Bóg kłamstwa
1 2 3 4 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 3. | Następna |
Do gabinetu kapitana Orwella wkroczył jego adiutant. Zamaszystym krokiem podszedł do swego przełożonego i czekał na znak, że może się odezwać.
Orwell nieznacznym skinieniem głowy zezwolił mu na wyłożenie sprawy.
- Kapitanie, dziś rano rybacy znaleźli leżącego na wybrzeżu mężczyznę. Niewysoki, słabo zbudowany i... co najbardziej dziwne, jego skóra miała żółtawy odcień! Z początku nie chciałem w to wierzyć, ale okazało się to prawdą. Jedynym wytłumaczeniem jest to, iż musi być to szpieg, tudzież sabotażysta, którego statek zatonął podczas niedawnej nawałnicy.
Kapitan dłuższy czas milczał. Lubił sprawiać wrażenie człowieka roztropnego, który zastanawia się nad każdą odpowiedzią, nie działa pochopnie. To zaledwie pozory, zaśmiał się w duszy. W rzeczywistości udawał taką osobę tylko z tego powodu, iż miał dzięki temu większy posłuch u żołnierzy. Dziwne, ale bardziej ufali osobie, która zamiast niezwłocznie wykrzykiwać rozkazy, rozważa różne możliwości i przedstawia dopiero konkluzję swoich myśli. Tak się przynajmniej niektórym wydawało, a Orwell wcale nie zamierzał zmieniać takich domysłów.
- Uwięźcie go.
- Już wykonane, kapitanie!
Kąciki ust przełożonego wygięły się w niewielki, prawie niezauważalny łuk. Za to lubił Gooknida - rozumieli się prawie bez słów. Ba! Czasami nawet adiutant wyprzedzał myśli swego dowódcy!
- Trza by go w takim razie przesłuchać... zejdę tam za dwie godziny. Tymczasem postraszcie czymś tego szpicla, niech już teraz zacznie się bać.
* * *
Admirał Forten w milczeniu przyglądał się bacznie - niezwykle przy tym skupiając wzrok ze względu na ciemności go otaczające będące zapewne wynikiem tego, że nad światem panowała noc - jak na uprzednio spuszczone szalupy w całkowitej ciszy, po kolei zstępują wojownicy. Nie rozumiał tego "genialnego" planu. Że niby zaskoczą wroga nocnym desantem? Phi, prychnął lekko i podrapał swój strzeciniasty zarost. Teraz za cel obserwacji obrał małą łódeczkę, która z czterema mężczyznami zbliżała się do plaży.
Jeden nocny manewr miałby przechylić szalę zwycięstwa? Absurd, pomyślał.
Miał rację. To nie...
* * *
15 dzień, miesiąca Wyrmy
Rok czwarty po zaćmieniu Syriusza
Raport dot. sprawy jeńca nr 752/b
Schwytany 14 dnia, miesiąca Wyrmy, czwartego roku po zaćmieniu Syriusza jeniec nr 752/b imieniem - wedle jego słów - Rimar, przyznał się do swej winy, po przeprowadzeniu na nim tortur. Miał on jakoby - zgodnie z naszymi przypuszczeniami - przeprowadzić misję dywersyjną. Szczegółów nie podał, jednakże sam fakt takich zamiarów ukazywał go w niekorzystnym świetle. Podczas tortur przekazał nam jeszcze jedną, równie ciekawą informację, jednakże tą sprawę poruszam w kolejnym raporcie ("Raport dot. sprawy NZ (Nieznane Zagrożenie)"). Na jeńca nr 752/b został wydany wyrok śmierci.
Z poważaniem
kap. Orwell
Mężczyzna siedzący na wygodnym fotelu sięgnął ku leżącej obok stercie papierów. Chwilę w niej poszperał, aż w końcu wyciągnął interesujący go wycinek. Zaczął czytać.
