Nieudany spacer po parku
1 2 3 4 5 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 4. | Następna |
IV. Klejnot
Emanował niesamowitym, nieziemskim blaskiem. Z hipnotyzującą mocą nie pozwalał oderwać od siebie wzroku. Theron wiele doświadczył w swoim życiu, widział rzeczy tak niezwykłe, że przeciętny słuchacz jego opowieści musiałby co i rusz kręcić głową z niedowierzaniem. Jednak nigdy nie miał do czynienia z czymś takim jak klejnot spoglądający nań znad ołtarza. Dopiero teraz zauważył, że komnata w dużej mierze zawdzięczała swój nieludzki wygląd niezdrowej, ciemnozielonej poświacie mającej swoje źródło w sercu hipnotyzującego kamienia. Jeszcze bardziej zdumiewające było to, iż kamień zdawał się być zupełnie czarny, dawał światło a jednocześnie sam sobą je wykradał. Niczym czarna dziura w świetlistej, zielonkawej próżni. "Żadna magia nie jest w stanie stworzyć takiego klejnotu", odezwał się głos rozsądku Therona, "Uciekaj, zostaw go i uciekaj". Jednak chwili, gdy niezwykłe światło błyskało mu w oczy, wcale nie myślał o ucieczce. A tym bardziej o porzuceniu czarnego kamienia.
Zdziwiło go, kiedy spostrzegł, że jest już niemalże w połowie drogi do niezwykłego ołtarza. Usłyszał ciche łomotanie swojego serca dobiegające z głębi jego klatki piersiowej. Kolejny krok. Łomot stawał się coraz głośniejszy. Wpatrzony w klejnot minął dwa podpierające strop filary. Bezwolnie kierując się ku spoglądającemu nań czarnemu oku nawet ich nie zauważył. Tak samo masywnych drzwi, skrytych w ich cieniu. Widział tylko zieloną poświatę i jej czarne źródło, a słyszał jedynie bicie własnego serca. Serca? Każdy krok sprawiał, iż biło coraz mocniej. A może głośniej? A może ów niezwykły odgłos, w tej pogrążonej w napawającej grozą ciszy komnacie, nie dobiegał z głębi jego serca? Drzwi z każdym jego krokiem zdawały się drgać, niezwykłe wrota wykonane z masywnych, drewnianych belek zaczęły się wyginać w stronę komnaty. W jego głowie panował nieziemski łomot, niczym setki bębnów, na których jakaś potężna istota wybijała swój obłąkańczy rytm. Jeszcze kilka kroków. Za drzwiami rozległ się złowrogi jęk. Blokada zdawała się słabnąć z każdym kolejnym metrem dzielącym go od klejnotu. "Muszę go dotknąć. Muszę. Muszę", powtarzał sobie nieustannie. Czy może powtarzał mu to jakiś obcy głos dobywający się zza tej szmaragdowej pustki - obecnie nie umiałby dostrzec różnicy.
Jeden stopień. Drugi. Trzeci. Wyciągnął drżącą rękę. Idealna czerń pośród szmaragdowej poświaty hipnotyzowała jego spojrzenie. Palce niepewnie macały drogę w przestrzeni. Dotarły do celu.
Znalazł się pośród rozgwieżdżonej próżni, pośród krainy dostępnej tylko astrologom w ich kamiennych wieżach. Zobaczył koniuszki swoich palców dotykające czarnego klejnotu.
Gdzie jestem?
Jesteś teraz ze Mną. Musimy stąd uciec.
Czym lub kim jesteś?
Nie ma mocy, która umożliwiłaby Ci zrozumienie mojego imienia. Przybyłem z Gwiazd. Zabierz mnie stąd.
Jak się tu znalazłeś?
Zamknięto mnie. Uwięziono. Skazano na trwanie w niewoli. Weź mnie. Bierz i uciekaj.
Nie rozumiem. Kto Cię uwięził?
Wy mnie uwięziliście. Żywi ale już od dawna umarli. Zabierz mnie i uciekaj albo zginiesz jak tamten.
Co? Jaki tamten?
Pulsujący ból głowy. Dudnienie. Jęki dobiegające zza grobu, ze świata zmarłych. Przyspieszony oddech. Zielonkawa mgła zasnuwająca oczy, nie pozwalająca myśleć, skupić się. "Uciec". Było coś nienaturalnego w tym co robił. Poczuł jak wszystko w nim sztywnieje.
WEŹ MNIE! NATYCHMIAST! BIERZ I UCIEKAJ!
