Pętla

1 2 3 4 5
Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna

*
Wychował mnie Jorst - stary rycerz. Jego ciało było mapą wojen i bitew jakie stoczył, jego serce było mapą cierpień jakie przeżył, jego dusza była czysta i jasna jak słońce, a ja byłam dla niego kolejną wojną, kolejnym cierpieniem i najjaśniejszym słońcem jakie kiedykolwiek świeciło.

Żył samotnie, na uboczu, nie lubił towarzystwa ludzi. Mówił: "Dużo gadają, a to po co komu potrzebne".

Znalazł mnie nad brzegiem strumienia po burzliwej nocy. Miałam wówczas około roku. Jedyną rzeczą jaką przy mnie znalazł, oprócz pieluszki, był pierścień z dziwnym zielonym kamieniem. Nigdy nie szukał mojej rodziny, bo chyba od początku wiedział kim i czym jestem.
Wychował mnie jak syna, chociaż jestem kobietą. Nie mógłby zatrzymać dziewczynki - podrzutka - to jest wbrew prawu. Jeżeli ktoś poznałby prawdę musiałabym trafić do Domu Mądrych Kobiet i w wieku pięciu lat przejść test na predyspozycję. Jeżeli byłby pozytywny zostałabym adeptką Mądrych, jeżeli negatywny, byłabym wychowana i sprzedana na żonę jakiemuś wieśniakowi, w najlepszym wypadku rycerzowi, ale to nie było moim przeznaczeniem.
Jorst nauczył mnie wszystkiego co umiał i wiedział. Znam język przemytników, umiem doskonale jeździć konno, strzelać z łuku i kuszy, władać mieczem, wiem jak posługiwać się toporem, kopią, sztyletem i innymi " zabawkami wojownika". Wiem co to zwiad i walka wręcz . Wszystko to przychodziło mi niezwykle łatwo, ale nigdy nie mogłam nauczyć się gotować i szyć - do tej pory nie potrafię przyszyć guzika. Jorst nie dziwił się temu i traktował moje starania w tym kierunku z przymrużeniem oka.
Rosłam w chłopięcych ubrankach, nosiłam obcięte do ramion włosy, które musiałam czernić orzechem na jednolity kolor, ponieważ są paletą wszystkich możliwych barw. Na mojej głowie są siwe, czarne, złociste i rude - wręcz czerwone pasma, znaleźć także można ciemno granatowe i kasztanowe - istny bałagan. Największym problemem były moje oczy, wielkie, przenikliwe, zwracające uwagę swoim zielonym blaskiem, którego nie mogły przysłonić długie grzywki ani czapki z frędzlami.
Nazwał mnie Emar-sa - w języku przemytników oznacza to "córka burzy" - na pamiątkę burzy po której mnie znalazł, ale chyba także ze względu na mój charakter, zwykle opanowana i spokojna potrafię wybuchnąć, zagrzmieć i zalać wszystko potokiem energii.
Rzadko odwiedzaliśmy pobliską wioskę, wymienialiśmy skóry i mięso na sól i mąkę.

Przy obcych nazywał mnie Emar (burza), mówił, że jestem jego synem.
Mieszkaliśmy nad brzegiem strumienia , niedaleko Ślepego Wąwozu, gdzie biło jego źródło.
Nasza drewniana chata jest jedynym domem który kiedykolwiek miałam.
Kochałam go, był mi ojcem, matką, nauczycielem i przyjacielem. Raz tylko spytałam się go kim jestem i skąd się wziął pierścień z zielonym kamieniem, odpowiedział: "Dowiesz się w swoim czasie" i uśmiechnął się smutno. Nigdy więcej się o to nie pytałam.

Zmarł jak miałam czternaście lat.

Wtedy wyszło na jaw, że jestem dziewczyną.

Nie wiem dokładnie jak to się stało, byłam zbyt wstrząśnięta, płakałam kiedy upadł na drodze do wioski, los chciał, że właśnie wtedy przejeżdżała Mądra. Pogrzeb odbył się szybko, kopiec kamieni nad strumieniem, kilka słów pożegnania wypowiedziane przez Mądrą, i jeszcze szybciej znalazłam się w Domu Mądrych.

* *
- Ta dziewczyna, Emar-sa - odezwała się Najstarsza Matka - ta bez próby? Jak sobie radzi, nauczyła się jak być dobrą żoną?

- Z tym właśnie problem Najstarsza Matko - odparła Najmądrzejsza - ona się nic nie nauczyła! Nie umie gotować - przypala nawet zupę, szyje słabo, o hafcie nie wspomnę, zna tylko podstawowe zioła.