15 dzień, miesiąca Wyrmy
Rok czwarty po zaćmieniu Syriusza
Raport dot. sprawy NZ (Nieznane Zagrożenie)
Jak zapewne wiadomo od kilku tygodni dochodzą nas niepokojące wieści, mówiące o Nieznanym Zagrożeniu, które niewiadomo skąd pojawiło się na Barbarzyńskiej Wyspie, skutecznie eksterminując zamieszkałe tam ludy. Samo w sobie jest to dla nas korzystne, jako że już od roku istnieją plany zaatakowania i pozbawienia niewielkiego, barbarzyńskiego królestwa autonomii. Z tego też powodu moglibyśmy podziękować nawet NZ za wyręczenie nas od "obowiązku wobec narodu". I zrobilibyśmy tak, gdyby nie widmo zagrożenia dla nas samych płynące od NZ. Jeżeli NZ tak łatwo pokonało i stłumiło wszelkie powstania wśród barbarzyńców, to nad bezpieczeństwem naszego królestwa zawisło widmo, iż spotka nas podobny los jak mieszkańców Barbarzyńskiej Wyspy. Dodatkowo nasze zaniepokojenie wzrosło, gdy zaczęli do nas przybywać pojedynczy barbarzyńscy uchodźcy opowiadający o straszliwej istocie NZ, które jakoby zyskało władzę nad śmiercią, która "pomaga im zwyciężać oraz powiększać swą siłę", cokolwiek by to miało znaczyć. Niektórzy opowiadają także o "bezdusznych istotach, które zabijają bez zmrużenia oka". Można by to uznać za bredzenie ludzi oszalałych z powodu śmierci całych rodzin i znajomych. Jednakże ilość osób, które podają w miarę podobne informacje jest zdecydowanie zbyt wielka. Dziewiętnaście osób na dwadzieścia wspomina o podobnych sprawach. Należy także odnotować, że wszelkie opisy przytaczane przez świadków wzajemnie uzupełniają się i są zdumiewająco podobne. Szczególnie ciekawe zeznanie złożył jeniec nr 752/b o którym wspominałem w "Raporcie dot. sprawy jeńca nr 752/b". Podczas tortur - których byłem naocznym świadkiem - wspominał o tym, że przeciwnik, z którym zmierzyli się barbarzyńcy, walczył zupełnie bezmyślnie, jakby sucho wykonywał rozkazy, nie myśląc nawet o możliwości straty własnego życia. Wyglądało to tak, jakby wróg był wręcz niemożliwie fanatycznie oddany swej sprawie albo po prostu nie miał umiejętności, by cokolwiek odczuwać. Obie możliwości są dla nas równie niekorzystne. Jeniec 752/b wspomniał także o tym, że NZ to "żywe trupy", w co jednak nie uwierzyliśmy, gdyż wiadome jest to, iż ciało martwe nie potrafi żyć, więc takie stwierdzenie było sprzeczne samo w sobie. Niestety jeniec 752/b umarł podczas tortur. Nie wytrzymał męki, gdy próbowaliśmy z niego wydusić jakie są dalsze plany jego dowództwa (patrz: "Raport dot. sprawy jeńca nr 752/b"). Wszystkie powyższe powody sprawiają, iż należy się dobrze zastanowić, czy zaatakować potencjalne zagrożenie i wyeliminować je, gdy jest jeszcze słabe po wojnie z barbarzyńcami, czy raczej poczekać na rozwój wypadków.
Z poważaniem
kap. Orwell
Mężczyzna - zapewne jakiś władca - skinął na stojącego obok sługę. Przez moment zastanawiał się jak sformować rozkaz, rzekł:
- Przerobić lekko treść raportu. Następnie wysłać do wszystkich znanych nam królów. Zmienić podpis pod dokumentem. Dołączyć zaproszenie na tajne zebranie oraz Raport dot. sprawy jeńca nr 752/b. Wykonać.
- Tak jest, panie!
Nie czekając nawet by służący wyszedł. Metenion wygodnie rozsiadł się w swym fotelu i zastanowił. Jeśli dobrze oceniał to za siedem - góra dziesięć dni rozpoczną się przygotowania do wojny. Gheex, Tulhunor, Querten, a także i Fea'entes nie powinni kazać długo na siebie czekać.
* * *
Miał rację. To nie ten nocny manewr zadecydował o zwycięstwie.
Wojska Sprzymierzonych Armii bez problemu posuwały się naprzód - w kierunku dawnej stolicy tej krainy, gdzie wróg zgromadził, jak donoszą zwiadowcy, znaczne siły.
