Poszukiwacze Złotej Lamy
1 2 3 4 5 | ||
Jesteś na stronie 1. | Następna |
W karczmie było gwarno. Siedzący (lub przyjmujący inne, wygodniejsze pozycje) przy stolikach głośno wyrażali swoje opinie na różnorodne tematy, w tym również na temat współbiesiadników i ich rodzin aż do trzeciego pokolenia wstecz. Piwo płynęło strumieniami... zazwyczaj do gardeł, lecz czasami, w wyniku mniej lub bardziej nieszczęśliwych zbiegów okoliczności, w różne inne miejsca. Czyli, ogólnie rzecz biorąc, nie działo się nic niezwykłego. Przynajmniej do chwili, w której krasnolud w celu dołączenia do wesołego towarzystwa zdemolował drzwi przy pomocy topora.
-Klamka była za wysoko - rzekł radośnie.
Karczmarz rozejrzał się po sali, a stwierdziwszy, że raczej nie będzie chętnych do wyrzucania nieproszonego gościa, powstrzymał się od stwierdzenia, że klamka była za wysoko właśnie dlatego, żeby nie wchodziły tu cholerne krasnoludy. Postanowił za to być miły, w nadziei, że nic więcej nie zostanie zdewastowane.
-Dobry wieczór, co podać?
-Są panierowane ramienionogi?
-Obawiam się, że nie dysponuję dawno wymarłymi stworzeniami.
-To i dobrze. A elfa dostanę?
-Elfa? Hmm... No jest tutaj taki jeden...
Lokalizacja elfa szybko stała się znana, gdyż dziwnym trafem wszyscy nagle znaleźli się możliwie daleko od niego. W końcu któż by chciał bez potrzeby dać się ochlapać krwią? Chociaż i tak lepiej krwią niż olejem, który lokalna kretynka tłoczyła w starym powozie i którym z zimnym wyrachowaniem polewała niewinnych przechodniów. Twierdziła potem, że to był czysty przypadek i usiłowała sprzedać oblanym odplamiacz własnej produkcji. Owym odplamiaczem był wywar ze starych swetrów, gruszek z wierzby, głowy koguta, skrzydła owcy oraz zdechłego jeżozwierza. Oczywiście ogień, na którym gotowała te pyszności, podtrzymywany był przy pomocy nawozu. Zasada działania tego cuda była prosta - plamy powinny uciekać na samą myśl o kontakcie z nim. Problem w tym, że dotyczyło to również potencjalnych użytkowników. Chociaż może niesłusznie, gdyż pewien pijak dorwał się do garczka kiedyś o poranku i nie dość, że przeżył, to jeszcze utrzymywał, że to smakowało niczym morska bryza. Ale czy można wierzyć komuś, kto twierdzi, że za młodu wpadł pod wóz z niezapominajkami?
-Jesteś elfem? - upewnił się krasnolud. Miał pełne prawo wątpić w elfiość tego osobnika. Blady, przygarbiony, z zapadniętymi policzkami i podkrążonymi oczyma, a na dodatek jedno oko żółte, a drugie niebieskie - zazwyczaj elfy wyglądały dużo lepiej. I nie dygotały ze strachu nawet w obliczu krasnoluda z toporem. No ale od każdej reguły jest wyjątek. Ten wyjątek, imieniem Athepos, stanowił swego rodzaju atrakcję turystyczną. Karczmarz pozwalał mu przebywać w izbie, gdyż jego obecność dowartościowywała klientów. Mogli być biedni, mogli być brzydcy, mogli się do niczego nie nadawać... ale zawsze lepiej się czuli w towarzystwie kogoś jeszcze bardziej beznadziejnego. Czasami go nawet dokarmiał. W karczmie można się przewracać z wielu różnych powodów, lecz głód nie powinien być jednym z nich.
Athepos ledwie widocznym skinięciem głowy potwierdził, iż rzeczywiście należy do prastarej elfiej rasy. Krasnolud przysiadł się do niego i zamówił dwa kufle piwa. Teraz to dopiero się zaczęły dziać rzeczy niezwykłe... krasnolud stawiający piwo elfowi! Elf sięgnął po kufel...
-Won z łapami! Oba są dla mnie!
Sala odetchnęła z ulgą. Wszystko było w absolutnym porządku. No może poza tym, że głowa elfa była jeszcze na swoim miejscu. Krasnolud tymczasem przystąpił do wyjaśniania różnych zawiłych kwestii...
