Tafla demonów

1 2 3
Poprzednia Jesteś na stronie 3.

Królowa Szpiegów odwróciła się od Khartera i Fritjiego. Jej robota została już wykonana, może odejść.
Była spokojna. Z jej sieci czarów, którą nad nimi roztoczyła, nie mogą uciec. W każdym razie... tak sądziła.
Nie była człowiekiem. Potęgi, którą posiadała, żaden człowiek nie mógłby osiągnąć. Ludzie nie potrafili używać takiej mocy. Byli jak rozbite, puste naczynia - rozumowała Królowa Szpiegów. - Modlą się do bogów, szukają znaków we wszystkim. Nie dostrzegają, że są jak marionetki, bezwiednie poruszające się w zręcznych palcach potężniejszych od siebie... Myślą, że mają swoją własną wolę. Wierzą w przeznaczenie. Sądzą, że są mądrzy. A przecież to wszystko pochodzi od bogów. Co raz zostało dane, może zostać równie łatwo odebrane.
Faelivrin uśmiechnęła się do siebie. Życie... Oni lubili przyglądać się ludziom, natrząsając się z ich wielkich małych problemów. To był tylko teatr, reżyserowany przez nich. Wielkie małe niebo.
A ona... Przemykała w życiu ludzi jak cień. Wielu modliło się do bogini Gorannon, nie wiedząc, że być może stoi za ich plecami, gotowa, by zadać ostateczny cios. Powinni ją zwać Władczynią Cieni, nie Królową Szpiegów. Uśmiechnęła się krzywo. Tak.
Nie pozostało już nic z dawnej bogini katów.
Tylko cienie... I żal. Nienawidziła tamtej. Ireth Tasartir odebrała jej wszystko.
Boginią się stała... Ale ona już umarła. Gdy wyznawcy religii zapominają o bogu, do którego się modlili, ten odchodzi w mrok niepamięci. Jedynie zapomnienie może go zabić.
A tam, skąd pochodziła Gorannon, nie było już wyznawców jej wiary. I nikt nigdy o niej sobie nie przypomni.
Wróciła jednak myślami do spraw tego świata...
Warto będzie sprawdzić, co z Marcalą - uznała. Nie byłoby dobrze, gdyby jej siostra - zwykła śmiertelniczka - nie została... pogrzebana, prawda?
Usłyszała cichy, drżący dźwięk dzwonu gdzieś w oddali. Zaskoczona, obejrzała się do tyłu.

Czyżby...
Przyjrzała się mężczyznom uważnie, po czym znikła.

Kroczyła przez mroczny las, oświecając sobie ścieżkę trupiozielonymi ognikami. Panowała cisza.
Nawet osoba tak odważna, jak Królowa Szpiegów poczuła się w tym miejscu niezbyt pewnie. Jak gdyby coś szło obok niej, pilnowało. Przemogła jednak strach i kroczyła dalej.
Bogowie nie znają czegoś takiego. Ale ona nim już nie była. Rozejrzała się dookoła. Coś tu było nie w porządku.
W końcu znalazła się nad Taflą Demonów. Spojrzała w czarną wodę, dziś tak spokojną...
Co tu się dzieje? - pomyślała. - Nie powinno tak być!
Wody zawsze były wzburzone. A teraz...
Usłyszała szelest, dobiegający z tyłu. Odwróciła się i stanęła naprzeciwko wysokiego, smukłego Łowcy, czy też, jak ich zwano, Tropiciela.

Ale... jej nie widział, chociaż stała naprzeciw niego! Rozejrzał się dookoła, po czym odwrócił się i zniknął.
Zastanawiające.
Królowa Szpiegów uniosła swą dłoń ku twarzy. Była niematerialna, sprawiała wrażenie, że zaraz rozwieje się we mgle.
Zrozumiała, że jest uwięziona. Została przykuta do tego miejsca.
Tylko... przez kogo?

Blask pochodni Khartera majaczył gdzieś na przedzie. Płomień sprawiał, że w lodzie zaczęło się coś budzić.
Naprawdę. Fritji dałby sobie uciąć głowę, że tak było. Iskry rzeźbiły w wyrwach i rysach lodu twarze. Powoli zdawały się ożywać, obserwować ich bystrymi, strasznymi oczami. W oddali, w lodowych korytarzach, dochodził do nich świst wiatru i fala szeptów.
Czuł ich gniew za przerwany wieczny spoczynek.
- To on... Zauważył nas...