Przypuszczenia okazały się prawdziwe. Wyglądało na to, iż wszyscy przeciwnicy wycofali się, gdyż armia będąca pod dowództwem Gheexa (mianował się on Królem Sprzymierzonych Prowincji, oczywiście tylko na czas tej zbrojnej kampanii) nie napotykała żadnego oporu podczas swego pochodu. Wyglądało to nawet tak, jakby przeciwnicy sami nie chcieli ujawnić swej natury, taktyki, aż do czasu, gdy rozegra się ostateczna bitwa.
Tymczasem do ojczyzny dochodziły wiadomości o rzekomych spektakularnych zwycięstwach, zupełnym załamaniu obrony przeciwnika i przepełnionym dumą i chwałą marszu wprost na ostatni bastion wroga, wybijając przy okazji niedobitki wrogów.
Mistrzowie propagandy zacierali ręce.
A ostateczna bitwa zbliżała się.
* * *
Martelus pocierał rękoma - dotąd nie sądził, że nocą na tych pustyniach jest tak zimno - przyglądając się ogniskom, które rozświetlają okolicę okrytą płaszczem ciemności. Widział równy okrąg tych bladych punkcików, walczących o utrzymanie się z nocą, okalających gród przeciwnika. Tego wroga. Jedynego w danej chwili, a mimo to nieznanego. Największym paradoksem tej wojny jest to, że jak dotąd nie było jeszcze ani jednej bitwy. Wojska Zjednoczonych Królestw jak w masło wdarły się w głąb terenów opanowanych przez... Właśnie, kolejnym dziwem było to, iż w sumie nie wiedziano z kim toczy się wojnę. Nie spotkano jeszcze żadnego przeciwnika, a tubylcza ludność została całkowicie zgładzona. Marne resztki ludzi, którzy pozostali, wojna jak na razie ominęła - tamci sobie nawet nie zdają z niej sprawy. Nic zresztą dziwnego, preferująca osadniczy tryb życia lokalna społeczność jest całkowicie samowystarczalna i nie utrzymuje stałych kontaktów ze "światem zewnętrznym".
Wojska Zjednoczonych Królestw maszerowały przed siebie - w kierunku, który pokazali zwiadowcy - jedynego skupiska wrogiej armii. Tak przynajmniej sądzono, gdyż nikt nie wychodził poza obręb grodu, a i w nim samym nie zauważono żadnych ruchów. Pewność dopiero zapewniła salwa strzał wypuszczona zza murów.
Jednak nie ukazał się żaden z przeciwników. Albo nie chcieli zdradzić swej marnej siły, albo wręcz odwrotnie. Jednakże jakimż to sposobem mianoby wyżywić ogromną armię nie wychylając nawet głowy poza miasto, pytali się generałowie. Tamtejsze spichlerze nie są zbyt pojemne, dodawali. Argumenty wydawały się przekonywujące.
Jednakże w tym momencie - ostatnich chwilach przed atakiem - zadawał sobie podobne pytanie jak połowa armii: "A co jeśli myliliśmy się?". Szybko jednak odrzucał taką możliwość. Armia mogąca im zaszkodzić nie mogłaby tak długo przeżyć bez zaopatrzenia.
Chyba, że oni nie potrzebowali by żywności.
Chyba, że byliby martwiakami!
A jeśli jednak te pogłoski okazałyby się prawdziwe? Jeśli jednak byliby to..., pomyślał. Uspokoił sam siebie.
- Nie - wyszeptał - to niemożliwe, nie.
- Hy, że co?
Martelus odwrócił się; za nim stał strażnik, który spoglądał na niego ze zdziwieniem zmieszanym z powątpiewaniem.
- Nic, nieważne.
- Aha - odparł nie do końca przekonany do odpowiedzi strażnik, po czym spojrzał w niebo, na nikłe punkciki gwiazd, które ledwo było widać z tej ogarniętej ponurą ciemnością krainy.
Tymczasem Martelus owinął się kocem, który znalazł ukryty obok jednego z namiotów. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Wzdrygnął się. Znalazł miejsce dość odległe od ogniska, by nikt go nie zauważył. Usiadł i zamknął oczy.
- Muszę odpocząć - rzekł do siebie.
