Serce pustyni

1 2 3 4
Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna

Jak zwykle w dzień targowy w mieście było bardzo gwarnie. Od pustyni nadciągnęli koczownicy by handlować z mieszkańcami. Krzyki i gwar wypełniały falujące od gorąca powietrze. Kilku odzianych w burnusy pasterzy targowało się w głos ze sprzedawcą oferującym plecione bukłaki na wodę. "Prosto ze stolicy...". "Toż to jawny rozbój...". "Przystępna cena...". "Grabież na biedakach...". "Dzwadzieścia sztuk złota...". "Najwyżej dziesięć...". "Piętnaście i ani sztuki mniej...". "Dwanaście dać możemy...". Kilku żołnierzy miejscowego paszy pilnowało porządku i chwytało drobnych złodziejaszków. Dziś mieli oko na trzech obcych przybyszów. Dziwnie wyglądali i dziwnie się zachowywali. Jeden przybył sam na wielbłądzie, szlakiem od krain zewnętrznych. Natomiast dwaj pozostali przybyli od Serca Pustyni. Dziwne. Wszyscy trzej nosili burnusy, ale pobrzękiwał pod nimi metal. Podejrzana sprawa.
Obcy przybysz, o nieco skośnych niby goblinich oczach, podszedł do sprzedawcy wody. Obejrzał bukłaki pełne złocistego płynu. Potrzebował czegoś trwalszego niż koźla skóra i pewniejszego niż plecionka. Sprzedawca mimo iż bardzo chciał nie mógł mu pomóc. To zasmuciło przybysza. Zasmucony smutkiem smutnego sprzedawca, zasugerował udać się do paszy, prześwietnego paszy, słudzy paszy świątobliwego wszechmocnego być może wszechmocnie coś mają. Przybysz podziękował, być może skorzysta, uprzejma rad, ma nadzieje, że sprzedawca będzie pozdrowiony. Ukłon kłaniającemu się.
Stary gwardzista zza pomarszczonych od słońca powiek obserwował dziedziniec pałacu. Pałac to nieco zbyt szumna nazwa przypisana siedzibie lokalnego watażki zwanego również na wyrost "paszą". Wprawdzie nad miastem i okolicznymi piaskami miał władzę absolutną, tak jak jego dom górował absolutnie nad niską zabudową miasta, jednak już kilkanaście kilometrów od bram gdzie życie swoje pędzili koczownicy, pasza i jego żołdacy nie mieli żadnej władzy. Wysoka wieża w której watażka zwykł zasiadać pozwalał mu dostrzec najbliższe oazy zamieszkałe przez wolny lud. Strażnik przed bramą przebiegł wzrokiem po ornamentach pokrywających ścianę pałacu. Wyobrażały one postacie ludzi i bestii splecionych w morderczym wojennym uścisku. To wspomnienia z dawna minionych najazdów orków, goblinów i innych okropieństw z kamienistych pustyń za Północnymi Wydmami. Słońce raziło oczy odbijając swe promienie od jasno żółtego piasku, od białych baldachimów i od dachów niskich domów biedoty. Staruszek przesunął leniwie wzrokiem po dziedzińcu. Oślepione słońcem oczy dostrzegły jedynie zarys postaci człowieka który stanął na dziedzińcu.
-Czego tu?, wykrzyknął z gniewem w głosie. Wynoś się, dla żebraków nic nie mamy!

-Przyszedłem pohandlować, spokojnie odrzekł rycerz.

Dopiero teraz gwardzista wyraźniej dostrzegł swego rozmówce. Biały burnus wydawał się być dobrze utrzymany, przy boku obcego dostrzegł metal szabli. "Wojownik? Chce widzieć Paszę? kto? skąd? chce handlować?".
-Idźcie tedy na bazar. Tam z wami pohandlują, odrzekł już bez gniewu w głosie.

-Powiedziano mi, że możecie mieć na sprzedaż dobry bukłak na wodę. Może coś z Krewlod, zakończył pytająco.

-My tu nie handlujemy. To jest pałac, starzec nie ustępował.

-Płacę durze pieniądze.

-To zmienia postać rzeczy, z uśmiechem powiedział gwardzista. Coś pewnie się znajdzie, uśmiech nie opuszczał jego twarzy.

-Potrzebuje trzech bardzo mocnych, i dużych bukłaków na wodę, szybko wyjaśnił przybysz. Najlepiej krewlodzkiej roboty, chyba że macie te krasnoludzkie cuda, przypuszczał przybysz.

-Nie nie mamy krasnoludzkiego szkła z plecionką, mamy za to blaszane bukłaki prosto z Erathii, przednia robota, chwalił gwardzista.

-Będą dobre. Ile za nie chcesz?

-Niewiele, uśmiechając się ironicznie rzekł gwardzista, marne pięćset sztuk złota za jeden.

-Zgoda, bez zwłoki odrzekł przybysz. Tysiąc pięćset za wszystkie.

-Szanowny pan jest wielce hojny, oczy starca zwęziły się nieco. Zaraz przywołam mego zastępcę by przyniósł pański towar.


Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna
1 2 3 4