Nieudany spacer po parku
1 2 3 4 5 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | Następna |
II. Noc
Wilgotne gałęzie nie nadawały się do rozpalania ogniska. Mozolnie wzniecany ogień był niewielki i istniało ryzyko, że w którymś momencie po prostu zgaśnie, pozbawiając ich tej niewielkiej ilości ciepła, jaką mogli się w tej chwili nacieszyć. Theron z niepokojem patrzył na wzbijające się w górę płomienie. Rozpalanie ogniska w nocy, na wrogim terytorium i ze świadomością, że gdzieś w tej nieprzyjaznej dżungli czai się nieznane niebezpieczeństwo, z taktycznego punktu widzenia wydawało się czystym szaleństwem. Ostatecznie zaproszeniem dla nieprzyjaciół i ewentualnych drapieżników. Jednak w obecnej sytuacji nie miał wyboru - gdyby nie pozwolił wypocząć swojemu oddziałowi, na jego oczach zaczęliby padać jak muchy. Wielu z nich już słaniało się na nogach, wszyscy byli skrajnie wyczerpani, a po przeprawie przez mokradła również przemoknięci i zziębnięci. Ognisko było najgorszym możliwym posunięciem, ale niestety również koniecznością. Podzielił oddział na trzy czteroosobowe grupy i wyznaczył godziny warty dla każdej z nich.
Trzymał wartę razem z pierwszą grupą. Przy zmianie wydał tylko drobne polecenia, po czym udał się w jeszcze jeden obchód obozu. Sprawdził dokładnie dystans pomiędzy poszczególnymi posterunkami. W razie ataku na jednego z wartowników pozostali mogli szybko zareagować i ostrzec uśpiony obóz. W trakcie tego spaceru cień jego sylwetki przewijał się po twarzach leżących żołnierzy. Skupili się w możliwie najmniejszej bezpiecznej odległości od ogniska, przykryci cienkimi derkami. Z bronią w pogotowiu. Płomienie co chwila rozjaśniały jego oblicze i w tym migotliwym świetle przypominał posąg starożytnego herosa, jednego z tych niezłomnych, kamiennych wojowników, którzy stoją rzędami w głównym holu Pałacu Imperatora. Jednak w przeciwieństwie do nich był człowiekiem z krwi i kości.
W miarę zadowolony ze stanu obozu skierował się w stronę swojego prowizorycznego posłania. Jego organizm uparcie domagał się odpoczynku. Położył miecz powyżej oparcia na głowę. W miejscu, gdzie bez względu na zajętą podczas snu pozycję zawsze miał go pod ręką. Po prawej stronie zostawił tarczę. Nieraz już ratowała mu życie podczas wyjątkowo ciężkich batalii, teraz jednak nie odczuwał żadnego dla niej sentymentu. Nie prowadzili kampanii tylko niewielką ekspedycję, i pomimo nieustannego ryzyka, na jakie byli narażeni, stanowiła uciążliwy balast. Zdjął z siebie niewygodne elementy pancerza. Do jego uszu doleciało ciche chrapanie jednego ze śpiących żołnierzy. Odgłos ten poprawił mu nieco humor. Może sytuacja była zła, ale nie beznadziejna. Odrobina snu doda im nieco sił, a przed nimi już tylko ostatni etap przeprawy. Nakrył się derką, przymknął powieki i stopniowo poddał się kojącym falom znużenia. Chwilę potem zasnął.
*
Na nocnym niebie zaczęły pojawiać się chmury. Gwałtownie zawiał silny wiatr. Gdzieś w oddali rozległy się trzaski piorunów. Po drugiej stronie lasu szalała burza. Tymczasem przez spowite mrokiem wody rozlewiska zaczęły przewijać się mroczne smugi. Poruszone przez wiatr liście drzew i krzewów nieprzyjemnie zaszeleściły. Wartownicy przykryli się derkami, patrząc z niepokojem na dogasające ognisko. Jedna z chmur ostatecznie zasłoniła tarczę księżyca momentalnie pogrążając ich w ciemności. Jednocześnie, na krańcu niedawno przebytego bagna, w kilku miejscach woda zaczęła się pienić. Powoli acz nieustępliwie, w stronę obozu zaczęły skradać się cienie.
