Bóg kłamstwa

1 2 3 4
Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna

Rozdzierający krzyk mieszał się z kakofonią jaką tworzył, pochłaniający z zabójczą skutecznością strzechy chat ogień, trzeszczący przy tym wesoło; z innymi wrzaskami mordowanych oraz pochłanianych przez płomienie ludzi, widzących śmierć swoich najbliższych; zawalania się domostw i wzniesionego wysiłkiem wielu rąk, potężnego muru okalającego miasto.

Przestraszonym wzrokiem zlustrował buszujące wokół "oddziały". Z trudem myślał o tych potworach w ten sposób. To na pewno nie byli ludzie. Puste spojrzenie, sztywne ruchy, zaschnięte kończyny, odór śmierci.

Postaci kroczyły pomiędzy budynkami i bezlitośnie wyżynały niczemu winnych i całkowicie bezbronnych mieszkańców. Widział strach wymalowany w oczach nie potrafiących się bronić ludzi. Obserwował jak jedno z tych... stworzeń rozrywa na strzępy płaczące dziecko. Jak na ziemię spadają krwawe ochłapy, na które bestie rzuciły się by zmienić je w całkowitą breję.

Patrzył na to, a niepewność i przerażenie otwarcie odmalowywały się na jego twarzy, okazując jego wstręt do... samego ciebie - za to, iż zamiast bronić teraz tej dziewczynki, biernie się temu przygląda, czekając tylko na okazję nadarzającą się do ucieczki.

Widząc jak oddział potworów oddala się w innym kierunku, by tam zasiewać ziarno śmierci i od razu zebrać krwawe plony, ruszył przed siebie. Miał plan.
Obojętnie co zrobić, byleby uciec.

Kiedy tylko oddział stworów oddalił się, puścił się biegiem w kierunku południowej bramy. Mijał poszczególne, zniszczone, puste już teraz ulice. Wiedział, że w tej chwili nie żyje już prawie nikt, a reszta przeciwników męczy się z niedobitkami, które mężnie stawiają czoło w ostatecznej walce, która z góry skazana była na klęskę. Nikogo to jednak nie obchodziło, ważne było to, że śmierć nastąpi w godny sposób - w obronie tego, co kochają. Dla każdego jest to wymarzony rodzaj końca - jeśli można mówić o wymarzonej śmierci - i dla każde był wielkim zaszczytem. Co z tego, że nikt się o tym nie dowie? Ważne jest to, że w ostatnich chwilach roztoczy się nad nimi poczucie dobrze spełnionego obowiązku i niesplamionego honoru.

Dotarłszy do południowego wyjścia, bez zdziwienia zauważył kilka stojących przy nim stworów. Stały spokojnie, bez ruchu, bez okazana jakichkolwiek emocji - bezwzględni.

Wiedział, iż nie udałoby mu się przejść obok nich. Dlatego znalazł w murze niewielką wyrwę, z daleka nie było jej widać, znajdowała się tuż przy ziemi, osłaniana przez pokraczny krzak z fantastycznie powykręcanymi gałęziami. Jako dziecko często lubił się tutaj chować. To było jego miejsce. Gdy teraz, po tak długim czasie, znów stał przy nim, w kąciku oka zakręciła się pojedyncza łza. Odkąd dorósł, zapomniał o tym własnym zakątku. Odrzucił go ze swego życia. A teraz dzięki niemu uratuje swe życie.

Wczołgał się pod dziurę, i zaczął pełzać. Mur nie był gruby, toteż szybko znalazł się po drugiej stronie. Dopiero teraz naprawdę uwierzył, że może mu się udać...

Wciąż leżąc, czujnie rozejrzał się wokół. Nie znajdując niczego niepokojącego w pobliżu, ruszył przed siebie, przylegając całym ciałem do marnej resztki muru. Musiał jak najszybciej oddalić się od bramy i nie patrząc na nic, uciekać przed siebie. Byleby tylko nikt go nie zauważył.