- Szeregowy! Co wy do jasnej cholery robicie! Spać się zachciało!? Nie ma tak dobrze, waszym zasranym obowiązkiem jest pilnować tego obozu, zrozumiano?
Szeregowy momentalnie stanął na baczność. Przestraszony, stwierdził, że nie wie kim jest stojący przed nim oficer.
- Tak jest... Kapitanie... - zaryzykował - Yrell? - zabrzmiało to jak pytanie. Miał nadzieję, że nie spudłował.
- Cooo?! Co to ma znaczyć!? Żarty sobie stroicie szeregowy? Dowódcy nie znacie, kurwa!? Jeszcze mnie popamiętacie! Żeby mnie, kapitana służby czynnej Unevesa Gildoya nazwać... jakimś Yrellem? Cholera, co to ma znaczyć, co? Tłumaczyć się! I to prędko!
Martelus zaklął. Oczywiście znał kapitana Gildoya - któż, by go nie znał? Wszyscy wiedzieli, że przed bitwą obchodzi obozowisko, wraz z kilkoma innymi jemu podobnymi, i sprawdza, czy czasem ktoś nie zdezerterował, czy nie zmniejszyło się morale, czy czasem ktoś się nie obija lub nie wykonuje swych obowiązków należycie... Jednak trzeba przyznać, że Uneves był naprawdę podobny do Yrella: obaj w podobnym wieku, prawie tej samem postury... Można ich było pomylić, biorąc pod uwagę towarzyszące temu okoliczności.
- Bo... - zaczął - melduję, że to było tylko przejęzyczenie, kapitanie Gildoy!
- Co wy mi tu pieprzycie żołnierzu? Że niby Yrell a Gildoy są tak podobne, hę!? Wiecie co wam powiem? Gównianie się tłumaczycie! - rzeczywiście, trzeba przyznać, że wymówka Martelusa nie należała do zbyt ambitnych - A jeszcze mnie oszukiwać chcieliście! Za karę, że nie znacie kapitana, pełnicie wartę aż do świtu...! Albo nie, pełnicie ją aż do południa! - Twarz Unevesa wykrzywił złośliwy grymas - Zrozumiano?
- Tak jest, kapitanie Gildoy!
- No! Zaraz pójdę poinformować kogo trzeba o przedłużonej warcie szeregowego Martelusa, żeby wszyscy wiedzieli, że nie mają budzić twojego zmiennika. Na pewno tamten się ucieszy. Słyszysz Martelus, dzięki mnie twój kolega będzie wdzięczny!
- Dziękuję, panie kapitanie! - "Dlaczego, dlaczego musiałem wtedy zaryzykować, przecież wystarczyłoby zwyczajne: panie kapitanie!"
- Odmaszerować.
- Tak jest!
Uneves Gildoy odszedł w odwrotnym kierunku co szeregowy. Tymczasem Martelus oparł się na włóczni (którą przedtem zostawił przy ognisku), spojrzał przed siebie, zamyślił. Przed nim jeszcze długa noc.
Świt powoli, bardzo powoli się zbliżał.
* * *
- Budzić się wy psy jedne! Wstawać! Wstawać! Pobudka!
Okrzykom kaprala towarzyszyły ciche, stłumione przekleństwa dochodzące z namiotów. Co z niektórych nieśmiało wyglądały głowy dopiero co zbudzonych żołnierzy. Jednak nikt wyraźnie się nie spieszył.
- Co to ma, cholera, znaczyć!? - Wykrzyknął kapitan Gildoy, który niewiadomo skąd nagle pojawił się przed jednym z namiotów - Ubierać się! Szybko... Co to ma być? W pełnym rynsztunku, a nie jak jakaś baba! Szybciej!
- Rynsztunku? - zapytał sam siebie jeden z wojowników. Myślał, że nikt go nie usłyszał...
Niedoczekanie.
- A co żeście myśleli żołnierzu, hę? Na wojnę idziemy, a nie pole orać! Szybciej!
- Ale... tak z rana? Przecież jeszcze świt nie nadszedł...
- To wy chcecie kiedy wroga atakować? W południe? Żeby to cholerne słońce was zjarało całkowicie? Ha! Toście chyba rozumu nie macie! Szybciej! Rozkaz rozkazem!