*
Mgliste nici pajęczyny nieświadomości rzuciły go w wir miejsc, postaci i zdarzeń. Było wśród nich wiele takich, których wolałby nie pamiętać. Wszelkie doznane uniesienia, rozczarowania, przyjaźnie i zdrady powróciły do niego w tej szaleńczej wizji sennej. Stał się mimowolnym świadkiem wielkiej bitwy, która była jednocześnie każdą przez niego stoczoną i żadną z nich. Cienie ludzi i nieludzi przewijały mu się przed oczyma niczym szkiełka w kalejdoskopie. W okamgnieniu zmieniała się sceneria i strony walczące. Na fantastycznie iluminowanym niebie rozpętała się burza. Wycie konających mieszało się z okrzykami bojowymi. Theron stał bezradnie ze wszystkich stron otoczony tym niepojętym chaosem. W pewnej chwili ciało jednego z walczących stoczyło mu się do stóp. Spojrzał w nieruchome oblicze. Z przerażeniem rozpoznał Rericka, swojego brata. Zginął pięć lat temu w zasadzce Czarnej Ręki, zwiadowców Irionu. Okrzyk zamarł mu na ustach kiedy napotkał intensywne spojrzenie wytrzeszczonych oczu zmarłego.
- Rerick, jesteś ranny? - błyskawicznie przypadł do brata. Nie dostrzegł w porę zastygłego, nienaturalnego wyrazu jego twarzy. Rerick przez chwilę tępo wpatrywał się w Therona. Rysy jego zachlapanej krwią twarzy stężały, wykrzywił je wściekły, okrutny grymas.
- Nie widzisz, braciszku? Jestem maaaartwy! - Rerick rzucił się do jego gardła. Poczuł zęby przegryzające mu szyję. Ciało wyprężyło się z bólu. Stopniowo zaczęły puszczać mięśnie i ścięgna. Oczy zaszły mu czerwienią. Podjął szaleńczą próbę wyrwania się z zabójczego uścisku nieżyjącego brata. Z jego piersi wydobył się gardłowy okrzyk...
***
Ten sam okrzyk rozległ się w spowitym mrokiem i ciszą obozie. Theron momentalnie się przebudził. W jednej chwili rozwiała się senna mgła otulająca jego umysł. I wówczas spojrzał śmierci w oczy. Zarówno w przenośnym jak i dosłownym znaczeniu. Zrobił gwałtowny unik, chwilę potem w miejsce, gdzie spoczywała jego głowa zwalił się potężny topór. Wzrok Therona napotkał "wzrok" napastnika. Było to jak wejrzenie w bezdenną otchłań, w sercu poczuł nieprzyjemny chłód. Nadgniłe, z trudnością utrzymujące się w wysuszonych oczodołach gałki oczne nie miały absolutnie żadnego wyrazu. Napastnik był kwintesencją śmierci. Chodzący trup. Zombie.
Nie czekając na następny atak, zerwał się z ziemi. Upiór zdążył w tym czasie wyszarpnąć ostrze broni z poszarpanego posłania i z nieludzkim uporem ponownie skierował się w stronę niedoszłej ofiary. Ta krótka chwila, między jednym, a drugim atakiem pozwoliła Theronowi zorientować się w sytuacji. Obóz został zaatakowany. Dojrzał w mroku nocy rozproszoną grupkę swoich żołnierzy zaciekle odpierających ataki kilkudziesięciu zombie. Na ziemi leżało już kilka trupów. Do tego dochodzą jeszcze pewnie wartownicy, przemknęło mu przez myśl. Napastnicy spychali ich w stronę bagna.
Nie miał więcej czasu do zastanowienia. Jego "osobisty" przeciwnik szykował się do następnego zamachu. Musiał włączyć się do tej walki. Miecz znajdował się tam, gdzie go pozostawił, od właściciela oddzielał go ruchomy posąg śmierci. W walce wręcz przeciwko uzbrojonemu nieumarłemu nie miał szans. Miał za to przewagę szybkości. Poczekał aż napastnik zamachnie się toporem, po czym zanurkował pod szerokim ciosem z prawej. Siła zamachu nie wytraciła zombie z równowagi. Stwór odwrócił się i bez cienia emocji na martwym obliczu podążył za uciekającym człowiekiem.
