Historia pewnej podróży

1 2 3 4
Jesteś na stronie 1. Następna

ROZDZIAŁ I

*

- To tutaj? - spytał cicho, wpatrując się w kierujący się ku górze snop dymu. Podświetlająca korony drzew krwistoczerwona łuna pozwalała przypuszczać, iż pośród nich płonie ognisko.

Nie usłyszał odpowiedzi. Zresztą, nawet się jej nie spodziewał. I choć niezręczne milczenie mogło być swoistym potwierdzeniem, to czuł, iż nie w tym rzecz. Czuła się obrażona jego pytaniem... Tak trywialnym, wręcz bezsensownym. Doskonale przecież wiedział, iż ona nie myli się nigdy, potrafi znaleźć nawet przysłowiową igłę w stogu siana. Oddaloną, rzecz jasna, od niej o kilkaset dni drogi i dziesiątki lat...

Nawet nie obdarzywszy go spojrzeniem poszła przed siebie...

Ognisko płonęło wesołym, wartkim płomieniem. Działo się to za sprawą dorzucanego co chwilę do przygasającego ognia donośnie trzaskającego, suchego drwa. Z głębi rosnącego nieopodal lasu do uszu zgromadzonych dochodziły niespokojne odgłosy wydawane przez zaalarmowane bliżej nieokreślonym zjawiskiem sowy. Nie licząc niektórych kurtyzan, a także ich klientów oraz łasych dobrego, najlepiej niedrogiego trunku zawadiaków z pobliskiej osady, tylko one zachowywały jeszcze choćby pozory życia. Tę paletę hałasów wzbogacały dźwięki wywoływane przez zgromadzonych wokół płonących drew podróżników...

Śpiący lub zapatrzeni w ulatujące ku niebiosom malutkie iskierki bezustannie chrapali, odchrząkiwali, kasłali, bądź też ziewali... To ostatnie czynili zresztą nader często. Gdzieniegdzie, pośród osobników mniej kulturalnych, posłyszeć się dało i inne, dosyć donośne odgłosy, świadczące nie tyle o braku znajomości choćby elementarnych podstaw dobrego wychowania, co o obfitym ostatnim posiłku, wywołującym teraz przeróżne reakcje w ich żołądkach. Jednak nie licząc ustawicznie rzucanych na wsze strony (od możnowładców począwszy, a na strażnikach z pobliskiej miejskiej bramy skończywszy) klątw, obejmujących wszystkich członków rodziny do trzeciego pokolenia włącznie, z ust ich nie wyszło żadne konstruktywne słowo...

Milczeli. Potężny wyrwidąb odziany w wyświechtany okrutnie płaszcz popijał co chwilę spożywane mięsiwo winem z bukłaka. W ciszy, po całodniowej wędrówce odpoczywał czyszczący swą utrudzoną lutnię ubogi trubadur, którego właśnie wypędzono z rodzinnego miasta za uprawianie "kakofonii" oraz uprzednio poturbowano zaagresywne protesty wobec uzasadnienia wyroku. Milcząc leżał też okryty przetartym tu i ówdzie kocem brodaty, rudowłosy krasnolud, kurczliwie dzierżący w dłoni swój tobołek.

*

- Przepraszam - rzekł znienacka, gdy przedzierali się przez torujące im drogę krzaki. Nawet na nią nie spojrzał. Poszedł dalej.

*

Piekąca się na patykach ulokowanych tuż ponad ogniskiem dziczyzna już dawno nie nadawała się do spożycia nie grożącego w rezultacie zatruciem pokarmowym i całodziennym przesiadywaniem w krzakach - zapomniana przez swych właścicieli szybko się zwęgliła. Mało kogo to jednak obeszło; mocarz odnalazł pasjonujące zajęcie w dłubaniu w nosie, zaś bard od dobrych kilku minut skwapliwie poprawiał rozczochraną przez wiatr fryzurę. Jedynie zbudzony przed chwilą donośnym wyciem krasnolud zaklął szkaradnie pod nosem.

Nie minęła chwila, nim zrobili to wszyscy. Z przyległego do ogniska lasu ich uszu dobiegł głośny szelest poruszanych gałązek, przeplatany odgłosem ich łamania. Niepokój budził fakt, iż w puszczy spotkanie człowieka graniczyło z cudem. Żywego człowieka... Odruchowo sięgnęli po broń. Waligóra dobył z pochwy swego miecza - monstrualny, półtoraręczny olbrzym pięknie pobłyskiwał odbijając jasnopomarańczowe płomienie ogniska. Trubadur nie zwlekając już po krótkiej chwili trzymał w dłoni sztylet. Po twarzy spłynęła mu kropla potu. A może to była łza, wyraz bezradności i lęku? Spanikowany brodacz nakrył się jeszcze mocniej kocem. Wielkolud spojrzał na niego z politowaniem, wzrokiem zdradzającym pogardę, lecz zarazem zrozumienie. Dygoczące palce wystające zza kraciastej kapy zdradzały przerażenie, strach przed nieznanym. Przed śmiercią.
To wilki, pomyślał. Zwabione zapachem pieczonego jadła postanowiły dołączyć do uczty. Jeśli będzie ich mało, trzy, może dwie sztuki, to pewnie damy radę. Jeśli...