- Słyszałam, że znalazł się jednak kandydat na męża.

- Tak Najstarsza Matko, i to bardzo hojny.

- Któż to jest?

- Pan na Ortmorcie, Najstarsza Matko.

- Hm... Baron Wordet przecież jest żonaty!

- Lady Weyona zmarła dwa księżyce temu Najstarsza Matko.

Najstarsza zamyśliła się chwilę.
- Ile razy on był żonaty?

- Matko to bardzo szanowany człowiek.

- Pięć czy sześć razy ! Wszystkie zmarły na tajemnicze choroby!

- Ależ nie Najstarsza Matko - z oburzeniem odparła Najmądrzejsza - pierwsza zmarła ze starości, druga na chorobę krwi, trzecia miała wypadek na koniu, czwarta popełniła samobójstwo - była obłąkana, piąta - Lady Weyona wpadła do stawu i się bardzo przeziębiła ... Biedny człowiek.

- Nie uważasz, że to podejrzane?

- Ależ Najstarsza Matko, przecież to szanowany Pan, leciwy wiekiem, ale silny i zdrowy, wcale nie wygląda na swój wiek sześćdziesięciu lat, najwyżej na czterdzieści pięć. Poza tym obiecał wybudować nam nową bibliotekę.

Najstarsza zmów się zamyśliła, tym razem trwało to trochę dłużej. Najmądrzejsza z niecierpliwością przebierała palcami.
- Masz rację Najmądrzejsza, tej dziewczynie i tak bardzo dobrze się trafiło. Ona do niczego się nie nadaje, może jedynie na Lady.

Na ustach Najstarszej pojawił się dziwny uśmiech.
- Urodą też nie grzeszy, te włosy i do tego dziwne oczy, wysokie to i jakieś takie nie kobiece - umięśnione jak parobek!

W komnacie rozległ się śmiech, który po chwili zaczął przypominać skrzek.

* * *

Emar-sa cichutko wycofała się spod drzwi. Jej życie w oczach Mądrych zostało sprzedane. Widziała barona Wotdeta i wcale się jej nie spodobał, nie chodziło o to, że był po sześćdziesiątce i miał tyle żon, to jego blada cera, dziwny przeszywający wzrok, pozorna powolność i taneczność w ruchach a szczególnie jego cynkowy, idealny uśmiech o pięknych zdrowych, ostrych zębach nie dawał jej spokoju.
Postanowiła opuścić to miejsce tej nocy. Zamek w drzwiach od komnaty otworzyła już pierwszego dnia pobytu w Domu Mądrych , potem są schody, korytarz i śpiąca Mądra na jego końcu a za nią okno na ogród - prosta droga - dziesięć metrów liny i będzie wśród krzewów różanych. Potem tylko mur i dziedziniec. Przez bramę główną przemknie się zakładając kaptur posłańca.
Tak też zrobiła . . .

* * * *

Biegła przez las, gałązki chłostały jej ciało, czasami słyszała spłoszone zwierzęta. Wpadła do strumienia pośliznąwszy się na mokrym kamieniu, leżała chwilę w wodzie ciężko dusząc i pozwalając, aby woda ochłodziła jej ciało. Wstała i zaczęła biec w górę strumienia. Woda błyszczała delikatnie w nikłym świetle niepełnej tarczy księżyca. Musi się spieszyć, wcześnie rano odkryją jej nieobecność, połączą tajemniczego posłańca z jej osobą i wyślą jeźdźców z psami a droga przed nią długa.
Upadła po raz drugi, uderzyła się w głowę. Świtało już a ona nie mogła się podnieść ze zmęczenia i otępienia.

Otworzyła oczy, słońce było już wysoko. Zerwała się na nogi, spłoszyła dzikie konie, które przyszły się napić, został tylko jeden czarny dwulatek, który przyglądał się jej mądrymi ciemnymi oczyma. Ich wzrok się spotkał. Dziewczyna po chwili powoli podeszła do konia, wyciągnęła dłoń a on jakby od dawna znał tą dłoń dotknął ją nozdrzami, dał się pogłaskać po grzywie i przytulić. Dziewczyna szepnęła mu.
- Nieś mię koniku, nieś.

Wskoczyła na grzbiet i pognała w górę strumienia
W oddali słychać było ujadanie psów...

* * * * *

- Zaraz tu będą! To już dom koniku, to już dom!

Wjechała do Ślepego Wąwozu, tam gdzie znalazł ją Jorst. Spod skały biło źródło dające początek strumieniowi. Zsiadła z konia. Psy ujadały, słychać było rżenie koni. Rozejrzała się, sama wpadła w pułapkę, ten wąwóz miał tylko jedno wyjście, na drugie już wiele lat temu obsunęły się kamienie całkowicie je blokując.
- Dlaczego tu wjechałam, dlaczego!