Bez pośpiechu, uważając by nie wywoływać zbyt wiele hałasu, który mógłby ściągnąć mu na kark niemiłych towarzyszy, przechodził obok ruin miasta, gdy kątem oka dostrzegł jakiś kształt. Momentalnie odwrócił się w tym kierunku. Nim zdążył się zorientować co takiego się dzieje - coś ciężkiego uderzyło go w głowę. Upadł. Przez chwilę leżał lekko zamroczony, przed oczami miał cienie. Gdy odzyskał świadomość, ciężko i przeciągle westchnął, a potem spojrzał na to, co w niego uderzyło. Na tego kogoś - młodzieńca, na oko dwudziestolatka o jasnej, lekko żółtawej cerze wskazującej obce pochodzenie, brązowawo-rudawe włosy luźnymi kosmykami opadały na czoło, spod którego para zielonych oczu, mętnie wpatrywała się w barbarzyńcę. Chuderlawa sylwetka, patykowate nogi. Nie miał szans, by przetrwać tutaj, na pustyni, obok miasta opanowanego przez... te stwory.

- Dzień dobry panu - niepewnie odezwał się chłopak, w jego głosie można było wyczuć przerażenie i zarazem nadzieję. Bał się tych istot z miasta i... bał się też stojącego przed nim barbarzyńcy. Przeklął własną głupotę - zachciało mu zwiedzać obce krainy! Czy nie dobrze mu było we własnym królestwie? I teraz ma, z jednej strony jakieś bezmózgie potwory, z drugiej oblepiony mięśniami barbarzyńca, który zapewne ma tyle samo rozumu co te chodzące trupy.

- Uciekamy... jak ci tam?

- Rimar.

- Spiesz się, zaraz ONE tu będą.

Barbarzyńca chwycił z rękaw Rimara i rzucił się biegiem przed siebie, na pustynię. Z dwoma bukłakami wody za pasem. Z pasożytem u boku.

* * *

W wielkim pomieszczeniu, w którym spokojnie zmieściłby się tysięczny oddział ciężkozbrojnej piechoty w pełnym rynsztunku, przy suto zastawionym stole, siedziało pięć postaci: elf, krasnolud, goblin i dwóch ludzi. Taka mieszanka gwarantowała burzliwe obrady.

- Panowie - rozpoczął jeden z ludzi: mężczyzna o imieniu Metenion. Uśmiechał się przymilnie, a jego małe, chytre oczka bezustannie obserwowały wszystkich członków zebrania, poszukując u nich jakiś zmaz, rys, słabości, które potem, gdy już uporają się z nadciągającym kłopotem, będzie mógł przeciw nim wykorzystać.

- Panowie - powtórzył - dobrze wiecie po co tu przybyliśmy. Musimy podjąć decyzję: atakujemy, czy nie?

- Jestem za - odezwał się po dłuższej chwili milczenia niski krasnolud - Tulhunor - o długiej, chaotycznie spływającej po żelaznym kołnierzu brodzie, zaciętym wyrazie twarzy. Krasnolud bez przerwy lutrowałł zmrużonymi oczyma stojących w równym szeregu przy drzwiach do komnaty żołnierzy. Nigdy nikomu nie ufał - musimy wyplenić to... zło. Nie można pozwolić, by opanowało...

- Tak, tak! - szybko zapewnił oślizgły, piskliwy głosik należący do Gheexa. Zielonego, wstrętnego, barbarzyńskiego goblina; o kruczoczarnych, długich włosach, prymitywnie związanych w ogon opadający po plecach. Nikt nie chciał tutaj zapraszać goblina. Nikt nie mógł sobie pozwolić, by jego potęga nie zaangażowała się w tą wojnę - Zabijemy, wyprujemy, zniszczymy! To znaczy chciałem powiedzieć, że ruszymy z misją wyzwoleńczą.

- A co ty o tym myślisz, Quertenie? - odezwał się Metenion - czy popierasz ten atak?

- Nie - odpowiedział po długim zastanowieniu drugi z ludzi, stary, łysawy mag o wiecznie strapionym obliczu, pooranej zmarszczkami twarzy. Jego szczęka minimalnie zadrżała, jakby przygryzał zęby. Wrogim wzrokiem spojrzał na siedzących wokół - Nie popieram tego ataku, nie popieram żadnej wojny. Wiem, że przynosi ona zło, śmierć, krew i płacz. Nienawidzę jej. Ale zdaje sobie sprawę, że to co wy zamierzacie jest konieczne. Muszę się na to zgodzić.

Troje osób wypuściło z płuc długo wstrzymywane powietrze. Westchnienie ulgi.

- A... - tym razem Metenion zwrócił się do siedzącego obok goblina, Fea'entesa - wysokiego i dumnego elfa o emfatycznym spojrzeniu, w którym kryło się obrzydzenie, na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że do siedzącego obok Gheexa. - Czy i ty elfi królu nas poprzesz?

