Najstarsi

1 2 3 4 5
Poprzednia Jesteś na stronie 4. Następna

Veronika przeżywała szok. Wieści rozniosły się szybko i cała osada czekała już na przebudzenie rannego. Kiedy usłyszała co zrobił dla nich ten obcy przestała wychodzić z domu. Płonęła ze wstydu przed samą sobą i wszystkimi, którzy mogli zdążyć zauważyć jej niezadowolenie z przydzielenia jej tego pacjenta. Szybko robiła w myślach przegląd osób, z którymi rozmawiała od nocnej wizyty komanda z Anallen. Wciąż nie rozumiała, jak to możliwe aby człowiek, taka podrzędna istota, uczynił coś takiego. Przecież oni nie są tacy, Galagher jej wszystko opowiedział, gdy wrócił z dalekiej wyprawy poza Puszczę. A mało kto TAM był. Ludzie są... A może jej brat jednak nie wiedział o nich wszystkiego? Z trudem dopuszczała do siebie taką myśl. Jej bezwzględna wiara w jego absolutną mądrość nigdy dotąd nie uległa zachwianiu. Nigdy dotąd... Biła się z myślami aż wypieki na twarzy zaczęły upodobniać ją do chorego. Rzuciła na niego okiem. Spał już spokojniej.

"Co o tym wszystkim myśleć? Jak się teraz zachować?" - myślała gorączkowo podchodząc do okna - "Co robić, co robić?

Jej rozbiegany wzrok musnął uchylone zasłony. Rzuciła krótkie spojrzenie na zewnątrz i... serce zamarło jej w gardle. Środkiem wioski maszerowała trójka dzieci z Anallen - TYCH dzieci. Najstarszego ledwie było widać zza ogromnego bukietu leśnych kwiatów, który dźwigał ze śmiertelnie poważną, nawet jak na elfa miną. Pokonując obezwładniające ją przerażenie zdobyła się na wyjście przed próg chaty. Dzieci podeszły bez słowa i uklękły kładąc bukiet u jej stóp. Obserwowali ich wszyscy mieszkańcy wioski. Veronika spojrzała na kwiaty, na pochylone dziecięce głowy i coś w niej pękło. Z płaczem uciekła do domu, padła na kolana przy łożu rannego i przycisnąwszy jego dłoń do ust bezgłośnie błagała o wybaczenie. Człowiek zamruczał coś przez sen.

*W południe trzeciego dnia zauważył srebrzysty potok, wijący się pomiędzy drzewami. Jakiś czas było im razem po drodze, bo strumyk również wędrował samym skrajem Puszczy chwilami tylko znikając mu z oczu. Wreszcie płytkie koryto skręciło gwałtownie, zdecydowanie zagłębiając się między drzewa.

- Ty będziesz moim przewodnikiem! - zakrzyknął podejmując długo odkładaną decyzję i skierował konia ku brzegowi strumienia.

Granica Puszczy została przekroczona.

*Jechał już jakąś godzinę, rozkoszując się śpiewem ptaków i świeżą wonią leśnego runa. Zamknął oczy dając się nieść koniowi i słuchając wszystkiego co mówiła do niego Puszcza. Niemal natychmiast otworzył je z powrotem. Jakieś nie pasujące dźwięki rozdarły rytm leśnej muzyki przykrym dla jego umuzykalnionego ucha dysonansem. Skrzywił się i wstrzymał konia nasłuchując uważnie. Po dłuższej chwili zsunął się z siodła.

- Nie podoba mi się to co usłyszałem - rzekł do wierzchowca - chyba rozejrzę się trochę.

Rzucił okiem na miecz wiszący u siodła, zastanowił się, po czym zapożyczonym od znajomego zwiadowcy zwyczajem przewiesił go sobie przez plecy. Następnie sięgnął za cholewę buta i namacawszy rękojeść nieodłącznego sztyletu klepnął konia w zadek.

- Tymczasem możesz skorzystać z soczystych liści tego oto krzewu - rzucił wskazując palcem reklamowany obiekt.

Karosz posłusznie podreptał we wskazanym kierunku.

- Wiedziałem, że mądra z ciebie bestia - uśmiechnął się pod nosem i ruszył w kierunku, z którego wciąż dobiegały dziwne odgłosy.

Stąpał cicho, omijając suche patyki i starając się nie zahaczyć o gałęzie gęsto zarastających obraną trasę malin. Wkrótce był już w stanie rozróżnić pojedyncze gardłowe głosy, rozprawiające między sobą głośnym, nieprzyjemnym tonem. Rozmowie towarzyszyły rozlegające się od czasu do czasu wybuchy niezbyt inteligentnie brzmiącego śmiechu. Uznał, że czas się położyć i kontynuować wędrówkę w sposób właściwy dla zwiadowcy. Minąwszy w ten sposób jakieś dwadzieścia krzewów zobaczył polanę.

- Mogłem się tego domyślić - mruknął obrzucając wzrokiem niedbale przygotowane obozowisko.

Po polanie kręciło się trzech orków. Czwarty siedział w pobliżu spętanych wierzchowców. tych było dziesięć.

"Niedobrze" - pomyślał - "Pewnie reszta szuka obiadu w lesie. Mogą natknąć się na karosza. No, panowie, zapomnijmy o tym spotkaniu, było mi tak samo niemiło jak zwykle. Żegnam."

Zanim jednak na dobre rozpoczął swą powrotną wędrówkę zatrzymał się ponownie. Od strony obozowiska doleciał cienki, przepełniony strachem lecz jednocześnie pełen wyrzutu głos, który z pewnością nie należał do orka.

"A to co znowu?" - zastanowił się i spojrzał znowu w stronę polany.

Jeden z orków, niosący w rękach naręcze chrustu, zarechotał głośno. Drugi, stojący w pobliżu wielkiego dębu zrobił kilka kroków w stronę drzewa znikając chwilowo z zasięgu wzroku. Zza drzewa dobiegł głuchy odgłos uderzenia i cichy jęk.

- Do diabła - zaklął i począł czołgać się łukiem wokół polany.

Gdy dotarł na miejsce skąd prawdopodobnie mógł już zobaczyć niewidoczną wcześniej część polany zatrzymał się i podniósł głowę. To co ujrzał zmroziło mu krew w żyłach.

- O, mordercy - syknął zaciskając zęby - myślałem ominąć was i ruszyć swoją drogą, ale skoro tak...

Zawrócił w stronę, gdzie zostawił karosza. Czołgając się pospiesznie wyliczał w pamięci wszystkie cięcia i zwody poznane niedawno od pewnego niewiarygodnego szermierza o imieniu Gutek.

"Psiakrew, czemu nie ćwiczyłem ich regularnie podczas podróży" - przeklął w myśli swoje lenistwo wspominając jak fantastyczne rezultaty przynosiły one w rękach mistrza.


Poprzednia Jesteś na stronie 4. Następna
1 2 3 4 5