Przez ułamek sekundy mógł spojrzeć na siebie, jakby jego duch chwilowo opuścił rzucone na pastwę pragnień ciało. Widział siebie stojącego niepewnie na kamiennych stopniach ołtarza. Widział dwa filary i szturmowane od wewnątrz wrota pomiędzy nimi. Widział też grozę śmierci starającą się ponownie sforsować bramę do świata żywych. Miał wrażenie spadania w nieskończenie głęboką czeluść, przepaść bez dna. Spróbował się otrząsnąć. Wrócić. Odzyskać kontrolę. Wszystko wokół zdawało się wirować, niczym szalejące pandemonium, chaos, jak..."jak koszmarny sen?", przemknęło mu w ułamku sekundy przez myśl.
W tym momencie powróciły makabryczne obrazy z nocnej wizji, teraz jednak przypomniał sobie więcej, znacznie więcej. Z zakamarków pamięci wypłynęły mroczne wspomnienia związane z minioną nocą. Mrok wiązał się z tym miejscem, z tą komnatą, z obcym kamieniem na ołtarzu. Bariera nie wytrzymała. Postać na schodach odwróciła się. Z najwyższym zdumieniem odkrył, że nie było to jego oblicze. Znał tę postać, tę twarz. I wszystko stało się jasne - dżungla, chodząca śmierć, napaść, komnata.
Ostatnia słowa, jakie skierował doń kamień nie były prośbą czy sugestią. To był rozkaz. Palce zdawały się umykać jego woli. Zaciskały się coraz bardziej na gładkiej, czarnej powierzchni.
Nie mógł dopuścić do ponownego złamania pieczęci. Podjął wysiłek, od którego żyły wyskoczyły mu na skroni. Prawa ręka stawiała opór. Pomyślał o porzuconym obozie. O wszystkich, którzy tam zginęli. Wszystkich, poza dwoma. Znalazł w sobie dostatecznie dużo siły, by oprzeć się żądaniom klejnotu. Przerwał kontakt. Upadł u stóp ołtarza.
Chwilę potem pędził już w zupełnych ciemnościach na górę. Kosmiczna próżnia rozmyła się za jego plecami w szmaragdowej poświacie.
*
Uciekał. Biegł po omacku w górę dopiero co pokonywanych stopni. W jakiś niejasny sposób zdawał sobie sprawę z choć połowicznego zwycięstwa, tam, w zielonej komnacie. Koszmar minionej nocy nie powtórzył się, półmartwi strażnicy nie przedostali się do jego świata.
Tupot jego stóp i intensywny, przyspieszony oddech odbijały się echem wewnątrz czarnych ścian pradawnej budowli. Ścian naznaczonych historią. Historią starożytnego plemienia, walecznego, natchnionego mądrością. Historią o tym, jak jednego dnia modlitwy do bogów zostały wysłuchane. Z gwiazd zesłali bowiem ognisty podarunek dla swoich ludzi. Bogowie okazali się okrutni. Mijane w nieprzeniknionym mroku inskrypcje cofały się wstecz, wraz z kierunkiem biegu Therona. Kamienna budowla. Skarbiec. Świątynia. Sprawowanie opieki nad darem z niebios, czy raczej - przekleństwem. Stopniowe rozprzestrzenianie się fantomicznych macek mrocznej, nieznanej siły, zaklętej w sercu klejnotu. Wreszcie ostateczne szaleństwo, rzeź na masową skalę, skazanie kilkudziesięciu strażników na niewolę w stanie półśmierci. Wszystko w celu utrzymania w zamknięciu Zła przybyłego z gwiazd. Wreszcie, koniec końców, zapomnienie na tym bagnistym odludziu. Puszcza pochłonęła pozostałości po dawnej cywilizacji, ukryła dowody jej upadku. Za wyjątkiem jednego miejsca.
Theron pozostawał nieświadomy wobec tych dawno minionych wydarzeń, niczym boska ręka zanurzona w strumieniu czasu. Dla niego była to ucieczka z piekła. Kiedy tylko opuścił komnatę, odezwały się jego rany, znów poczuł osłabienie, ból i uderzający zewsząd odór zgnilizny. Co chwila przewracał się w zupełnych ciemnościach, by natychmiast się poderwać i biec dalej. Myślał tylko o jednym: "Wyjść, wyjść", krzyczały jego zmysły. Zupełnie zatracił poczucie czasu i przestrzeni - równie dobrze mógł biec minutę jak i kilka godzin. Kręciło mu się w głowie. Przyłożywszy rękę do rany poczuł lepką ciecz. Znowu krwawił.
Nagle jego umysł ogarnęła euforia, pochwycił bowiem w nozdrza zapach świeżego powietrza. Osłabiony fizycznie i psychicznie, znalazł się wreszcie w komnacie pochodni. Zostawił za sobą mroczne, cuchnące wejście do spirali zigguratu by stanąć naprzeciwko białego, jaśniejącego prostokąta, wyjścia wiodącego na zewnątrz.
- Nie wziąłeś go?
