Stąpając boso po chłodnych deskach nawet nie myślał o tym, jakie drzazgi czekają na okazję. Rzucił się na łóżko w nadziei na chwilę wytchnienia. Nic z tego. Zapomniał, że łoże stoi pod oknem, z którego do domu wpadał nieznośny żar. Zasłony już dawno wyrzucił. Sfrustrowany oklapł na krześle przed ławą z wiadrem. Och, wreszcie słodki cień...
*
Czas zabierać się do roboty! Wściekły na cały świat, że to właśnie w taki upał musi podnosić się i szykować do pracy, zerwał się z krzesła. Nerwowym chodem -jakby chciał połamać deski- udał się do jeszcze innej izby, którą nazywał swoją osobistą zbrojownią. Z wieszaków ściągnął kurtkę z wieloma kieszeniami oraz spodnie. I to, i to było z czarnej skóry. Potem sięgnął po pewną paczkę; wydobył z niej kilka wytrychów. Teraz otworzył ciężką, żelazną skrzynię. Podniesienie wieka kosztowało wiele wysiłku! Wyciągnął dwa sztylety, które chował za pas pod kurtkę.
Rzucił to wszystko na łóżko i zaczął się przebierać. Liczył, że w nocy ochłodzi się na tyle, że wytrzyma w całym tym rynsztunku. Spojrzał za okno. Tak, słońce jest już nisko. Jeszcze tylko przetarł sztyleciki i założył buty - tym razem lżejsze, przypominały raczej zwitek materiału dookoła stopy. Wychylił łyk z piersiówki. Był gotów. Ciche jęknięcie zawiasów zdradziło, że wyszedł z domu.
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | Następna |
1 2 3 4 |