***
-Słuchaj, elfie. Poszukuję starożytnego artefaktu - Złotej Lamy. A ty mi w tym pomożesz.
-Czemu ja? - zapytał Athepos płaczliwie.
-Bo jesteś elfem. Ale wszystko po kolei. Zaraz poznasz powody, dla których wyruszysz ze mną na długą i pełną niebezpieczeństw wyprawę.
-Długą i pełną niebezpieczeństw? - zapytał jeszcze bardziej płaczliwie.
-Tak jest - kontynuował niewzruszony krasnolud. - A teraz słuchaj. Nazywam się Dhugorlin. Według starożytnej krasnoludzkiej legendy imię znalazcy Złotej Lamy będzie się zaczynało na sylabę dhu. Pochodzę z Ukośnej Góry - prastarego siedliska mojej rasy. O bogactwach, które można znaleźć w tunelach pod Ukośną Górą słyszał chyba każdy! No ale nie o tym chciałem... Według innej starożytnej krasnoludzkiej legendy znalazca Złotej Lamy będzie pochodził właśnie z Ukośnej Góry. Czyli, jak widzisz, podpadam po obie legendy. Chociaż nie tylko ja... bo dziwnym trafem w okolicy roi się od różnych Dhumitrów, Dhumiwenturów i innych Dhumidorów. Ale oni się nie liczą, bo zostali tak nazwani z premedytacją. Różnych legend o tym, kto odnajdzie Złotą Lamę jest znacznie więcej, lecz nie należy się nimi przesadnie sugerować. Nie można w końcu oczekiwać, bym w wieku lat dziesięciu gołymi rękami i bez niczyjej pomocy zadusił dorosłego wilka! Niemniej jednak spróbowałem, gdyż ojciec mi powiedział, że to taka nasza rodzinna tradycja.
Jak powszechnie wiadomo, w celu złapania wilka należy wykopać wilczy dół, ewentualnie siedzieć czas dłuższy na zimnym kamieniu. Ponieważ wilk tego drugiego rodzaju niezbyt nadaje się do duszenia, zająłem się kopaniem dziury. Gotową dziurę zamaskowałem i położyłem na niej przynętę. Jednak niełatwo złapać wilka. Przez tydzień do dziury nic nie wpadło. Potem wpadł sąsiad. Straszliwie przeklinał, gdy go wyciągałem. Trudno się jednak mu dziwić, skoro przy upadku złamał rękę. Albo to była noga. Albo podstawa czaszki. Nie pamiętam już. Pytanie jeszcze, czemu zwabił go kawałek conajmniej nadgnitego mięsa i czemu tego mięsa nigdy nie znaleziono, ale niektórych rzeczy po prostu lepiej nie wiedzieć.
Wilk w końcu się złapał. Oczywiście nie od razu. Po drodze miałem jeszcze pięcionogiego jelenia i bardzo paskudne straszydło leśne. Jeleń był całkiem smaczny. Straszydło trochę mniej, ale kto by tam wybrzydzał, skoro samo wpadło. Ale przejdźmy już do wilka. W przeciwieństwie do wspomnianego już sąsiada nie chciał sobie nic złamać. Ojciec zaś nie pozwolił mi zaczekać, aż padnie z głodu, tylko zaprosił wszystkich krewnych i znajonych, żeby na własne oczy zobaczyli jak duszę tego wilka. No więc wszedłem bez broni do dziury, w której był dość spory i raczej zdenerwowany drapieżnik. Na dodatek nie miałem pojęcia, jak należy dusić wilka. On jednak dobrze wiedział, jak należy gryźć krasnoluda. Solidnie mnie pokąsał, zanim ojciec doszedł do wniosku, że jednak mi się nie uda i zabił go konwencjonalnie. Blizny mam do dzisiaj.
Zadusić wilka więc się nie udało. O tym, co wydarzyło się kilka lat później, gdy próbowałem wykraść jajo z orlego gniazda, wolę nie wspominać. Powiem tylko, że obolały byłem jeszcze przez kilka miesięcy po upadku, a rany od dzioba i szponów goiły się jeszcze gorzej, niż te od wilczych zębów.