- Tak jest! - odkrzyknęli chórem - już prawie ubrani - żołnierze.
Przykryty szarym płaszczem świat, towarzyszył formowaniu się równych szeregów Armii Zjednoczonych Prowincji. Odziani w lekkie zbroje pikinierzy wymieszali się z zieloną, goblinią hordą, która stała bez żadnego ładu i składu, co chwila chrząkając, groźne pomrukując i wydając jeszcze inne, trudne do zidentyfikowania dla ludzkiego ucha odgłosy. Co niektórzy z wolna przytupywali z nogi na nogę, jakby już nie mogli doczekać się, nadchodzącej wielkimi krokami bitwy albo po prostu rozgrzewali się, jako że przed wschodem słońca na pustyniach panuje chłód... Razem pięćdziesiąt trzy tysiące wojaków. Za nim stał główny trzon i zarazem powód do dumy metenionowej armii: ciężkozbrojna kawaleria - nosząca potężne pancerze wykonane z najlepszej jakości metalu, pięknie zdobione hełmy, przedstawiające paszczę smoka rozwartą w straszliwym wrzasku - w sile dziesięciu tysięcy koni. Natomiast na samych tyłach stał niewielki korpus złożony z ośmiuset magów różnego stopnia wtajemniczenia. Większość z nich potrafiła wykonać tylko co prostsze zaklęcia, choć można i było znaleźć wśród nich prawdziwych mistrzów w swoim fachu. Wśród tej ogromnej masy ludzi i innych stworzeń kręcili się pilnujący porządku oficerowie, przygotowujący się do pracy, której niedługą będą mieć w nadmiarze medycy, czy posłańcy.
Leciutki zefirek omiótł swym oddechem pustynię, która teraz była szara, a może wręcz srebrzysta pod wzrokiem księżyca, który nieśmiało zajrzał zza chmur, które dotąd okupowały nocne sklepienie. Nad nagą, zimną ziemią rozległ się tryumfalny głos fanfar. Na początku jedne, przygrywały dumną melodię, po czym odezwały się kolejne głosy. Po chwili do chlubnego hymnu dołączyły bębny, które powoli całkowicie przejęły inicjatywę w tej, noszącej zwycięskie zmazy, muzyce.
Z gardeł maszerujących równym krokiem wojowników wyrwała się pieśń. Prosta, prymitywna.
Nikt nas jeszcze nie pokonał,
Każdy u naszych stóp skonał,
Pójdziem niszczyć, wroga grabić,
By później go na pal nabić!
- A dziewołchy srogo gwałcić! - rozległ się donośny głos, który na własny sposób dośpiewał kolejny wers, wprawiając tym samym swych kompanów w spore rozbawienie. Gdzieniegdzie rozległ się obleśny rechot.
Rozległ się jeszcze jeden, tubalny głos fanfar, po czym same bębny wyznaczały tempo tryumfalnego - wydawałoby się - pochodu. Cała okolica drżała od tego tupotu kilkudziesięciu tysięcy stóp, które w równym rytmie zbliżały się ku wysokiemu grodowi.
I, kiedy już wojska zbliżyły się dość blisko stolicy, zza murów wyleciała pojedyncza strzała. Trafiła wprost na stojącego w pierwszym szeregu pikiniera. Stojący obok niego mogli zauważyć czarne lotki oraz brud, który na niej osiadł. Przez szeregi piechoty przeszedł szmer. Teraz z chęcią ruszyliby do boju...
Widząc to dowódcy, dali rozkaz do wystrzelenia pocisków z katapult, równocześnie dając pozwolenie na atak. Skutek był natychmiastowy: w powietrzu zaroiło się od głazów, a reakcja żołnierzy przypominała spuszczenie rozwścieczonego psa ze smyczy. Z przeraźliwym, wręcz nieludzkim (co w wykonaniu choćby goblinów nie było trudne) wrzaskiem czoło armii ruszyło z natarciem na - będące dla nich w tej chwili - wcielenie zła całego świata.
Tumany piachu wzbiły się w powietrze przy tym imponującym biegu, sprawiając, że widoczność znacznie się pogorszyła. Z kierunku ginącego w tym pustynnym dymie grodu rozległ się nagle głośny szczęk, a później odgłos podobny do uderzenia. Jakby coś bardzo ciężkiego spadło na ziemię.