Czy mu się zdawało, czy robiło się coraz...
Zerknął na podłogę. Mgła sięgała mu już do kostek. Gdzieś w odległych korytarzach usłyszał cichy dźwięk dzwonu. Na sam dźwięk zjeżyły mu się włosy.
Lodowe twarze zaczęły ożywać, szeptać między sobą. Niektóre postaci zaczęły powstawać, a broń, którą dzierżyli w chwili śmierci, była już gotowa. Stal nie zardzewiała, lśniła tak, jak dawniej. Czekała na krew, której nie zakosztowała już od wielu lat.
Szepty wezbrały na sile. Twarze szeptały do niego:
- Chodź do nas...

Nagle Kharter pociągnął go za sobą. Z westchnieniem widma opuściły swe lodowe krypty i podążyły za nimi.

- Khar, ja zaraz oszaleję - jęknął Fritji. - Co to jest?

- O czym ty mówisz? - łucznik odwrócił się do niego. Stanął twarzą naprzeciwko widmowego paladyna i zamrugał oczami. - Przecież... Tu nic nie ma...

- Widzę przecież to... to coś... obok ciebie - wyjąkał tamten, wskazując lodowego rycerza. Martwy paladyn szczerzył się do niego, w końcu podniósł rękę i udawał, że łucznik ma rogi.

- Fritji. - Kharter podszedł bliżej. - Naprawdę nic tu nie ma. Uwierz mi.

- Ale ja widzę zjawy! - histeryzował Fritji. Bał się. Nigdy, w całym swoim życiu, jeszcze nie czuł takiego strachu. W porównaniu z martwiakami tutaj, cała reszta wydawała się pestką.

- Iluzja potrafi zabić. - powiedział krótko Kharter. - Uspokój się. Ich tu nie ma. To tylko cienie z przeszłości. Zwykłe widma.

Ponownie zabrzmiał dzwon.
Łucznik zaklął.

- Ciągnij! Już! - odwrócił się. Fritji zastosował się do polecenia.

W końcu coś trzasnęło... Wówczas ściana zaczęła przed nimi się rozsypywać. Widział, jak ostre sztylety lodu leciały na dół, jak w spowolnionym tempie... Już chciał uciec, ale Kharter zatrzymał go w miejscu.
- Powiedziałem przecież, że iluzja potrafi zabić. Nie wierz w coś, czego nie ma.

Odłamki wniknęły w ziemię i znikły.
- Droga do wolności stoi przed nami otworem - Kharter uśmiechnął się szeroko. Wszedł w głąb korytarza. Po chwili stanęli na zewnątrz, mrużąc oczy w ostrym blasku słońca.

Fritji zobaczył dwie rozgałęziające się ścieżki. Jedna z nich prowadziła w góry.
Spojrzał na przyjaciela. Wiedział, że już go nie zobaczy. Miał co do tego całkowitą pewność.
- Musimy się rozdzielić - powiedział po chwili milczenia łucznik. - Może już nigdy się nie spotkamy. Żegnaj, przyjacielu. - odwrócił się i zniknął na drugiej ścieżce.

Fritji długo jeszcze stał i patrzył za Kharterem, przyglądał się, jak sylwetka mężczyzny znika... Po czym sam podążył swoją drogą, która wiodła go wprost do śmierci.
W tle duch Erendis uśmiechnął się do siebie i podążył za nim, towarzysząc mu od tej pory niemal cały czas.

Vocar spojrzał w dół. Wieża Królów obróciła się w proch. Odwrócił się do służącej i zaczął wydawać jej polecenia.
Po kilku godzinach ludzie - a przynajmniej większość - opuścili miasto na zawsze. Ale strażnik nie chciał odejść. Jeszcze nie teraz.
Spojrzał na walące się mury miasta. To wszystko miało zniknąć na zawsze. Nevendaar miał wkrótce stać się królestwem umarłych. Miejscem, gdzie władają duchy, cienie przeszłości, przemykające zrujnowanymi ulicami, prześlizgujące się po chodnikach, skruszonych ścianach domów. Znikła gdzieś potęga, został jedynie smutek.
Westchnął głęboko, przyglądając się, jak lodowe mury kruszą się i pękają.
Po chwili otworzył okno i skoczył.
Minęła chwila... Mężczyzna, lecący na spotkanie z ziemią znikł, natomiast jastrząb zapikował nad martwym, doszczętnie zniszczonym miastem i odleciał w dal.