Elf wstał od stołu. Dumnie wyprostowany, trzymając prosto głowę, patrząc wprost na wielki gobelin okrywający ścianę, jednak jakby omijając go wzrokiem, krótko odparł:

- Nie.

Człowiek, goblin i krasnolud ze zdziwieniem spojrzeli po sobie jakby poszukując sojusznika. Jedynie mag nie wyglądał na zaskoczonego. Nawet uśmiechnął się lekko pod nosem.

- D... dlaczego? - wydusił z siebie Metenion, bardzo liczył na udział elfów w kampanii, przypuszczał, że to zebranie będzie tylko formalnością. Pomylił się srodze. - Czy nie widzisz zagrożenia!? Jeśli ich nie powstrzymamy...

- Żaden z mych leśnych braci nie umrze w tej wojnie - powiedział elf, ignorując zadane mu pytanie. Raz jeszcze przyjrzał się siedzącym przy stole. Mogłoby się wydawać, że mrugnął, gdy jego wzrok prześlizgiwał się twarzy Quertena. Potem uśmiechnął się gorzko i wymaszerował ku wyjściu.

Gdy zatrzasnęły się za nim drzwi, goblin splunął i rozgniewanym głosem oświadczył.

- Głupie leśne czarownice! Zawsze bały się o własne dupy! Kiedyś trzeba będzie ich nauczyć tej cholernej pokory!

- Spokojnie! Nie po to się tu zebraliśmy! Powinniśmy ustalić taktykę, a teraz... trochę ulegnie zmianie, gdy zabrakło...

- Jaka gówniana taktyka! - zdenerwował się Gheex - Zalejemy tą ich cholerną pustynię i zniszczymy ten pomiot! Po co nam jakieś strategie!? Mamy dość siły by zmieść ich i każde inne królestwo z powierzchni tego świata!

- Więc decyzja podjęta? - upewniał się Metenion. Querten spuszczając wzrok przytaknął. Tulhunor poszedł w jego ślady - Dobrze. Trzeba zebrać wszystkie siły a potem...

- Potem będzie rzeź - goblin wyszczerzył nierówne, brudne zęby w okrutnym uśmiechu, ignorując przestraszone miny współrozmówców. To on był tutaj najpotężniejszy.

* * *

- Jak długo jeszcze?

Odpowiedziała mu cisza.

- Ty, barbarzyńca...Therothr, no odezwij się wreszcie! Co tak milczysz!?

Nagle barbarzyńca zatrzymał się, gniewnie spojrzał na swego towarzysza po czym bardzo cicho, prawie bezgłośnie, wyszeptał:

- Mówiąc, tracisz energię. Zamknij się.

Po czym szybkim krokiem ruszył dalej.

Przez pewien czas próbujący go dogonić Rimar był cicho. Stawiał przed siebie kolejne kroki. Jeden, drugi... Piętnasty... siedemdziesiąty. Krótki przystanek dla odsapnięcia i dalej kontynuował marsz. Walczył ze sobą - nie tyle, by nie upaść, a raczej by nie zacząć narzekać. Jeszcze jedno posunięcie nogi i... ile jeszcze można!?

- Daleko jeszcze? - nie wytrzymał.

Therothr gwałtownie odwrócił się ku niemu. Jego twarz wyrażała głęboką złość, z oczu biły pioruny. Stojąc bardzo blisko, wycedził:

- Umarłbyś. Uratowałem cię. Nie musiałem. Odwdzięcz się. Zamilknij!

- Ale...

- Zbliżamy się.

Rimar podjął monotonny marsz. Jeden krok. I kolejny. Jeszcze tylko...

* * *

Rozkoszował się tym zapachem. Zapachem, którego już od tak dawna nie czuł. Życie. Słaba, żółto-zielona trawa poddająca się silnym uderzeniom wiatru, faluje w pomarańczowych promieniach zachodzącego słońca. Czuł jak jego ciało wchłania ciepło. Tak dawno tego nie czuł, dotąd tylko chłód był jego towarzyszem. Nie, to nawet nie był chłód - przez ostatni czas nie czuł niczego. Zupełnie. Otaczało go tylko uczucie tego, iż nie istnieje. Że jest marnym cieniem swej dawnej, potężnej istoty. Przy "życiu" trzymała go tylko jedna myśl. Jedno słowo: "Muszę". Musiał uciec z tego stanu, musiał dotrzeć do swego ciała... Ich resztek zamkniętych w podziemnych krypcie. Pamiętał jaką ulgę i euforię poczuł wtedy.