Bynajmniej nie ostudziło to wojennych zapałów Armii Zjednoczonych Królestw. Bojowy ryk brzmiał dalej.
Nagle jednak obok tego napełnionego złością krzyku, rozległ się jeszcze jeden, napełniony czym innym. Strachem.
Potem dołączyły do tego żałosne kwiki zarzynanej zwierzyny. W szeregach wojsk sprzymierzonych zawrzało.
Trzymający się z tyłu dowódcy zachodzili na głowę, co mogło się stać.
- Co to ma, do kurwy wędrowniczki, znaczyć?!
- Usłużenie melduję, że, do kurwy wędrowniczki, nie wiem, generale!
- Cholera - pominął uwagę adiutanta - nasz perfekcyjny plan...
- Perfekcyjny?! - wtrącił się kapitan Gildoy - raczej arogancki! Czy wy cholerrra naprawdę uważacie, że "atak przed świtem" miałby zaskoczyć nieprzyjaciela? Toż to ino jest kpina z waszej strony! Przyznajcie, że liczyliście po prostu na zmiażdżenie przeciwnika.
- Co takiego?! Jak śmiesz! Jeszcze...
- ... jeszcze przegramy tą wojnę! Przez was!
- Wy... - wycedził zupełnie wyprowadzony z równowagi generał.
- ... wy tutaj zostajecie jenerale Hywelu, bo na bitwach się nie znacie!
- Nie wolno ci! - już prawie piszczał - Straż...!
- ... później mi podziękuję - i uderzył Hywela w twarz. - Trzeba wziąć sprawy we własne ręce - dodał patrząc na leżącego na ziemi przełożonego.
* * *
- Dwa tysiące kawalerii na lewe skrzydło! Na prawe tyle samo! Pięć tysięcy - środkiem! Wykonywać! Piechota osłaniać!
- Tak jest, kapitanie!
- Trzeba coś zrobić z tym burdelem, który nam tutaj zapanował.
- Kapitanie? - nieśmiało zapytał.
- Mów sierżancie.
- Cieszę się, że to jednak ty objąłeś dowództwo, a nie ci nawykli do salonowego życia... no... oni - uśmiechnął się lekko.
- Dziękuję - prawie bezgłośnie wyszeptał Gildoy. Wydawać by się mogło, że na jego twarzy zagościł nieznaczny uśmiech. Spoważniał - Wykonać rozkaz!
- Taaak jest!
* * *
Martelus, idący w pierwszym szeregu, mający nad głową piaskową ścianę, był świadkiem tego, co się działo.
Kiedy pierwszy raz zobaczył przeciwnika stanął jak wryty. Jeszcze nigdy nie widział kogoś... czegoś takiego: zniekształcone, brudne, popsute wręcz ciało, ślepe oczy, bezmyślność... Odór...
Odrzucił od siebie pierwszą myśl, która od razu nasunęła się do głowy: uciekać, i mocniej zacisnął dłoń na pice.
Wyciągnął przed siebie drzewce, zamachnął się, zadał cios najbliższemu... trupowi i... nic. Tamten dalej kroczył ku niemu, nie zwracając uwagi na dziurę w brzuchu. Kolejną.
Spróbował jeszcze raz. Okrutnym, brudnym wręcz uderzeniem na odlew odrąbał przeciwnikowi głowę. Na nic to!
Kiedy poczuł na sobie uścisk zimnych rąk, pożałował, że jednak nie uciekł.
Tak jak zrobiła większość.
Jednak i tamtych dosięgła macka śmierci.
Zagubieni w tumanach piachu i kurzu, błąkali się wokoło i zostawali systematycznie eliminowani.
* * *
Uneves Gildoy wpatrywał się w piaskową burzę, którą wywołali walczący - a raczej zarzynani - wojownicy. Krew w nim się gotowała, kiedy słyszał okrzyki bólu, śmierci... Przygarbiony, wyglądający tak, jakby dopiero teraz spadło na niego brzemię prawie sześćdziesięciu lat życia, wysłuchiwał głosu informującego o losach bitwy:
- Ubijają naszych jak kaczki, kapitanie...