Gdy już jako tako doszedłem do siebie po przygodzie z orłem, rodzina i znajomi zaczęli mnie wypytywać, kiedy wreszcie wyruszę na poszukiwanie Lamy. W końcu imię zaczynające się na dhu do czegoś zobowiązywało. Nie ja je co prawda wybierałem, ale cóż poradzę? W każdym razie jakoś mi się nie spieszyło do wymarszu. Życie w Ukośnej Górze nie było złe, a w kopalni zawsze można było wykopać coś ciekawego. Ale pewnego dnia, gdy moja broda już się powoli do pasa zbliżała, wszystko się zmieniło.
Tego dnia pamiętnego ojciec wysłał mnie do lasu po drewno, ale nie tam, gdzie zwykle. Dokładnie opisał mi, dokąd mam iść, bym znalazł jakieś drewno lepszej jakości. Ale drewna nie znalazłem... Bo com, a własciwie to kogom ujrzał, w życiu nie zapomnę... Jak tańczyła wśród spadających liści... Jak jej złocista broda powiewała na wietrze... Jak jej żelazne buty tłamsiły trawę, kwiaty i drobne polne zwierzątka... Jak jej hełm i kolczuga lśniły w promieniach słońca... I zawołałem ją wtedy imieniem, które nadałem jej w myślach: -Rohrga! - co znaczy niedźwiedzica. A ona wtedy spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i zaśpiewała... Ach, cóż to była za pieśń! Ryk jej przeuroczy niósł się przez las niepowstrzymany niczym mroźny, północny wiatr, niczym fale gwałtownego przypływu wywołanego trzęsieniem ziemi, niczym horda moich pobratymców, którzy zobaczyli złoto! Gałęzie i sępy spadały z drzew, trawa się położyła i już nie wstała, a lis odwalił kitę! Wprost oniemiałem! No i ogłuchłem oczywiście.
Cóż, drewna wtedy nie przyniosłem, ale dzięki temu mogłem nazajutrz jeszcze raz się po nie wybrać. Od tej pory wybierałem się do lasu tak często, jak mogłem. Nie uszło to uwagi, gdyż zainteresowanie lasem jest conajmniej niezwykłe jak na krasnoluda. Wkrótce dowiedziałem się, że moja ukochana jest córką przywódcy sąsiedniego klanu krasnoludów. Przywódca ów dziwnym zbiegiem okoliczności okazał się starym znajomym ojca z czasów jego pracy w kamieniołomie. Poszli więc na piwo i stwierdzili, że taki zwyczajny krasnolud jak ja nie może się spotykać z córką przywódcy klanu. Ale krasnolud, który dokonał jakiegoś wiekopomnego czynu, to już zupełnie inna sprawa. A takim czynem może być, na ten przykład, odnalezienie Złotej Lamy.
Tak więc za bardzo nie miałem już wyjścia, nadszedł czas by wyruszyć na poszukiwania. Za świstaka nie wiedziałem, gdzie je rozpocząć, więc pytałem o radę kogo popadnie. Większość propozycji nie miała większego sensu. Zasugerowano mi na przykład, że jeśli przesiedzę kilka dni pod wodospadem, to może doznam oświecenia. Innym ciekawym pomysłem było wpatrywanie się w niebieski ogień, skacząc na jednej nodze podczas drugiej nocy po pełni księżyca w kierunku przeciwnym do obrotu żaby w gnomim zegarze płazim. To jednak nie było nic szczególnego w porównaniu z telepatyczną konwersacją z ciemnozielonym ciastem z rodzynkami. Lecz pośród tego steku bzdur znalazł się jeden rozsądny pomysł - otóż jeden z moich licznych kuzynów wiedział, gdzie mieszka mędrzec, co zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Nawet jeśli nieco przesadził, to zawsze mędrzec to mędrzec i może akurat znać odpowiedź na moje pytanie.
Przywdziałem tedy kolczugę, za pas zatknąłem topór, a przez plecy przewiesiłem kuszę i torbę z prowiantem. Od ojca na pożegnanie dostałem mieszek złota, matka zaś ocierała oczy końcem brody. Wreszcie wyruszyłem. Długa to była droga i wiele dni mi zajęła. Widziałem miasta i wsie, konie i powozy, ludzi i drogowskazy. W końcu dotarłem na miejsce. Tak jak mi kuzyn powiedział, do siedziby mędrca prowadziły schody wykute w skale. Strome to były schody, zupełnie dla krasnoludów nieprzystosowane. Ale cóż miałem zrobić? Ruszyłem do góry, licząc je dla zabicia czasu.