Ciało odczuwało jeszcze skutek wielogodzinnego marszu. Theron na chwilę stracił równowagę i upadł, zaraz jednak zerwał się z kolan i doskoczył do miecza. W chwili, kiedy dorwał rękojeści, chmury na krótką chwilę odsłoniły księżyc. Zobaczył rosnący pod nim cień. Nie tracąc czasu odturlał się w bok, po czym, nie bez wysiłku, poderwał się na nogi. Nie tracąc czasu postanowił wykorzystać atrybuty dające mu przewagę nad mniej ruchliwym, ale wytrzymalszym i silniejszym przeciwnikiem. Rzucił się do ataku. Każdy oddech, każdy krok, każdy, nawet najmniejszy ruch był wielokrotnie przećwiczony. I doprowadzony do morderczej perfekcji. Zrobił unik przed kolejnym wymierzonym w niego ciosem i nie wytrącając prędkości uderzył z półobrotu. Poczuł jak stal gładko rozcina martwe ciało. Okrążył przeciwnika. Atak z lewej, nieznaczny obrót, drugi atak, nieco dokładniejszy, starannie wymierzony. Blask klingi przeciął powietrze. Po podmokłej trawie potoczyła się głowa. Zaraz po niej na ziemię osunął się, tym razem już definitywnie martwy korpus.
Theron odetchnął głęboko. Nie miał czasu świętować swojego zwycięstwa. Skierował się w stronę grupki walczących. Z dwunastoosobowego oddziału zostało sześciu zaciekle broniących się żołnierzy. Zebrali się w kupę i, stopniowo cofając się w stronę bagien, w zwartej formacji stawiali czoła chaotycznie nacierającej grupie nieumarłych. W biegu zadał sobie pytanie z której strony mógł nadejść atak. Zombie zdawali się przychodzić ze wszystkich kierunków za wyjątkiem przebytego niedawno rozlewiska. Trzech zaszło mu drogę. Jeden z walczących żołnierzy dostrzegł go i chciał dać znać pozostałym.
- Stać! Bez względu na wszystko nie rozpraszać się! Walczcie w grupie! - wrzasnął ostro w stronę walczących. Żołnierze, nieco podniesieni na duchu obecnością dowódcy, z jeszcze większą zaciekłością zaczęli przerzedzać szeregi wroga.
Tymczasem Theron musiał wyhamować. Dwóch przeciwników było uzbrojonych w wyszczerbione miecze, trzeci dzierżył ciężki młot obuchowy. "Widać nie są za bardzo zgrani", stwierdził z zadowoleniem, gdy trójka ożywieńców skierowała się wprost na niego. Z wyciągniętym w bok mieczem ruszył do ataku, stopniowo przyspieszając kroku. Pierwszego wyeliminował łatwo. Gdy tylko dystans zmniejszył się do dwóch kroków, schylił się pod ciosem pordzewiałego brzeszczota i z pochylonej pozycji płynnym ruchem przejechał ostrzem po nogach napastnika. Przyjął na klingę uderzenie drugiego z przeciwników. Pozwolił zadziałać fizyce i wykorzystał siłę odbicia do szerokiego zamachu z wyskoku. Uderzył dopiero co podciętego zombie z pełnego obrotu, odrąbując kolejną głowę, tym razem z kawałkiem barku. Na chwilę zakłóciło to jego rytm walki. Martwe ciało stawiło większy opór niż się spodziewał. Pospiesznie wyszarpnął zabrudzone ostrze, po czym szybko uciekł przed ciosami, jakie się na niego posypały z dwóch stron. Wszystko to trwało nie dłużej niż kilka sekund. Miał teraz wolną drogę do oddziału, ale postanowił uporać się jeszcze z zagrożeniem od tej strony. Zaszedł ich szerokim łukiem. Dwa szybkie uniki, po nich dwa szybkie cięcia. Jedno mocniejsze w poprzek. Kolejny przeciwnik ciężko zwalił się na ziemię. Odskok, błyskawiczny unik. Z trzech został już tylko jeden.
