Odwieczna Walka
1 2 3 4 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | Następna |
"Idą..." i co z tego wynikło
czyli straszliwe zdarzenia w pewnym miasteczku
Był późny wieczór... Zbliżała się noc. Jak zwykle wkradała się powoli szarością, by niespodziewanie przykryć wszystko czernią. Patronka złodziei, sama kradnąca światu kolory. Niczym zapaśnik, zepchnęła słońce do parteru.
W walce dnia z nocą nie ma trwałego zwycięzcy, tak jak nie ma trwałego zwycięzcy w walce pomiędzy złem a dobrem. I tak jak nie ma trwałego zwycięzcy w walce, o której chcę Ci opowiedzieć. Nawiasem mówiąc, najwyższy czas żebym się do tego zabrał. Tak więc powracając do owego późnego wieczora...
Wydawać by się mogło, że cicho-ciemna noc zawładnęła małym miasteczkiem o pewnej nazwie, ale ciemności nie miały władzy nad jasno oświetlonym i hałaśliwym punktem, nad ośrodkiem życia - karczmą. Nieważne jak nazywała się owa karczma, była to po prostu pewna karczma w pewnym miasteczku o pewnej nazwie.
W karczmie "Pod pewną nazwą" panował nieopisany rozgardiasz. Jedni goście śpiewali, inni tańczyli, jeszcze inni leżeli pod stołem, a wszyscy bez różnicy pili. Jeden szczególnie podochocony jegomość opowiadał dowcipne historie, starając się przekrzyczeć panujący zgiełk. Wokół siedziało spore grono niekoniecznie słuchaczy (niektórzy spali oparłszy głowę o blat stołu). Wielu wszakże nie miało nic lepszego do roboty ponad słuchanie, tak więc jegomość doszedł do puenty opowieści:
- ...A ona do niego (a laska była pierwszej klasy, nie to co moja stara, hehe): "Musisz wiedzieć o tym, co dla mnie od początku było oczywiste", hep... A ten bałwan na to: "O czym?!" Zaskoczony. Hehehehehe... A ta xxxx: "Nie jesteśmy z tej samej paczki puzzli". On nic. Zamurowało gościa, niech skonam... Hehehehe... - skończył bajarz.
- Dobre. Hohohoho... Ja bym ją, wiecie, normalnie na miejscu - obrzydliwy uśmieszek - i niech się potem żeni z księciuniem... - zaproponował wyjście jeden ze słuchaczy.
- A twoja stara? Jak by się dowiedziała to byś miał... hehehe... - wyśmiał drugi.
- Wara jej ode mnie. Ja jestem Pan i Bóg jej. Jak przyleję to... hep... To... - rozochocił się pierwszy.
- To co? Wszyscy wiedzą kto w chacie prym wiedzie, haha... - skwitował drugi.
- Cicho, bo jak ci... Hep... Już ja wiem, kto w chacie prym wiedzie - z niezbyt pewną miną odparł pierwszy.
- Taaa? - uśmiechnął się przeciągle drugi.
- Babie się za dużo wydaje, fakt. Dziś mi chciała... hep... zabronić wyjścia tutaj... hep... ale prędzej skonam niż się dam babskiemu pomiotowi... hep... - bronił się pierwszy.
W karczmie zapanowało nagle dziwne poruszenie, dostrzegalne mimo panującego wcześniej rozgardiaszu... W powietrzu czuło się niebezpieczeństwo... Jeden z lekko tylko podchmielonych gości karczmy, który wyszedł wcześniej za potrzebą, wrócił i wyrzucił z siebie jedno tylko słowo:
- Idą... - to powiedziawszy padł bez przytomności na ziemię.
Jako i rzeczywiście. Niebawem w drzwiach karczmy ukazała się tęga postać z wałkiem. Istne monstrum, siejące postrach i zniszczenie. Ci, którzy mieli na tyle siły i przytomności, powstali z miejsc. Wpatrzyli się prosto w źrenice babska, promieniejące złością.
- Zenek! Gdzie jesteś, ciamajdo?! Już ja Ci dam! Wiem, że tu jesteś... Wychodź, pókim dobra... Nie będziesz mi tu łaził, pieniądze marnotrawił...
W karczmie zapadło głuche milczenie. Wszyscy widzieli to... Tę aurę promieniującą od babska... Już wiedzieli, że lepiej nie wchodzić jej w drogę. Zeflikowa przeszła wzdłuż i wszerz pomieszczenia, wyciągnęła męża, który usiłował skryć się pod stołem i wyszła przez nikogo nie niepokojona. Kiedy tylko minęła próg karczmy, dało się słyszeć skomlenie Zenka, jego usilne prośby o litość...
Najgorsze jednak dopiero nadeszło. W drzwiach karczmy pojawiły się inne mężatki... Wyciągały kolejno nie stawiających oporu mężczyzn i znikały w ciemnościach nocy. W końcu w karczmie zostały tylko trzy osoby. Jej właściciel, zakapturzona postać (nietutejszy) i ja.
- No to po interesie... - karczmarz łyknął whisky. - Mam szczęście, że mojej starej zmarło się dwa lata temu. Chociaż poczciwa była kobita, trzeba przyznać. No, ale w tych czasach lepiej nie mieć żony... Napijesz się czegoś, nieznajomy? Pewnie nic nie rozumiesz z tego... hmm... zajścia.
- Zbyt długo już starałem się zatopić swoje smutki... Widzę, że były one niczym w porównaniu do waszych. Powiedz: co ja właściwie przed chwilą widziałem? Nie wierzę własnym oczom.
- Ech... Widziałeś, co widziałeś. Baby wzięły w posiadanie nasze miasteczko. Wszystko przez tę przeklętą Czarodziejkę z Wieży! Xxxx xxx xxx...
- Mów dalej dobry człowieku.
- Będzie jakieś trzy miesiące, odkąd się tu przyprowadziła, wiedźma! Na początku wydawało się, że w porządku babka. Odczyniała złe uroki, poprawiała pogodę, sprowadzała urodzaj, wypędzała choroby... Takie tam różne czary-mary-hokus-pokus za opłatą robiła. Aż przyszła do niej taka jedna, Francikowa głupia! Spłakana podobno przyszła i zaczęła się użalać, że to niby Francik całą wypłatę przepija, że to ta... no... łopatologia w rodzinie, przemoc jakaś czy coś... Żeby się czarodziejka-dobrodziejka zlitowała, pomogła.
- I widać, się zlitowała...
- A jakże. Dała babie jakąś siłę magiczną. Jak wróciła Francikowa, a swojemu przylutowała to hej! Nie wiedział nieborak co się dzieje. Całe miasteczko się z niego śmiało.
- Do czasu.
- Do czasu - przytaknął karczmarz. - Teraz nikt się nie śmieje. Wszyscy płaczą.
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | Następna |
1 2 3 4 |