A teraz udało mu się wydostać i z tej krypty. Znów powrócił do świata żywych i... musi spróbować. Nie ma nic do stracenia. Umarł już nie raz. Cały czas był trupem. Przeklętym przez Stwórcę. Mógł tylko próbować walczyć o siebie. O to, by nie zniknąć ostatecznie. Bał się pustki. I jeszcze walczyć... za nich.

Stał przed malutką wioską, odpędził wszystkie złe wspomnienia. Wolnym krokiem wkroczył do osady. Słońce chyliło się ku upadkowi.

Jeszcze przed zmrokiem nie było żadnego żywego stworzenia w okolicy.

* * *

- Wiesz co widzę?

- Nie - odparł zgodnie z prawdą barbarzyńca. W ogóle nie słuchał co mówi do niego natrętny kompan. Kalkulował ile czasu zajmie im dotarcie do morza.

- Kota.

- Fascynujące - odruchowo odparł mężczyzna, wciąż myśląc o skromnych zapasach, które im pozostały oraz o odległości, którą mieli do pokonania.

- A wiesz skąd wiem, że jest to kot?

- Ze względu na twą niebywałą inteligencję? - sarkastyczny ton aż wylewał się z jego ust...

- To też - ...jednak Rimar widocznie go nie dostrzegał - ale wiem, iż jest to kot, gdyż zachowywał się jak kot, wyglądał jak on, czyli miał spiczaste uszy, ogon, wąsy i takie tam. Tyle tylko, że nie mruczał... W ogóle był jakiś sztywny...

Nikt go nie słuchał. Jedyna osoba, która byłaby w stanie go zrozumieć, przypominała sobie mapy tej pustyni oglądane we wczesnej młodości. Pustynia, taka wielka. W jaki sposób uda im się ją przemierzyć? Choć raczej... czy w ogóle to się uda. Szczerze wątpił w to. Mieli tak mało szans... Może gdyby....

- O, zobacz! Znowu ten kot!

- Zam...

"Kot? Skąd tu by się miał wziąć kot?! Przecież to jest pustynia! Tutaj nie mógłby żyć żaden..."

Nagle dotarło do niego to, czego dotąd nie chciał dopuścić. Czego się bał. Rozejrzał się wokół. Mały kotek, z daleka wydający się zupełnie normalny... Trzy błyskawiczne kroki, skok.

Upadł całym ciałem na biedne stworzenie. Przydusił je... zmiażdżył.

- Co ty...!?

- Uciekamy! Szybko! Obserwują nas...

* * *

Z dumą przyglądał się rzezi, którą dokonywały umarlaki. Jego dzieci, jego kochane... Stworzył je, powołał do "życia", obdarzył mocą, rozumem. Dzięki niemu istnieją, dzięki niemu nie popadły w pustkę po śmierci. Dzięki nim, podbije ten świat. Dla nich!...

Piękno upadających murów, podpalonych strzech chat. Krew. Mordowanie. Wrzask zarzynanych ludzi, którzy nie wiedzieli co stanie się z nimi później. Muzyka dla jego duszy. Niedługo sami będą zabijać, a ci których oni zabiją, zabiją innych. Teraz był szczęśliwy. Nienawidził ludzi, wiedział, że oni doprowadziliby świat na skraj zniszczenia. Wiedział to, jako dawny bóg. Teraz nie posiadał już swej dawnej mocy, a jedynie jej namiastkę. Odkąd jego dusza została rozdzielona z ciałem, wiele z jego dawnej potęgi odeszło w niebyt. Ale to nic, wciąż był silniejszy od jakiegokolwiek człowieka na ziemi. Nie było nikogo, kto mógłby mu zagrozić! Wiedział o tym. Dlatego się nie bał. W końcu będzie mógł tym głupim ludziom pokazać, jacy są niedoskonali. Pokona ich, zabije. Zwycięży. Tym razem.
Pokaże im czym jest doskonałe życie.

Spojrzał po pięknych szeregach swojej armii, była potężna, coraz potężniejsza. Niedługo ten kraj przestanie istnieć.