Trzaski łamanych gałązek stawały się coraz donośniejsze. Coraz bliższe... Wojak odłożył trzymaną w drugiej dłoni niedojedzoną pajdę chleba. Wstał cicho by za chwilę przycupnąć za rosnącym nieopodal rozłożystym dębem. Ciężko dysząc oparł dłoń na potężnym pniu. I czekał. Chciał zaatakować znienacka, choćby zachwiać równowagę któregoś z niespodziewanych gości, by później wbić mu pod żebra trzymany w cholewie buta sztylet. Bał się...

*

Podobnież isoty te chadzają własnymi ścieżkami, lecz - jeśli wierzyć legendom, których o nich przecież niemało powstało - to ich drogi dziwnie się pokrywały.. Człowieka i kota. Tam, gdzie widziano jego, można się było spodziewać jej, jeżeli zaś w pewnym miejscu spostrzeżono ją, wyczekiwano momentu, kiedy pojawi się on. O dziwo, niektórzy twierdzili, że jej istnienie jest głupiutką historyjką, stworzoną dla małych dzieci, łaknących w opowieściach fantastyczności, bajkowej otoczki. Upierali się zaś, iż widzieli w jego towarzystwie piękną, czarnowłosą kobietę.
Zakapturzony wędrowiec i czarno-biała kotka, bo to o nich właśnie mowa, przemierzali świat wzdłuż i wszerz. Widywano już ich niemal wszędzie: od lodowych pustkowi na skraju Thevartii, aż po życiodajne oazy pośród piasków Alkamatii. Gdziekolwiek zawitali, przyjmowano ich z honorami godnymi książąt. Wedle prastarych zwyczajów witani byli chlebem i solą, zaś gospodarze chętnie podejmowali ich w progach swych domostw. Bo - jak mówiła krążąca po świecie plotka - gdzie pojawiali się oni, tam panowało szczęście i radość. Śpieszyli zawsze tam, gdzie utrudzonym ludziom potrzebna była rada, dobre słowo, a niewiadomą śmiertelnym przyczyną, ich zalecenia zawsze sprawdzały się co do joty... Ale to była tylko plotka. Choć, jak każda z nich, zawierała w sobie odrobinę prawdy.

*

Gałęzie nieprzyjemnie smagały go po twarzy. Niektóre raniły aż do krwi. Szedł dalej. Wiedział, że nie może się zatrzymać. Wiedział, że znów poniósłby porażkę. Nienawidził przegrywać, szczególnie, gdy stawką był jego dalszy los. Spojrzał na nią kątem oka. Przedzieranie się przez gąszcz nie sprawiało jej żadnych problemów. Zgrabnie lawirowała pomiędzy blokującymi drogę krzakami nie zatrzymując się ani na chwilę. Chciał dorównać jej kroku, lecz wiedział, iż w tych warunkach to niemożliwe - wszelkie próby były z góry skazane na porażkę i jedyne, co by za sobą pociągały, to kolejne rany i stłuczonie od upadków kończyn. Spojrzał jeszcze raz, tym razem przed siebie. Widział już nieco przesłonięte przez gałęzie, płomienie ogniska. Przyspieszył kroku.

*

- I co? Widać już coś? - spytał bard, kucając tuż za plecami przyczajonego Waligóry. Chciał, by jego pytanie zabrzmiało jak najbardziej naturalnie i spokojnie, lecz ta sztuka nie udała mu się, jego drżący głos demaskował przerażenie, strach. Tak! Wszyscy odczuwali ogromny strach...

- Jeszcze nie - odburknął wyraźnie niezadowolony, zarówno z pytania jak i z samej obecności trubadura wielkolud. Delikatnie wymachnął mieczem (wymachnięcie kojarzy mi się z morderczym ciosem - to raz. Dwa - trudno ot tak, sobie machnąć mieczem deliktatnie - nawet jeśli robi to wielkolud ;), by sprawdzić jego ułożenie w dłoniach. Szykował się do nieuniknionej, jego zdaniem, walki...

***

Krasnolud spostrzegł ich pierwszy. Co jakiś czas wychylał wścibski nos zza koca, by w razie niekorzystnego przebiegu sytuacji wziąć nogi za pas, ratując swą rzyć przed oskubaniem zębami zgłodniałych wilków. Pokryta rudą brodą twarz początkowo przybrała wyraz charakterystyczny dla zdziwienia, jednak za chwilę przerodził się on w radość. Taką, jaką odczuwa skazaniec na wieść o ułaskawieniu. Taką, jaką ma w sobie śmiertelnie chory człek na wieść o uzdrowieniu. Nie... taką jakiej nie czuje nikt...
- Człowiek! - wrzasnął zrzucając z siebie nakrycie.

I rzeczywiście, nie mylił się. W ich stronę podążał przywdziany w szarą, postrzępioną tunikę mężczyzna. Krasnolud wytężył wzrok. Tuż obok wędrowca z kępy na kępę trawy powolnym krokiem przeskakiwał czarno-biały kot. Nie orientujący się w zaistniałej sytuacji wyrwidąb lekko wychylił się zza drzewa. Tylko tyle, ile potrzeba było by ujrzeć sprawców całego zamieszania, bo hipoteza ataku wilków okazała się w tej sytuacji wielce nieprawdopodobna. Nie odłożył jednak broni do pochwy...


Jesteś na stronie 1. Następna
1 2 3 4