Nieudany spacer po parku

1 2 3 4 5
Poprzednia Jesteś na stronie 3. Następna

III. Świątynia

Obudził go wyjątkowo głośny o tej porze świergot dzikich ptaków. Powoli, początkowo bardzo niepewnie, uniósł powieki. Głowa tętniła mu pulsującym bólem. Jęknął cicho. Leżał na plecach jeszcze przez kilka minut, aż słońce powoli przebiło się przez gęste konary i ostro zaatakowało jego oczy. Żył. Z trudem sięgnął pamięcią do wydarzeń ostatniej nocy. Pamiętał bitwę, rozpaczliwą walkę przeciwko balansującym na pograniczu życia i śmierci mrocznym przeciwnikom, którzy zdawali się przybywać zewsząd. Stopniowo zaczynał kojarzyć, przypomniał sobie ciało zmasakrowanego jaszczura znalezione przez nich w bagnie w trakcie przeprawy. Uciążliwy, wyczerpujący aż do granic wytrzymałości pochód przez dżunglę, przeprawa przez wody rozlewiska, kojące ciepło ogniska. Potem nocna straż, niespokojny sen a potem koszmar na jawie. Spróbował powoli podnieść się na rękach, po chwili jednak osunął się na wilgotną ziemię łapiąc się kurczowo za poharatany bok. Rana zadana wyszczerbionym mieczem była wyjątkowo paskudna. Ogromny strup zakrzepłej krwi wyrósł w miejscu, gdzie poszarpana nierównym ostrzem skóra odsłoniła mięso i połyskujące kości żebra. Theron zmienił taktykę, spróbował przechylić się na drugi bok, co biorąc pod uwagę jego stan, wcale nie było łatwe. Bolały go prawie wszystkie mięśnie, miał silne zawroty głowy i ledwo trzymał się na kolanach, kiedy w końcu udało mu się osiągnąć względnie pionową pozycję.
Rozejrzał się wokół. Leżał na skraju rozlewiska nieopodal korzenia jakiegoś dawno spróchniałego drzewa. Było południe, o czym łatwo mógł się przekonać patrząc na wysoko wzniesioną tarczę słońca. Nie wiedział tylko, jak długo nie odzyskiwał przytomności. Nieprzyjemne ssanie w żołądku dawało niezbyt zadowalającą odpowiedź. Jego poszarpane i w wielu miejscach podarte ubranie było w całości pokryte zielonkawym osadem z powierzchni wody i przesiąknięte jego krwią. W zasadzie nie wierzył w cuda, ale nie potrafił inaczej jak boską interwencją wytłumaczyć faktu, że jeszcze oddycha i mimo wielkiego osłabienia - może chodzić. Nie mógł głęboko zaczerpnąć powietrza ze względu na stan swojej klatki piersiowej, aczkolwiek w tej chwili miał na to ogromną ochotę. Ten pogodny stan uniesienia rozpłynął się równie szybko jak się pojawił. Zobaczył pierwsze ciało.
Unosiło się swobodnie na wodzie. W zakrwawionym obliczu rozpoznał Steena. Młodego piechura, który doskonale radził sobie w leśnym terenie i cieszył się dużym uznaniem jako okoliczny przewodnik po tych pozornie nieprzebytych chaszczach. Therona drażniło jego beznadziejne marzycielstwo i, w jego opinii, nieodpowiednie dla żołnierza roztargnienie, ale zdążył jednocześnie polubić Steena, który z powodu swoich cech szybko stał się nieoficjalną maskotką całego oddziału. Teraz martwe oczy młodzieńca wpatrywały się w oblicze byłego dowódcy. Ten odebrał to jako niemy zarzut pod swoim adresem.