To wszystko się ze sobą splata - rozumował. Zerknął w dół. To jeszcze nie Szare Granie, uświadomił sobie i skierował się bardziej na południe.
Myśl, człowieku!
Kto lub co mogło zniszczyć prastare zaklęcie?
Przypomniał sobie, że najlepsi magowie byli na Krwawych Wzgórzach.
W takim razie... Który z nich wyjeżdżał?
Wróćmy do tematu! - powiedział sobie. - Morderstwo Erendis. Śmierć namiestnika...
Vocar wiedział jednak, że Cedrica nie powaliła starość. Magia też nie.
Czyżby modlił się do bogów? Słyszał o NIEJ - cichej śmierci, czekającej zawsze w cieniu. Nigdy nie zwracała na siebie uwagi. Przemykała jak cień, czasem ją widywał, rzadko zamieniali ze sobą kilka słów.
Ale to nie mogło być skrytobójstwo. Nawet Królowa Śmierci nie mogła zrobić czegoś takiego.
Chyba, że stara wiara wróciła...
Gorannon...

- Cooo? - Ireth nachyliła się nad planszą. - Co to ma być?!

Zunther nic nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko wytrzeszczonymi oczami w figurki.
Pionki zaczęły poruszać się same. Bogowie utracili kontrolę.
- A niech to wszystko... - Zunther nie zdążył nic powiedzieć.

- Ej? A ty gdzie się podziałeś? - rzut oka na planszę uświadomił Ireth, co się stało.

Gra sama wciągnęła boga... A co najważniejsze, zmieniała zasady.

Czas. Czym był czas?
Dla bogów mijał on błyskawicznie. Jeden dzień zdawał się ledwo sekundą, miesiąc - minutą. Lata - mijanymi godzinami... Nic dziwnego, że ludzie byli dla nich czymś podobnym do muszek - jednodniówek. Ot, ciekawy obiekt do obserwacji przez kilka godzin i nic więcej.
Tasartir przeleciała przez tunel czasowy i wylądowała na ziemi... Na której minęło dziesięć lat.

Pierwsze, co usłyszała, to gwar. Ludzie wrzeszczeli ile sił w płucach. Donośne głosy prowadzących zakłady, sprzedawców oraz ochroniarzy mieszały się z rykiem na trybunach.
Czuła zapach rozpalonej ziemi. Metaliczną, nieprzyjemną woń krwi, odór potu. Światło oślepiało ją, widziała przez chwilę kolorowe plamy. Po chwili wszystko wróciło do normy.
Miecz wyleciał z jego dłoni, spuścił głowę, czekając na wyrok. Uniosła niepewnie dłoń, po czym zdecydowanym ruchem odrzuciła sieć.
Spojrzała na trójząb w swej prawej dłoni, po czym uśmiechnęła się lekko. Chwyciła brodę mężczyzny tak, że musiał spojrzeć w jej oczy.
- Co tu się dzieje? - syknęła kącikiem ust. - Mów!

- To Arena - odparł równie cicho. Nie wydawał się być zaskoczony.

- Co oni mówią?

- To chyba oczywiste... - skrzywił się.

- Jest coś takiego, jak akt łaski?

- Wątpię, czy się zgodzą. Ale jak tam chcesz. I tak będę martwy, więc mi wszystko jedno.

- Przestań ględzić! - nie cierpiała, gdy ludzie biadolili i narzekali akurat wtedy, gdy nie było na to miejsca.

- Rzuć trójząb, i pomóż mi wstać. - westchnął zrezygnowany.

Złapała go za rękę. Podtrzymał się na jej ramieniu, lekko posykując z bólu.
- Akt łaski! - wrzeszczeli ludzie, stłoczeni na trybunach. - Dała mu akt łaski! Zabij go! Za - bij! Za - bij! - zaczęli skandować. - ZA - BIJ!

Jej przeciwnik pobladł.
- Mówiłem...

Uniosła rękę. Wszyscy ucichli.

- Daruję mu życie! - krzyknęła. Po chwili nachyliła się do niego i syknęła mu do ucha: - Będziesz mi potrzebny, więc nie próbuj uciec.

Uśmiechnął się krzywo.

- Jakbym mógł, to i tak tego bym nie zrobił, Tasartir.

- Marcala zostawia ślad, co, Fritji?

Wojownik wzruszył ramionami.


Poprzednia Jesteś na stronie 3.
1 2 3