* * *

Sto siedemdziesiąt trzy statki. Cała flota Zjednoczonych Prowincji. Każdy dumnie zakotwiczony w porcie, z wysokimi masztami, białymi żaglami, mógł pomieścić niecałe cztery setki żołnierzy. Razem na tą wojnę płynie sześćdziesiąt pięć tysięcy wojów. Querten niemo wpatrywał się w tą ogromną flotyllę, smutnym wzrokiem wodził po ogromnych transportowcach i tragarzach mozolących się, by przenieść na pokład zapasy jedzenia, uzbrojenie, mapy... Obserwował żołnierzy, którzy z pogardą patrzyli na tych nędznych niewolników trudzących się, by nosić ich rzeczy. Naśmiewali się z nich, a kiedy jeden próbował im coś odpowiedzieć, skopali go na śmierć. Jednak w przystani było niewielu z wojowników. Większość zapewne siedziała w gospodach, przy suto zastawionych alkoholem stołach. Nieliczni żegnali się z rodzinami. Normalne wojsko.

Mag był smutny. A raczej nie tyle smutny, co zły na siebie. W tej chwili wręcz nienawidził swej osoby. Za decyzję, którą podjął. Wiedział, że zrobił to dla swych poddanych, uratował ich w ten sposób. Ale jednocześnie... postąpił wbrew sobie, wbrew zasadom, które kiedyś ustalił i które miały kierować jego poczynaniami. Złamał je, ale... dla dobrej sprawy. Mimo wszystko był na siebie wściekły. Mimo iż ocalił swój lud, sprawił, że będą mogli żyć w pokoju, to zdawał sobie sprawę, że od tej chwili nie zazna spokoju, zawsze będzie miał wyrzuty sumienia. Zawsze. Nigdy sobie nie wybaczy. Nigdy nie będzie już szczęśliwy. W chwili gdy zarządził, że popiera wojnę... przestał być sobą. To koniec. Dłużej tak nie wytrzyma!

Beznamiętnie popatrzył w dół. Na skały raz wystające, a raz ukrywające się pod falą. Patrzył na ich ostre krawędzie. Będzie boleć, pomyślał.
Wyszeptał krótką formułkę.
Już nie.

* * *

Wędrowali od dwóch dni. Żmudnie, krok po kroku przez morze piasków. Pokonywali kolejne wydmy, łudząc się, że za kolejnymi zobaczą choćby i daleko, ale jednak morze. Zmierzali ku niemu. Jedyna nadzieja.

Trzy razy natrafili na martwiaki. Niewielkie oddziały, zapewne wysłane by patrolować okoliczne tereny. Z odrazą przypomniał sobie, jak rąbał przegniłe kończyny, a potem masakrował ciała, by były niezdatne do jakiegokolwiek ruchu. Inaczej wciąż by za nimi podążały. Za pierwszym razem popełnił właśnie taki błąd. Przed atakiem ostrzegł go Rimar... Po kolei musiał odrąbywać nogi, ręce, głowy... Szczątki rozrzucał jak najdalej od siebie. Był wykończony. Ale jeszcze trzymał się na nogach.

Osada, z której uciekli była dość blisko upragnionego morza. Wiedział, że już niedługo powinni tam dotrzeć.

Krok do przodu. Jeszcze jeden. Byleby tylko dojść do tej wydmy. Może...

Stojąc na szczycie wydmy, niczym zbawienie w milczącej kontemplacji, obserwowali wystrzeliwane ku lądowi słone macki wody, zabierające niewielkie kamyki, po czym wracające w trzewia matki-wszechoceanu. Z cichym namaszczeniem patrzyli jak proces się powtarza.

Rimar uśmiechnął się.

- No, mój znajomy barbarzyńco, chyba nam się udało.

- To jeszcze nie koniec. Musimy to morze przepłynąć.

Ruszyli przed siebie nabrzeżem. Tuż przy omywających plażę falach. Niedaleko, jakby za najbliższą wydmą, nad horyzontem unosiła się niewielką smużka dymu, którą łapczywe podmuchy morskiego wiatru porywały i roznosiły po całym niebie. Therothr uważnie wpatrywał się w firmament, po którym czarny płaszcz wznosił się, a następnie rozpraszał go wiatr. Wyraz jego twarzy stwardniał, z powoli odbijająca się w oczach grozą, przyglądał się czarnym smugom. Nie podobały mu się.

- Atakują ich - wyszeptał - Musimy im pomóc! Szybko!

Szaleńczym biegiem sforsowali pobliską wydmę i ich oczom ukazał się straszny widok.