Ostrożnie, niepewnie stawiając kroki, udał się w stronę, gdzie, jak szacował doszło do nocnej rzezi. Z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej chmurzyło mu się oblicze. Prawie żałował, że poszczerbiony brzeszczot nie wniknął głębiej w jego ciało. Był przywódcą swojego oddziału, powinien był ponieść śmierć razem z innymi. Los jednak zakpił sobie z niego i pozostawił go przy życiu. Wyłączając go jednocześnie z walki, której uczestnikiem ponad wszelką wątpliwość być powinien. Część trupów, podobnie jak wcześniej jego, stojące wody rozlewiska jakimś sposobem wyrzuciły na brzeg. Kilku unosiło się swobodnie, a kilku ugrzęzło w gęstszych miejscach i tkwiło tam, przypominając swoją groteskowością poskręcane gałęzie okolicznych drzew. Rozpoznawał kolejno swoich byłych towarzyszy; czuł, jak przytłacza go brzemię winy za ich śmierć. Nie mógł przeboleć faktu, że nie leży gdzieś miedzy nimi. Nie widział dla siebie sposobu, w jaki mógłby z honorem powrócić na łono cywilizacji i spojrzeć komukolwiek z byłych kompanów w twarz. Nie mówiąc już o swoich braciach z Zakonu Lionn Etolia. "Hańba! Hańba!" dudniło mu w uszach jak stopniowo mijał powykręcane przedśmiertną agonią zwłoki Darona, Tiligha, Nvena...
Powrócił do obozowiska. Bezładnie porozrzucane posłania, panoszący się wszędzie popiół z wieczornego ogniska, resztki ubrań, pozostawiony w nieładzie oręż...kolejne ciała. Wzniósł oczy ku niebu i w drążony przejmującym żalem, w sercu tej dzikiej krainy na cały głos krzyknął w niewypowiedzianej rozpaczy. Kilkanaście wystraszonych ptaków zerwało się z gałęzi położonych powyżej jego głowy, echo rozniosło to głośne świadectwo upadku w odległe krańce obojętnej na wszystko dżungli. Nie przejmował się zadającą katusze jego nerwom raną na boku, nie miało dla niego znaczenia, że mógł ściągnąć na siebie uwagę każdej wrogo nastawionej istoty w promieniu kilkuset metrów - w swoim położeniu wręcz domagał się tego. Po chwili zabrakło mu sił i wyczerpany upadł na trawę.
W nagłym przebłysku świadomości ujrzał siebie leżącego w środku tego wymarłego obozowiska, jęczącego z bólu, miotającego się w bezsilności, i zrobiło mu się wstyd. Był żołnierzem a zachowywał się w sposób niewypowiedzianie godny pożałowania. Jak bezradne dziecko. Powoli acz zdecydowanie podniósł się na nogi, przeszedł jeszcze raz szmaciane ruiny obozowiska szukając wszelkich możliwych materiałów, jakie mogły okazać się pomocne w jego dalszej wędrówce. Musiał dojść do celu, winien to był wszystkim tym, którzy wyruszyli wraz z nim w tę knieję z fortu Daragnon.
Słońce powoli wędrowało ku linii horyzontu, minęło kilka godzin odkąd obudził się na brzegu mokradła. Z mieczem przypiętym do pasa, w swoim zabrudzonym stroju, z niewielkim tobołkiem na plecach ruszył na północ, pozostawiając za sobą napawające bezsilną złością i smutkiem obrazy śmierci - wiedział, że nie zapomni o nich do końca życia.

*

Nie odszedł daleko. Gdy po godzinnym marszu przedarł się przez gęstą zasłonę drzew i krzewów, ku swojemu zaskoczeniu ujrzał przed sobą całkiem sporą polanę, pośrodku której wznosiła się w górę samotna, kamienna budowla. Początkowo uznał to miejsce za fatamorganę - prowizorycznie zasklepiona rana stosunkowo często otwierała się, co skutkowało gwałtownymi zawrotami głowy i różnego rodzaju halucynacjami powodowanymi utratą krwi. Tajemniczy ziggurat, bo taką postać miał ów monument, nie był jednak efemerydą. Theron nie dostrzegł żadnych innych zabudowań na tej dziwnej polanie. Zastanowił go fakt, że bez względu na okres trwania tej, na oko bardzo starej, budowli, nie było żadnych drzew w promieniu kilkudziesięciu kroków od którejkolwiek ze ścian, co biorąc pod uwagę ekspansywność dżungli było zjawiskiem dość niezwykłym. Widok ciemnego ostrosłupa budził raczej niemiłe skojarzenia i dziwny niepokój, którego w żaden sposób nie mógł sobie przetłumaczyć.
Idąc niepewnie w jego stronę, dostrzegł liczne ślady stóp, które wyraźnie odznaczały się na całkiem niedawno udeptanej trawie. Jego wzrok zatrzymał się na drobnych plamkach zaschłej krwi na co poniektórych źdźbłach trawy. Ostrożnie nachylił się, żeby dokładnie im się przyjrzeć, po czym gwałtownym ruchem uniósł głowę i stęknął z obrzydzeniem - trawa cuchnęła zgnilizną i rozkładem. W miarę ograniczonych możliwości, głęboko zaczerpnął powietrza. "A więc stąd przyszli nasi nocni goście", pomyślał marszcząc ponuro brwi. Zmrużył gniewnie oczy. Krew szaleńczo zapulsowała w jego żyłach - w umyśle skrystalizowała się wizja zemsty za śmierć żołnierzy.
Theron miał raczej niewielkie pojęcie o magii w ogóle, a już na pewno o jej zakazanych arkanach, do których wszak należała mroczna sztuka nekromancji. Przypuszczał jednak, że za dnia te zdehumanizowane kreatury spoczywają w czymś w rodzaju letargu wewnątrz tego dziwnego grobowca, nie wiedzieć czemu kojarzącego mu się ze świątynią. Uśmiechnął się ponuro spojrzawszy w oczy swojemu odbiciu w obnażonej klindze.