Gdy stanąłem na ostatnim, pięćset pięćdziesiątym piątym stopniu, ujrzałem małą drewnianą chatkę, z małymi okrągłymi oknami i dachem pokrytym słomą. Z niewielkiego kamiennego komina nieśmiało leciał dym - słowem, chatka mędrca wyglądała dokładnie tak, jak powinna wyglądać. Gdy się zbliżyłem, drzwi zaskrzypiały dokładnie tak, jak powinny zaskrzypieć i z chatki wyszła młoda kobieta, uśmiechnięta, jak to się mówi, od ucha do ucha.
-Cóż cię tak cieszy, niewiasto? - zapytałem.
-Właśnie się dowiedziałam, że będę szczęśliwa aż do końca mych dni! - odparła.
"Tej to dobrze" - pomyślałem, patrząc, jak idzie w stronę schodów, podskakując co chwilę z radości. Wtem się poślizgnęła i z krzykiem runęła w dół. Czym prędzej zbiegłem na dół, by jej pomóc, lecz na próżno - nie przeżyła. Lecz to znaczyło, że przepowiednia mędrca się sprawdziła! Przykryłem trupa gałęziami i wiedziony świeżą nadzieją ponownie ruszyłem po pięciuset pięćdziesięciu pięciu schodach. Tym razem z chatki nikt nie wyszedł, więc zapukałem do drzwi.
-Wejść! - usłyszałem głos ze środka. Wszedłem więc. Mędrzec siedział tyłem do mnie. Miał długie, siwe włosy i ubrany był w długą, białą szatę - czyli wyglądał tak, jak powinien wyglądać wszystkowiedzący mędrzec.
-Witaj, o czcigodny! - rzekłem.
-Czcigodny?! - zaskrzeczał mędrzec - Ja ci dam czcigodnego, pacanie! - Mędrzec odwrócił się i okazał być kobietą.
-Najmocniej przepraszam... - zacząłem, lecz mi przerwała.
-Dobra, mniejsza o to. Pewnie masz jakieś pytanie?
-Mam, o czcigodna.
-A ofiarę masz?
-Eeee... Ofiarę? - Przez chwilę myślałem, że chodzi jej o tę kobietę, co spadła ze schodów.
-No, coś do jedzenia, w końcu z czegoś żyć muszę.
Posiadałem jedynie bochenek chleba, co okazało się niewystarczające.
-Wypchaj się swoim chlebem! Chcesz odpowiedzi na swoje pytanie, to przynieś mi mięsa!
Tak więc po raz czwarty tego dnia przebyłem pięćset pięćdziesiąt pięć stopni i nie miałem ochoty na więcej. Następnego dnia poszedłem szukać mięsa. Strzelałem do zajęcy, lecz kusznik ze mnie marny. Ścigałem wiewiórki, lecz chodziły po drzewach szybciej ode mnie. W końcu napotkałem kulawego borsuka, tak starego, że żył chyba jedynie dlatego, że nic go nie chciało zjeść. Chwyciłem go i chciałem go zadusić, ale mnie ugryzł. Mam coś pecha do duszenia zwierząt. Zdenerwowałem się i tłukłem nim o drzewo aż zdechł. Wrzuciłem śmierdziela do torby i znowu przemierzyłem te przeklęte schody. Miałem tylko nadzieję, że borsuk się spodoba...
-O, stary zaśmiardły borsuk! Mój ulubiony! To teraz możesz pytać.
-Chciałbym wiedzieć, gdzie mogę znaleźć Złotą Lamę.
-Ojojoj, starożytne, tajemnicze i zaginione artefakty to nie moja działka. Wiem jednak, gdzie mieszka mędrzec, który zna się na takich rzeczach.
I powiedziała mi, jak dotrzeć do tego mędrca. Zszedłem więc na dół i znowu wyruszyłem w drogę. A daleka to była droga. Mijałem miasta i miasteczka, lasy i rzeki, śmietniska i pobojowiska, aż w końcu dotarłem na miejsce. Znowu ujrzałem strome skalne schody. Tym razem nie miałem ochoty pokonywać ich więcej razy, niż to konieczne, więc zaopatrzyłem się w padlinę zawczasu.
Ten mędrzec okazał się mniej niedostępny, gdyż schodów było tylko czterysta czterdzieści cztery. Mędrcy najwyraźniej lubią ładne, okrągłe liczby. Tym razem dotarłszy na szczyt nie zobaczyłem chatki, a jedynie dziurę w ziemi. Z dziury tej wylazł pomarszczony staruszek o długich, brudnoszarych włosach, długich, brudnoszarych wąsach i długiej, brudnoszarej brodzie ubrany w długą, bardzobrudnoszarą szatę. Zdecydowanie nie wyglądał na mędrca, a raczej na jakieś niezidentyfikowane stworzenie z gęstwiny leśnej, no ale skoro już pokonałem te wszystkie schody, to co mi szkodziło spróbować?