Grupka nieumarłych forsowała niewielkie mury nadmorskiego miasteczka. Z uporem charakterystycznym dla kogoś, kto nie ma już nic do stracenia, gdyż wszystko zaprzepaścił, zbliżali się do swego celu. Zniszczenia. Zabicia. Gdy któryś z potworów zostawał trafiony przez nieśmiało wypuszczane strzały, mocno już wystraszonych obrońców, zachwiał się przez chwilę, po czym kontynuował pochód niczego nie robiąc sobie z rany, która zabiłaby kogokolwiek innego.

Nie widząc innego wyjścia Therothr rzucił się w typowy dla barbarzyńców sposób w sam środek zawieruchy. Sam przeciw wcale niemałej grupie truposzy. Wściekle wymachiwał swym mieczem, nie dając szans żadnemu z przeciwników. Bez problemu wymijał nieporadne sztychy, pchnięcia i ataki wroga. Mocno już nadpsute kończyny nie mogły się równać ze zręcznością żywego człowieka. Za to liczebność dawała większą przewagę. I prawie-nieśmiertelność. Barbarzyńcy nie udałoby się przeżyć gdyby z miasta nie nadeszła pomoc.

Widzący jak radzi sobie niespodziewanie przybyły wybawca, mieszkańcy ruszyli z nagłą odsieczą.

Therothr z zadowoleniem obserwował, jak mocno przerzedzone już szeregi nieumarłych, zmniejszają się jeszcze bardziej. Lekki uśmieszek malował się na jego ustach. Nagły ból głowy diametralnie zmienił jego nastawienie do świata.

Kątem oka zdążył dostrzec niewyraźną sylwetkę stojącą nad nim. Niezmiernie śmierdziała.
Potem była ciemność.

Poczuł jak ktoś delikatnie klepie go po policzku. Z początku było delikatnie - później ciosy przybrały na sile. Aż w końcu barbarzyńca zerwał się na równe nogi, gdy szczególnie mocne uderzenie spadło na jego twarz - jak się później okazało - mocno zmasakrowaną. Przywitała go zatroskana twarz Rimara, który już na wstępie powiedział: "Jest źle". I nie czekając na odpowiedź Therothra, pociągnął go za sobą.

Wciąż lekko zamroczony barbarzyńca ruszył za towarzyszem, który pospiesznie zmierzał do nadmorskiej osady. Jedno, ukradkowe spojrzenie za siebie dało odpowiedź na to, co dzieje się wokół. Oddział, który ich zaatakował, był zaledwie czołem pochodu, maszerującego ku nim. Blisko czterystu nieumarłych wyłaniało się zza wydm. Maszerowali chaotycznie, bez żadnego ładu i odgórnie ustalonego porządku. Osada nie miała szans, by przetrwać taki atak.

Barbarzyńca widział jak co niektórzy - mniej odważni - uciekają. W tym samym kierunku co on z Rimarem. Przeszedł przez niewielką, drewnianą bramę.

W rozgardiaszu, który zapanował w wiosce próbował odnaleźć swego kompana. Dostrzegł go, biegnącego po pomoście. Therothr ruszył ku niemu.

Po drodze odepchnął od siebie kilka osób, które, równie jak i on zagubione, nieświadomie wpadały na barbarzyńcę. Stanąwszy obok towarzysza przyjrzał mu się dokładnie.

- Odpłyniemy - raczej stwierdził, niźli spytał.

- Tak - odparł równie beznamiętnie Rimar.

- Czy... - barbarzyńca zawiesił na chwilę głos. - Ile oni jeszcze mają łodzi? - pytanie było głupie, wystarczyło się tylko rozejrzeć.

- Spójrz, niewiele.

- Wielu przez to zginie... nie będą mieli jak uciec...

- To dlaczego jeszcze tego nie robią!? - zaperzył się Rimar - Albo my, albo oni, wszyscy nie zdążymy! - próbował sam siebie usprawiedliwić.

- Wszystko co mają, mają tutaj. Chcą ze sobą zabrać choć namiastkę dawnego życia...

- Ale....

- Wiem, my musimy uciec, by sprowadzić pomoc.

- Tak, to dobry pomysł... - jednak w sercu wiedział, że jest to tylko usprawiedliwienie, coś, co sprawi, że choć na jakiś czas będzie się czuł, jakby robił coś ważnego, jakby był do tego zmuszony. Fałszywe myśli nie zakryją rzeczywistości. O tym także wiedział. Wiedzieli obaj.