*

Grobowiec, czy cokolwiek to było, miał kształt nieregularnej piramidy o podstawie trzydzieści na trzydzieści kroków i wysokości około dwudziestu. W całości zbudowany był z czarnego kamienia o nieznanym dla żołnierza pochodzeniu. Nie było nań żadnych napisów, inskrypcji czy innego rodzaju malowideł. Theron obszedł ostrożnie budowlę. Po przeciwnej stronie znalazł ciemne wejście od którego bił odpychający odór śmierci. Przezwyciężając obrzydzenie, przestąpił próg krypty. Poczuł pod nogami schody prowadzące w górę. Stawiając powoli kroki pokonał kilka stromych stopni, znalazł się w przestronnej komnacie, o czym zorientował się po sposobie, w jaki rozchodził się dźwięk jego kroków. Otaczały go nieprzeniknione ciemności, nie było tu żadnych okien ani szczelin, przez które mogły przebijać się promienie słoneczne.
Stał przez chwilę niepewnie, starając się przyzwyczaić wzrok do panującego wewnątrz mroku. Żałował, że nie sporządził sobie jakiejś prowizorycznej pochodni. Po chwili jednak oswoił się z brakiem światła na tyle, żeby dostrzec rząd wygasłych pochodni w żelaznych uchwytach przytwierdzonych do ścian. Znajdowały się w nich resztki jakiejś łatwopalnej substancji. Wziął kilka najbliższych i przesypał ich zawartość do jednej, którą następnie zapalił za pomocą wyjętego zza pasa krzesiwa.
Oświetlona komnata okazała się być szerokim, pozbawionym wszelakich ozdób korytarzem. Na końcu znajdowało się kolejne ciemne przejście. Nie mając pewności czy postępuje rozsądnie pchając się w nieznane, ruszył przed siebie z uniesioną pochodnią w jednej i obnażonym mieczem w drugiej ręce. Schody prowadziły w dół, biegnąc wzdłuż ścian całej konstrukcji na kształt kanciastej spirali, wydłużając się z każdym przebytym poziomem. Po kilku minutach mozolnego pokonywania schodów smród stał się nie do zniesienia. Theron kilkakrotnie zatrzymywał się, w dalszym ciągu czując spowodowane paskudną raną osłabienie. Z niesmakiem spoglądał na kolejne prowadzące w dół stopnie. Każdy krok obskurne korytarze budził w nim coraz większe obawy. Zdumiewał go ogrom tego podziemnego grobowca, świątyni czy czymkolwiek to miejsce było w pierwotnych założeniach swoich budowniczych. Wiele było tu rzeczy, które wydawały mu się dziwne, czy przynajmniej zastanawiające. Sufity i ściany były gęsto oblepione przez pajęczyny, jej skłębione resztki zalegały też na podłodze. Wyglądało to tak, jakby zostały zerwane nie wcześniej niż ostatniej (przedostatniej?) nocy. Jeśli tak, pojawiało się nurtujące pytanie co w takim razie zabiło i zmasakrowało sauronida, szczątki którego znaleźli na mokradłach. Inny nieprzyjaciel?
Policzył, że jak do tej pory zdołał zejść na siódmy poziom podziemnego zigguratu. Zauważył stopniowe zmiany w architekturze korytarzy, którymi się poruszał. Nie były to zmiany "na lepsze", przynajmniej w jego kategoriach rozumowania. Na ścianach zaczęły pojawiać się złowrogie motywy w postaci malowideł i płaskorzeźb. Theron odgarnął zasłonę z pajęczyn i przyświecił pochodnią jedną ze ścian. Oczywiście nie potrafił zidentyfikować dialektu w jakim wypisano tajemnicze napisy, aczkolwiek liczne grafiki, którymi ów tekst był przyozdobiony, dały mu przeświadczenie, że ta niewiedza zdecydowanie mu odpowiada. Upewnił się, że miejsce, do którego trafił wiedziony żądzą zemsty, jest świątynią jakiegoś dawno wymarłego i w swych pryncypiach wyjątkowo złego kultu.