Słysząc brzmienie ludzkiego głosu w tym miejscu o mało nie stracił równowagi. To nie mogła być halucynacja, było zbyt wyraziste, zbyt realne. Zamarł. Z prawej strony doleciało go suche pokasływanie. Odwrócił się niepewnie w tym kierunku. Pod ścianą, w nikłym świetle padającym od wejścia dostrzegł skuloną postać. Siedziała podparta o fragment czarnego kamienia, lewą rękę trzymając na wysokości brzucha, podczas gdy prawa leżała bezwładnie na ziemi. Theron wiedział, kogo ma przed sobą.
- Kreigan.
- Cześć kapitanie, ładny dzionek, nieprawdaż?
Postać skryta w cieniu zdawała się uśmiechać. Na oblicze Therona nadpłynęła chmura.
- Myślałem, że wszyscy z oddziału zginęli na mokradłach. Jak Ci się udało?
- Hm, miałem szczęście, podobnie jak ty. Tak mi się przynajmniej wydawało.
W tym momencie po zaciemnionej sali rozniosło się echo kaszlu. "Tak kaszle człowiek umierający", pomyślał Theron.
- Byłeś tu poprzedniej nocy. Widziałem cię. Chciałeś zabrać stąd kryształ. To ty ściągnąłeś na nas te potwory. - przerwał na chwilę, bo dostrzegł niewielki metaliczny połysk nieopodal prawej ręki Kreigana. Sztylet. - A teraz chciałeś się zaczaić i zadźgać mnie jak prosię kiedy tylko stąd wyjdę. - podniósł wzrok - Dobrze mówię, Kreigan?
W oczach pojawił mu się złowrogi błysk. Ręka odruchowo szukała rękojeści miecza. Nie odnalazła jej. "Zostawiłem go gdzieś po drodze. Co się ze mną dzieje?", błysnęło mu w głowie.
- Daruj sobie, kapitanie. To i tak nie potrwa długo. Nie mam już nawet siły żeby się podnieść. Obydwaj dostaliśmy podobnie, z tym że ja bliżej serca.
- Niewystarczająco blisko. Takich skurwysynów jak ty powinno się palić na stosach, wiesz o tym? - w dalszym ciągu pulsowała w nim złość i żądza natychmiastowej zemsty, otulały go niby gruby, mroczny kożuch.
- No tak, przecież rozmawiam z Lionn Etolia, człowiekiem zasad. Szkoda, że twoi zwierzchnicy nie podzielają twoich poglądów. Żylibyśmy w lepszym świecie...
- To był od początku do końca pomysł Arleigha.- teraz to wszystko nabrało zupełnie innego sensu. Odkrycie było jak zapalona pochodnia w ciemności - rzuciła nowe, choć posępne światło na wszystkie dopiero co minione przeżycia. - Brał udział w tym ktoś jeszcze z oddziału?
Znowu atak kaszlu. Tym razem dłuższy od poprzedniego, zakończony potężnym splunięciem.
- Och, kurwa...Nie, tym razem nie.
- Tym razem?
- Nie jesteśmy pierwszymi chłopcami na posyłkę. Wcześniej Arleigh ściągnął tu bandę najemników, jeszcze zanim dostał mu się Semioth.
- Niech zgadnę - żaden nie wrócił?
- Nie. Ale za to znaleźli świątynię i kamień; zostawili drogowskaz.
- Martwy sauronid?
- Gady rozkładają się wolniej. Zwłaszcza jak wypruje się z nich flaki...
Theron odetchnął głęboko. Ten zasrany lizus mógł zawisnąć za niekompetencję, ale posłanie na pewną śmierć oddziału doborowych żołnierzy...za coś takiego można umierać miesiącami, błagając każdego poranka o łaskę szybkiej śmierci. Zgrzytnął zębami. W duchu już zaciskał ręce na tej wychudłej, panieńskiej szyi. Chwilowo dał jednak upust ciekawości.
- Jakim sposobem wydostałeś się z obozu? Sprawdziłem przecież posterunki.
- Wiem. Po prostu nie wróciłem z pierwszą wartą. Pomyślałem, że lepsza okazja się nie nadarzy, a poza tym - nie wydaje mi się żeby przyszło ci do głowy liczyć śpiących.
Istotnie, mógł pokusić się o sprawdzenie stanu obozu. W końcu było ich tylko dwunastu. Nie zamierzał dłużej nad tym rozmyślać - i tak popełnił wystarczająco błędów ostatniej nocy by ze spokojem porzucić wojsko dla uprawiania sałaty.
- Wiesz czym jest ten kamień?