* * *

- Śmierć Quertena trochę utrudniła całą... - zaczął Metenion...

- Śmierć? - ...jednak przerwał mu niezmiernie zdziwiony i nagle pobladły krasnolud - Jjjak to...? Kiedy?!

- Znaleziono go dziś na nadbrzeżu. Zabitego. Musiał się potknąć przechodząc po pomoście... spadł.

- Dlaczego dopiero teraz się o tym dowiaduje?! Coraz mniej zaczyna mi się ta wojna podobać. Jeszcześmy nie zaczęli zbrojnej operacji, a...

- Uspokój się! - Krzyknął człowiek - My też dopiero przed chwilą się dowiedzieliśmy! Nic na to nie poradzimy, trzeba się zastanowić nad tym co zrobimy teraz. Trzeba znaleźć jakieś rozwiązanie.

- Czego? - Zdziwił się Gheex, który przez całą rozmowę zajmował się dłubaniem w zębach - Teraz będzie nawet łatwiej.

Groźnym wzrokiem uciszył wydawałoby się, oburzonego, a może i nawet przestraszonego krasnoluda.

- A jeśli jego poddani nie zechcą wziąć udziału w...

- Zechcą - odparł goblin z pewnością, która udzieliła się także i Metenionowi wraz z Tulhunorem - on zobowiązał się wziąć udział w kampanii, więc oni go posłuchają. Co z tego, że nie żyje? To nawet lepiej, że umarł, teraz przynajmniej poprowadzi ich któryś z naszych ludzi.

- Co?! Chcesz powiedzieć, że Heneziusz jest waszym człowiekiem? - krasnolud nawet nie próbował ukryć swego zaskoczenia.

- Nie, naszym człowiekiem jest Greunther.

- Ale... - zaczął niepewnie krasnoludzki wódz - przecież wszyscy wiedzą, że to Heneziusz cieszy się największym szacunkiem. Ba, został on nawet mianowany przez Quertena regentem. On na pewno przejmie władzę.

- A jeśli nie będzie mógł? - złowieszczy uśmieszek Gheexa przyprawił Tulhunora o ciarki. Krasnolud zatrząsł się.

- Jutro wypływamy - zadecydował goblin - według planu.

* * *

- Pięć dni w tej parszywej łodzi!

Stwierdzenie Rimara zawisło w powietrzu. Jego towarzysz nie był skory do rozmowy. Zatopiony we własnych myślach, oddalił się, swą świadomość. Często to robił.

- Dziwny jest z ciebie barbarzyńca. W ogóle nie zachowujesz się tak, jak o was mówią.

- Barbarzyńca to tylko słowo. Określenie. Dawno już odeszło z użytku. Kiedyś tacy byliśmy, barbarzyńscy, nieokrzesani, agresywni. Nie powiem, wciąż są w nas te emocje, ale potrafimy je kontrolować. Teraz światem rządzi umysł. A tym bardziej jeśli umysł podporządkuje sobie siłę.

Rimar zamyślił się. Rozglądnął się wokół po bezkresie oceanu, który ich otaczał. Teraz taki spokojny, niewielkie fale chropowato kształciły jego powierzchnię. Wokół, wszędzie.

- Jak myślisz, uda nam się przeżyć?

- Wolę o tym nie myśleć - po długim zastanowieniu odparł Therothr.

Dawno stracił nadzieję. W zasadzie to od początku jej nie miał. Wyruszyli samotnie, bez doświadczenia, w małej łodzi, z niewiadomo gdzie położonej wioski, z małymi zapasami i w ten sposób chcieli przepłynąć morze. Wszystko opierając na przypadku. Ha! Cała ich ucieczka i wyprawa była jak dotąd oparta na przypadku! I tak dotarli daleko.

Odległy, wieczny horyzont zlewał się z ogromem oceanu. Tak naprawdę, było to zaledwie mniejsze morze. Jednak oni tego nie wiedzieli. W tej chwili ogrom tego, co zamierzali przemierzyć był z ich perspektywy przytłaczający. Morderczy. Wieczny. Wiatr dął w niewielki żagiel sprawiając, że łódka powoli posuwała się do celu.

W oddali zaczynały zbierać się ciemne chmury. Jeden obłoczek łączył się z drugim, a te wciąż nieustające w swoim powolnym tańcu zapraszały do niego innych, by razem, pod niewinnym pretekstem i dwuznacznym uśmiechem przymierzać się do siania zniszczenia. Sztormu. Śmierci.