- Zamknij się! Przecież widzę! - Gildoy był wściekły.
- Jeszcze trochę i...
- Zdaję sobie sprawę. Trzeba coś wymyślić. Tymczasem nie możemy pozwolić, by nasi ludzie ginęli. Wydaj rozkaz do odwrotu.
- Ale to...
- To jest rozkaz!!!
- Tak jest.
- I jeszcze coś...
- Tak, kapitanie?
- Niech ci przeklęci magowie przydadzą się wreszcie na coś i przepędzą te cholerne piaski! W tej chwili nie dość, że ich nie potrzebujemy, to wręcz nam przeszkadzają!
- Już się robi!
* * *
Przeciągły, żałosny, przypominający lament głos rogu rozległ się nad pustynią, nad którą wchodził nowy dzień.
Trzy razy zabrzmiał ten płacz, a gdy umilkł, nagle nad polem bitwy zrobiło się jakby ciszej. Szczęku broni było mniej, krzyki stały się słabsze. A gdzieniegdzie pojawiali się i żołnierze.
Wycofywali się powoli, osłaniając plecy jeden drugiemu, by uniknąć kolejnych śmierci, a tym samym osłabienia swej armii.
Tymczasem tumany kurzu powoli opadały, odsłaniając smutne pobojowisko. Wielu wojowników Zjednoczonych Prowincji w tej chwili już straciło życie. A to był dopiero początek.
Jednakże równocześnie ukazały się wrogie zastępy. Ich ilość szokowała. W chwili, gdy meldunek o liczebności nieprzyjaciela dotarł do Gildoya, chwycił się on za głowę. Jak to możliwe?! Skąd, w jaki sposób? Przecież to nie do pomyślenia!
- Chcecie mi powiedzieć, że... że ich jest nie więcej jak...
- Dokładnie, proszę pana.
- Ale... - Zdziwienie Unevesa było niepomierne - nie wierzę! Tyle?!
- Jak nie mniej, proszę pana - spokojnie odpowiedział stojący przed kapitanem pułkownik, który, mimo iż niższy stopniem, z pokorą przyjmował rozkazy. Dobrze znał wartość Gildoya, który przeżył już niejedną bitwę.
- Chcesz mi powiedzieć, pułkowniku, że siedem tysięcy... tego czegoś... zabiło, wręcz zmiotło dziesięć tysięcy naszej piechoty!? Przecież to się nawet nie potrafi dobrze poruszać! Spójrz na to, co teraz robią! Kiedy kurzawa opadła one wracają do swego grodu, żaden się nawet na nas nie obejrzy! Widzisz ich ruchy? Powolne, niezgrabne... Uniknąć ciosu czegoś takiego, to nie problem!
- Chyba, że jest tego dużo - przytomnie zauważył pułkownik - i jeśli wokół panuje taka zawierucha, że nie widać niczego na pięć metrów przed siebie...
- Taaak... - z twarzy kapitana można było teraz wyczytać zrozumienie - dlatego teraz uciekają. Rozumiesz?! One wiedzą, że nie mają z nami szans w normalnej walce, bez tumanów piachu. Teraz... roznieślibyśmy to! Popędzilibyśmy ten piekielny pomiot aż do ognistych czeluści! Gdybyśmy dłużej byli tak zdezorientowani, gdybyśmy próbowali walczyć w tej kurzawie, to może i by nas pokonali...
- Nie rozumiem czegoś. Dlaczego uciekają? Jak mielibyśmy ich pokonać? Przecież to są żywe trupy, każdy, kto się z nimi spotkał, i przeżył, każdy potwierdzał to: Nie da się ich zabić, chyba, żeby zupełnie poćwiartować... Ale zanim jednego z nich pokroi się na kawałeczki, kilkadziesiąt tych stworów zdąży się zjawić w pobliżu. Dlaczego one uciekają?
- To proste - uśmiechnął się Gildoy. Pierwszy raz od bardzo dawna widziano na jego twarzy taki uśmiech. Uśmiech tryumfu. - Boją się nas, to widać. A ponieważ się boją, to na pewno mają czego. Możemy je pokonać, inaczej by nie uciekały. A ja wiem czego się boją.