W trakcie tych swoich niezbyt napawających optymizmem przemyśleń zaczął poważnie zastanawiać się nad zawróceniem z tej niezbyt mądrej ekspedycji. Ujrzał w myślach wizerunek Steena, powykręcane ciała innych żołnierzy. Jednocześnie odezwały mu się w uszach słowa składanej nie tak znowu dawno przysięgi przed obliczem Kardynała Siona. Ostatnie słowa w sposób szczególny rozwiały jego wątpliwości: "...i ze złem wszelakim, nie bacząc na krwi ni ciała ofiarę, do ostatniego tchnienia podejmować będę walkę". Jasne jak słońce na niebie. Odwieczna walka dobra ze złem. Theron nigdy nie był specjalnie pobożny, zostawiał tego typu zagadnienia teologom Zakonu. Miał jednak krystalicznie czyste poczucie wyrządzonej krzywdy i, jakże silnie wiążącej, żołnierskiej przyzwoitości. Przelaną bratnią krew należy odkupywać przelaną krwią. "Nie ma litości dla skurwysynów". Amen.
Ruszył pewnie przed siebie, czując wzbierający w nim gniew. Był zdeterminowany i zdecydowany - wizja własnej śmierci, zmęczenie, stawienie czoła nadprzyrodzonemu wrogowi nie stanowiły już dla niego specjalnej przeszkody. Jego zmysły domagały się, żeby zza następnego zakrętu wychyliła się groteskowa figura nieprzyjaciela. Chciał powtórzyć wyczyn owej fatalnej nocy, kiedy kilkakrotnie zdusił ostrzem swego miecza nasienie zła, które kierowało zmarłymi wojownikami. Chciał znów wykonać swój bojowy taniec.
Idąc tak ze zdziwieniem zauważył, że jego pochodnia nie jest już jedynym źródłem światła. Zielonkawa poświata rozjaśniała pobliską ścianę zza najbliższego zakrętu. Miał przeczucie, że powoli zbliża się do serca tej zapomnianej świątyni. Minął schody, przekroczył rozwarte na oścież kamienne wrota i w jednej chwili przystanął zafascynowany widokiem, jaki się przed nim roztoczył. Znalazł się w przeogromnej komnacie, której wysoko położony strop sięgać musiał co najmniej trzeciego poziomu. W całym pomieszczeniu nie widać było śladu pajęczyn czy innych elementów wskazujących na jego wiekowość. Ściany pokryte były niezwykle wyrazistymi i na swój nieziemski sposób fascynującymi płaskorzeźbami. Były one bez porównania piękniejsze niż te, nad którymi zastanawiał się kilka pięter wyżej. Rozglądając się wokół Theron w duchu przyznał, że nawet w Pałacu Imperialnym, uznawanym z jeden z największych cudów świata nie widział takiej fantazji i takiego kunsztu architektonicznego. Wszystko było tu oszałamiająco piękne, aczkolwiek kiedy pierwsza fascynacja nieco opadła, żołnierz zorientował się, że jest to piękno nieludzkie, pozbawione wszelkich odcieni człowieczeństwa. Wyzute ze wszelkich znanych ludzkości uczuć a nade wszystko - w jakiś napawający grozą sposób - obce. Można się spierać nad samą naturą zła, ale tu, w tym podziemnym pałacu - świątyni, Theron wiedział, że przybrało ono swoją najbardziej przerażającą, materialną postać. Bez względu na padające ze środka sali dziwne światło, dostrzegał zdecydowanie za dużo miejsc, gdzie czaiły się cienie. Serce zabiło mu mocniej. Wzbierająca w nim do tej pory furia uleciała zeń jak spłoszony ptak z gałęzi drzewa.
W centrum sali znajdowała konstrukcja stanowiąca esencję całej przerażającej nienaturalności tego miejsca. Na wysokim podwyższeniu, na które prowadziły szerokie schody, stał ponuro kamienny ołtarz. Nie przypominał on Theronowi nic, co było mu znane z tego świata. Gdyby owa bluźniercza hybryda, której podobiznę stanowił ołtarz mogła istnieć, musiałaby być wcieleniem wszelkiej złowrogiej energii, wszelkiej potworności pochodzącej nie tylko z powierzchni ziemi, lecz także z jej wnętrza oraz otaczających ją wód. Albo z zupełnie innych światów...
Ołtarz rzucał sobą ponury cień. Theron w końcu zlokalizował źródło światła niezwykłej komnaty. Na ołtarzu widniała niewielka wnęka, a w niej...


Poprzednia Jesteś na stronie 3. Następna
1 2 3 4 5