Tylko przyspieszą nieuniknione, pomyślał barbarzyńca. Zapasy się skończyły... nadzieja także.

Spojrzał na wpatrzonego w wodę Rimara. Dotąd uważał go za zbędny balast, przynajmniej tak sądził. Jednak... jednak teraz zrozumiał, że nawet polubił tego wiecznie ciekawskiego i zadającego głupie pytania wędrowca z innego, nieznanego królestwa, który przybył tutaj jedynie żądny wiedzy. Jakoś związał się z tą osobą... Może dlatego, ponieważ... teraz... jak dotąd starał się o tym nie myśleć. O śmierci wszystkich, których dotąd znał. Wszystkich! Śmierć. To było dla niego coś niepojętego. Ten czas końca i... tego co jest po tym. Tej niewiadomej. Nie rozumiał tego. Nie chciał nawet o tym myśleć, by czasem nie dojść do zbyt strasznych wniosków.

Usłyszał przetaczający się grzmot, od którego aż lekko zadrżała ich niewielka łódka. Nawałnica, która wyraźnie przybierała na sile zbliżała się ku nim. A może to oni zbliżali się do niej?

Wokół zrobiło się ciemniej. Woda przybrała ciemnogranatowy odcień, mętniejąc przy tym nieznacznie. Ptaki, które jak dotąd pojawiały się od czasu do czasu, odleciały, hen daleko. Na coraz bardziej zburzonej tafli wody pojawiały się niewielkie półkola, które rozchodziły się, by niknąć w odmęcie morskiego szału. Delikatna mżawka przybrała na sile przemieniając się w potężną ulewę, która nie pozostawiła na dwójce żeglarzy suchej nitki.

Niezmiernie już wystraszony Rimar kurczowo trzymał się prowizorycznego masztu, który - już i tak wykrzywiony pod niezwykłym kątem - chylił się ku upadkowi.

Niebo rozświetliła błyskawica, która na tle strug deszczu i przy jego akompaniamencie sprawiała wrażenie czegoś na znak zapowiedzi, ostrzeżenia przed nadciągającym zniszczeniem, niepohamowanej agresji, czystej nienawiści.

Potężna fala spadła na małą łódź, roztrzaskała swą ciemną, pieniącą i wściekłą konsystencję o burtę. Przetoczyła się po pokładzie porywając z niego kilka sprzętów.

Po chwili kolejne masy wody uderzyły w łajbę, sprawiając, że - już i tak mocno naruszona struktura masztu - uległa kompletnemu zniszczeniu, wpadając do wzburzonej wody, przy okazji robiąc pokaźną dziurę w konstrukcji stateczku.

Rimar, który już nie miał czego się chwycić, z trudem utrzymywał się na śliskim i co chwila atakowanym przez wzburzone morze pokładzie.

Nagle łódka przechyliła się. Resztki zabranego prowiantu, którego dotąd nie wymyła woda, przepadły w granatowych odmętach. Będący na skraju utopienia mężczyźni wymienili spojrzenia, w których krył się strach, uczucie końca i... zawodu. Cholera, w chwili, gdy mieli umrzeć nie myśleli o tym, że nie uda im się ocalić innych, a jedynie martwili się o siebie! Nie zamierzali oszukiwać samych siebie - zresztą, teraz ich przerażenie było zbyt wielkie, by mogli zatajać jakieś myśli - że nie udało im się wykonać heroicznego uczynku: dostarczenia wiadomości o ataku i sprowadzenia odsieczy. W momencie, gdy śmierć zawisła im nad głową nie udawali żadnych herosów, bohaterów, a ich myśli kierowały się jedynie strachem i żalem dla samego siebie. Za to, że ONI zginą. Teraz mogliby poświęcić życie najlepszego druha za to, by ocalić własne. Bo człowiek w chwili gdy ma umrzeć jest egoistyczny, bez względu na to, jakie przedtem powziął postanowienia. A wyjątek potwierdza regułę.

W momencie, gdy oderwali się od pokładu, wędrowali ku śmierci, nie próbowali odgrywać bohaterów. Byli zwyczajnymi ludźmi.

Therothr zachłysnął się słoną wodą, gdy z pluskiem, który jednak zagłuszał przeraźliwy ryk rozszalałego morza, wpadł do wody.

Rimar stracił przytomność...


Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna
1 2 3 4