Sparował trzy pierwsze uderzenia. To był błąd. Siła ciosów o mały włos nie pozbawiła go broni. Poczuł nieprzyjemne rwanie w nadgarstku. Odskoczył przed następnym wymierzonym weń ciosem. Zaraz jednak błyskawicznie skrócił dystans i ciął w poprzek. Wszystkie obrzydlistwa stanowiące wnętrzności nieumarłego poleciały na ziemię. Dwa kroki w szybkim obrocie i znalazł się za plecami przeciwnika. Zwinnie zmienił ułożenie ciała, zrobił potężny zamach i z okrzykiem zatopił miecz w gnijące ciało. Ostrze zatrzymało się w połowie mostka ożywionego trupa, tnąc po drodze kości i mięso. Silnym kopniakiem oswobodził broń z przepołowionego korpusu.
W trakcie tego bojowego tańca gromada nieumarłych zdołała zepchnąć broniących się do linii wody, zmniejszając jednocześnie ich liczbę o kolejnych dwóch żołnierzy. Ataki były odpierane z coraz większym trudem. Zombie w coraz mniejszych ilościach zwalali się na ziemię szarpani mieczami obrońców. Zmęczenie szybko dało się we znaki wyczerpanym długą przeprawą piechurom.
Theron pobiegł im z pomocą. Jego nogi ostro zaprotestowały. Syknął z bólu ale nie zwolnił. Bitwa trwała w najlepsze, choć rosnąca przewaga nieugiętych napastników i coraz bardziej zmieniający się na niekorzyść ludzi stosunek sił nie pozostawiały większych wątpliwości co do jej wyniku.
- Nie zostawiać im miejsca! Nie dopuszczajcie ich do siebie!
- Mają, kurwa, przewagę! - sapnął jeden z żołnierzy, zdaje się Craigan. Z najwyższym trudem odbił skierowane na siebie ostrze berdysza. - Nie damy im rady!
Theron wściekłym uderzeniem położył kolejnego zombie - Trzymać się, cholera! - warknął. Ostatniej kontry o mało nie przypłacił życiem. Kolejne dwa kroki w tył. Poczuł nagle przejmujący chłód w nodze, woda zalała mu lewy but. "Udało im się zepchnąć nas do bagna.".
Przeciwnicy wciąż napływali, pojedynczo acz nieustępliwie, kontrataki były coraz mniej skuteczne. Stłumiony krzyk na chwilę rozciął przepełnione uderzeniami metalu o metal powietrze i żołnierz Białej Róży musiał ponuro przyjąć do wiadomości fakt, iż stracił kolejnego ze swych ludzi.
Prawdziwy horror zaczął się jednak, kiedy woda zaczęła sięgać im do kolan. Z bagnistych odmętów tuż za ich plecami wyłonili się kolejni wrogowie. Walczących ludzi uderzył odrażający smród zgnilizny. Straszni, pooblepiani wodorostami i trzcinami, ociekający wodą zombie wydawali się jeszcze bardziej upiorni niż ich towarzysze nacierający od strony lasu. Kilku żołnierzy odwróciło się w stronę nowego zagrożenia, zapominając o plecach. Theron rozpaczliwie chciał jeszcze dokonać manewru, kazał im się przegrupować, ale już nie zdołał uratować sytuacji. Pułapka była dla nich kompletnym zaskoczeniem. Nie zauważył kolejnego przeciwnika wyrastającego tuż za jego plecami. Nie zdążył nawet zauważyć swojego błędu. Poszczerbione ostrze starożytnego miecza nie zdołało co prawda do końca przedrzeć się przez kruchą zasłonę żeber, ale siła ciosu wyrwała go z miejsca, poleciał jak kopnięty kamyk. Przeraźliwy ból i zawirowanie powietrza. Głośny plusk upadającego ciała. Z jego gardła nie dobył się najmniejszy dźwięk - woda wokół niego momentalnie zabarwiła się na czerwono, lodowaty strumień brutalnie wtargnął do płuc. Ostatnią rzeczą, jaką dojrzał nim ostatecznie zamknęła się nad nim czarna zasłona, była blada, szybko rozmywająca się tarcza księżyca. Widok ten wydał mu się dziwnie kojący...
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | Następna |
1 2 3 4 5 |