Drapieżny grymas przebiegł po twarzy Unevesa.
* * *
Miasto płonęło.
Kilkaset małych, ognistych pocisków zatańczyło po błękitnym niebie - pozostawiając po sobie malutkie smużki, które od razu rozpłynęły się w podniebnym oceanie - po czym spadło za mury otaczające, płonący już teraz, gród.
W pobliżu bramy rozstawiły się oddziały piechoty mające chronić łuczników, którzy z napiętymi cięciwami czekali na pojawienie się przeciwników.
Na tle coraz ciemniejszego, od dymu wydobywającego się znad miasta, nieba kolejny pocisk wystrzelony z katapulty, dumnie poszybował zostawiając za sobą ogniste ślady. Roztrzaskał się o wysoką basztę, wzniecając tysiące małych iskierek, które powoli opadły na ziemię. Niektóre wznieciły kolejny pożar.
Nagle z głośnym trzaskiem rozwarła się brama wjazdowa. Nie, rozwarła to złe słowo - ona runęła pod naporem uciekających z pożeranego przez ogień miasta umarlaków. Niektórzy byli mocno nadpaleni, stwierdził z zadowoleniem Uneves.
Łucznicy wypuścili płonące strzały.
Wróg wpadł w pułapkę. A raczej wróg został zapędzony do pułapki.
Kilku z nieumarłych zatrzęsło się pod uderzeniem ognistego gradu. Ich wysuszone ciała paliły się jak słoma. Z przeraźliwym krzykiem, który bardziej przypominał bulgoczące warczenie kręcili się chaotycznie. Tymczasem kolejna salwa była gotowa to wystrzału.
I jeszcze jedna...
Początkowa przewaga została przełamana. Zastępy trupów, mimo że już mocno przerzedzone, dotarły do szeregów łuczników. Wtedy swą rolę odegrała piechota. Podczas gdy dwóch wojowników skutecznie opędzało się od ataków nieprzyjaciele, trzeci - trzymający w ręku pochodnię - oddalał zagrożenie. Na zawsze. Dobrze zorganizowane wojska Sprzymierzonych Prowincji radziły sobie z wrogiem.
A łucznicy, ukryci za pierścieniem wojaków, dalej razili ze swych łuków.
Kawaleria patrolowała - jeśli można użyć takie sformułowania w wojennej zawierusze - cały teren batalii i, jeśli było to potrzebne, wkraczała do akcji.
Powoli, acz nieubłaganie bitwa zbliżała się do zakończenia. Pomyślnego.
Zwycięstwa...
* * *
Vant04˘hrow oglądał jak kolejne z jego dzieci giną.
Widział ich cierpienie i jego ciało wypełniał... smutek?... Smutek, po stracie jedynych istot, które naprawdę... kochał. Jego dzieci, jego jedyne, kochane dzieci. Poszły na rzeź, on je tam wysłał, on... je... zabił... Poczuł na sobie parzące piętno odpowiedzialności i winy. Był winny ich śmierci, on...
Dość tego!... Dość bezczynność!
Poderwał się i pobiegł przed siebie, ku bramie...
* * *
Mina Gildoya, obserwującego walki swych podkomendnych, nagle zrzedła, kiedy zobaczył, jak jeden z oddziałów... przestał istnieć.
Z rozdziawioną gębą wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą jego dzielni wojacy bohatersko spisywali się w walce z nieprzyjacielem, a gdzie teraz bezładnie leżą ciała.
Nie mógł wierzyć własnym oczom.
A jednak to była prawda.
Stojący nad tym - chwilowo pustym - pobojowiskiem samotny mężczyzna zabił pięćdziesięciu wojowników. Wiatr rozwiewał jego czarne, skołtunione włosy, które tańczyły w rytm porywistych podmuchów. Wtedy ich spojrzenia spotkały się. Gildoy widział ten wzrok, wzrok przepełniony goryczą, smutkiem, zemstą, zdecydowaniem - tym wszystkim.
Wzrok, który przyprawił go o dreszcze.
Z nabożnym lękiem wyszeptał.
- Boże, uratuj nas proszę, bo oto nadszedł nasz koniec...
Poprzednia | Jesteś na stronie 3. | Następna |
1 2 3 4 |