-Witaj, czcigodny! Oto ofiara! - rzekłem, wręczając mu mocno zdechłego gronostaja.
-Jak śmiesz?! - zawołał, wyrwał mi z ręki trupa i uderzył nim w łeb. - Jestem wegetarianinem! Jak chcesz zadać jakieś pytanie, to przynieś mi warzywa!
Musiałem więc zejść na dół razem z gronostajem, który został za mną rzucony i poszukać warzyw... a że pojęcia nie miałem, jak wyglądają w naturze, zdecydowałem się wrócić do miasteczka, przez które przechodziłem trzy dni wcześnej. Tam kupiłem całą masę różnych darów ziemi: marchew, kapustę, buraki i co tam mi jeszcze wcisnęli przekupnie i w tydzień po niepowodzeniu z gronostajem ponownie nawiedziłem mędrca.
Pełen wór warzyw uśmierzył gniew staruszka, ale musiałem mu jeszcze pomóc ułożyć na polanie septagram z buraków. A wtedy mi powiedział...
-Aby Złotą Lamę odnaleźć, daleką musisz przejść drogę. Najpierw przejdziesz Ponury Las, a potem Góry Złowróżbne, aż w końcu dojdziesz do Pałacu Przeznaczenia. Ale zapamiętaj jedno: musisz wziąć ze sobą elfa!
-Po co mi jakiś cholerny elf? - zapytałem.
-Gdzie, jak, po co, dlaczego - wszyscy zadają głupie pytania! Mędrzec ci mówi żebyś wziął elfa, a ty rób sobie co chcesz!
Ruszyłem więc w kierunku Ponurego Lasu, po drodze szukając elfa. Odwiedziłem wiele wsi i miasteczek, lecz nigdzie żadnego nie napotkałem. Aż wreszcie tu, w ostatniej osadzie przed Lasem, znalazłem ciebie! Czy to nie wygląda na przeznaczenie?
-Wygląda na to, że chcesz, żebym z tobą poszedł do Ponurego Lasu, o którym krążą bardzo ponure opowieści, potem przebył Góry Złowróżbne, która to nazwa podobno jest wyjątkowo delikatna, a na koniec wszedł do jakiegoś pałacu, do którego pewnie i tak mnie nie wpuszczą - rzekł Athepos zrezygnowanym tonem.
-Otóż to! Wyruszamy!
I wyruszyli. Elf oczywiście nie miał ochoty zwiedzać różnych zakazanych miejsc w towarzystwie krasnoluda, ale też niezbyt mu się uśmiechała perspektywa odmówienia mu. Obawiał się, że w takim przypadku Dhugorlin spróbowałby go przekonać, aby jednak zmienił swoją decyzję, co mogłoby być cokolwiek nieprzyjemne. Zawsze była też możliwość ucieczki, ale dość sugestywna wizja rzuconego topora wirującego w powietrzu, a następnie wbijającego się w jego plecy skutecznie go zniechęcała. Nie było więc wyjścia - musiał iść.
Karczmarz odetchnął z ulgą. Wizyta krasnoluda skończyła się jedynie na dziurze w drzwiach i stracie atrakcji turystycznej w postaci beznadziejnego elfa. Zazwyczaj dochodziło do dewastacji na większą skalę, a następnie odmowie zapłaty za szkody. Każdy bowiem krasnolud biorący udział w rozróbie miał w zwyczaju twierdzenie, że wszelkie zniszczenia zostały dokonane przez tego drugiego krasnoluda... A próba wyciśnięcia złota z krasnoluda, który uparł się, że nie zapłaci ma podobne szanse powodzenia co wyciskanie soku z kamienia. Po krótkim namyśle karczmarz uznał, że jednak nie ma takiego złego, co by na dobre nie wyszło - wiedział już, że wysoko umieszczona klamka to dobry pomysł. Teraz potrzebował tylko mocniejszych drzwi. Najlepiej stalowych. I nadziei, że żaden krasnolud nie zechce się przebić przez ścianę... Cholerne krasnoludy...
Jesteś na stronie 1. | Następna | |
1 2 3 4 5 |