- Nie. Wzywam bogów na świadków, że nie wiem. Ale to cholernie dziwny i niebezpieczny kawałek skały. Kiedy się tam znalazłem zaczął mnie wzywać, rozmawiać ze mną. Po chwili to już nie ja brałem go z tej kamiennej nawy, raczej on mnie. Zaraz potem rozpętało się piekło. Zaczęli mnie ścigać. Zdążyłem dolecieć do obozu, resztę mniej więcej znasz.
- Miałeś go ze sobą w trakcie walki?
- Początkowo tak, później gdzieś się zawieruszył. Oberwałem tak, że pociemniało mi w oczach. Kiedy się obudziłem, wokół mnie dryfowało kilka trupów i nic więcej.
- Skąd wiedziałeś, że ja też przeżyłem? W końcu - rzut okiem na połyskujący niemrawo sztylet - czekałeś na mnie.
Kreigan nieznacznie się uśmiechnął, mówienie wyraźnie sprawiało mu coraz więcej problemów. Wykrzywił twarz w bolesnym grymasie, próbując odpowiedzieć. Pierwsze wyrazy były niezrozumiałym charkotem.
- Darłeś się tak, że nie sposób było cię nie słyszeć. Ciekawe... znajdować się samemu na wrogim terytorium i drzeć na całe gardło. Kodeks Etolionu chyba wyklucza samobójstwo, co?
- Zdradziłeś mnie, jako dowódcę, i zdradziłeś swoich kolegów z oddziału. Ściągnąłeś na nas niemal pewną śmierć. Teraz wyszło na to, że sam zostałeś przynajmniej po części zdradzony. I zdychasz w tej ciemnej norze jak najzwyklejszy w świecie szczur. Wiesz, prawie zaczynam wierzyć w sprawiedliwość na tym świecie. Prawie. - dodał po chwili na namysłu.
Ta dziwaczna rozmowa zaczynała go już nużyć. Czuł się zmęczony i obolały. Odwrócił się powoli w stronę smugi światła wydzielającej się z otwartego wejścia do świątyni.
- Masz zamiar iść do Arleigha szukać swojej sprawiedliwości?
- Jeśli dam radę - zignorował szyderczy ton Kreigana. - też nieźle dostałem. A to długa i cholernie ciężka droga.
- Zrobisz coś dla mnie, dowódco?
- Nie jestem twoim dowódcą. Nic dla ciebie nie zrobię.
- Dobij mnie. Nie chcę się męczyć umierając w tym miejscu. Sam się nie zabiję.
- ranny żołnierz starał się aby jego prośba brzmiała w uszach Therona szorstko i obojętnie, ten jednak wyczuł nutkę błagania. I strachu. Strachu przed tym miejscem. Ale litość była ostatnim ze wszystkich możliwych uczuć, jakimi darzył ten skulony cień, łyskający nań białymi ślepiami.
- Nie.
Odwrócił się powoli w stronę wyjścia. Dzienne światło sprawiło, że zmrużył oczy. Bardzo zapragnął znaleźć się już na zewnątrz, z dala od tego miejsca.
- Hej! Nie zostawiaj mnie tu, skurwysynu! Wracaj! - krzyk Kreigana zadudnił w ciemnym korytarzu. Złość i strach mieszały się w jego tonie w wyjątkowych proporcjach. - Weź ten pieprzony sztylet i mnie dobij! Słyszysz?! Wracaj!
Theron nie słyszał. Jakiekolwiek dźwięki dobiegające go zza pleców stawały się głuche i bezbarwne. Rozpuszczały się w pulsującej poświacie dnia. Przekroczył powoli próg świątyni. Uczynił to w sposób, w jaki odkrywa się nowy świat - ostrożnie, niepewnie, z wrzącym uczuciem szczęścia i uskrzydlającej ulgi. Nareszcie mógł odetchnąć czystym powietrzem.
*
Siedział oparty o drzewo, dwie godziny marszu od polany ze Szmaragdową Świątynią, jak nazwał w myślach czarny ziggurat. Odrzucił niechętnie resztki owocu i z wysiłkiem podniósł się za pomocą sękatego kija. Zerknął na ciemniejące w oddali słońce ściągane przez niewidzialne ręce horyzontu. Zachód. Z mieszanką zaciętości i rezygnacji w sercu ruszył na północ.
Z przodu miał stopniowo przezierającą zza zasłony drzew noc, ciemne mokradła, niepewne lasy, zimno, zmęczenie i głód. Z tyłu pozostawione resztki swojego oddziału, demoniczny klejnot i wykrzywioną aroganckim, pewnym uśmiechem twarz lorda Arleigha. Wypadkowa tych sił wciąż pchała go przed siebie. Musi tylko dojść do pogranicza. I odpocząć. Wydobrzeć. Wrócić do Daragnon.
Biała róża wymalowana na jego klatce przybrała kolor szkarłatu.
***
Poprzednia | Jesteś na stronie 4. | Następna |
1 2 3 4 5 |