Ze złości uderzyła pięścią w skałę. Poczuła ból i ciepło. Ból skaleczonej dłoni i ciepło którym nagle zaczął pulsować jej pierścień. Przyłożyła otwartą dłoń do skały i przymknęła oczy. Palce zanurzyły się w galaretowatej powłoce, przebiły ją i przeszły na drugą stronę. Otworzyła oczy, jej dłoń aż po nadgarstek tkwiła w skale. Szybko cofnęła rękę. Zawahała się, ale tylko chwilę. Chwyciła konia za grzywę zamknęła oczy, wstrzymała oddech, wyciągnęła dłoń z pierścieniem przed siebie i zanurzyła się w tą galaretowatą błonę, natrafiła na delikatny opór a potem...

Otworzyła oczy, koń zarżał cicho. Zaparło jej dech w piersi...

Z kilku szczelin w sklepieniu okrągłej groty przebijało się światło tworząc jasne słupy i delikatne prześwity, niektóre odbijały się od powierzchni wody w niedużym owalnym basenie pośrodku tworząc bajeczne refleksy. Wokół unosił się zapach. Nie znała go. Ta cudowna woń pochodziła z kwiatów, które obrastały naokoło basen i ściany. Wyrastając wprost ze skały tworzyły wrażenie niebiesko-zielonego pluszowego dywanu. Weszła na schodki do basenu, coś szeptało jej : "wejdź, zanurz się". Posłuchała tego szeptu. Zdjęła buty i odzież. Bosą stopą dotknęła wody, która była o wiele gęstsza niż zwykła, ale z jakiegoś powodu nie zdziwiło to ją. Zanurzyła się posłusznie. Poczuła jak zmęczenie opuszcza jej ciało i ogarnia ją błogość. Nagle zaczęły napływać do jej głowy obrazy i głosy. Z początku był to ogłupiający, sprawiający ból bełkot, później zaczął się układać w jasną i klarowną całość.

* * * * * *

Obudziła się . . .

Już wiedziała kim jest . . .

Już pamiętała kim była . . .

Już pamiętała co potrafi . . .

Już wiedziała kogo ma odnaleźć . . .

Już wiedziała co ma zniszczyć i jak to zniszczyć !

Musiała się spieszyć - " To już ostatnia szansa" - pobrzmiewało w niej echo.
Wyszła z basenu, poklepała po grzbiecie zadowolonego konika żującego kwiaty. Podeszła do ściany groty, przesunęła w powietrzu dłonią z pierścieniem, kwiaty w tym miejscu odsunęły się odsłaniając skałę, na której ukazał się błyszcząc zielonkawym światłem symbol zielonego smoka i tarczy. Wypowiedziała zaklęcie odpieczętowujące i położyła dłoń na tarczy. Rozbłysnął strumień zielonego światła, gdy przygasł stała już w innym pomieszczeniu. Ciasna , okrągła, zielona komnata mieściła w sobie cztery płytkie nisze. W pierwszej stała zbroja - czarna o ciemnozielonym połysku, w drugiej tarcza - ciemnozielona, bez godła; w trzeciej miecz a w ostatniej wisiał amulet smoka...

* * * * * * *

- Nigdzie jej nie ma ! Przecież nie rozpuściła się w tym strumieniu!

- Psy straciły trop w wąwozie. Obeszliśmy Panie całą okolice, ale nic nie wywęszyły.

- Mądre będą wściekłe, ta mała miała być żoną Pana na Ortmorcie! To ty głupcze za to odpowiesz i te twoje zapchlone kundle, które nie potrafią wyczuć przestraszonej dziewki! Ty, ty i ty jedziecie ze mną w stronę gościńca , pewnie jakimś cudem się tam przedostała. A ty głupcze jeszcze raz obejdź z psami ten wąwóz i jeżeli nic nie znajdziesz ruszaj za nami w przeciwnym razie wyślij tego twojego psiarza.

Czterech jeźdźców wyjechało na gościniec. Nie ujechali daleko, gdy przed sobą ujrzeli rycerza na czarnym koniu wolno nadjeżdżającego z przeciwka.
- Wybacz wędrowcze, że cię niepokoję,- zagadnął przywódca pościgu - czy nie widziałeś po drodze dziewczyny w wieku około osiemnastu lat, wysokiej w stroju posłańca. Mądre bardzo się o nią niepokoją.

Wędrowiec wyprostował się, uniósł dłoń odzianą w ciężką, nabijaną ćwiekami rękawice, zdjął kaptur z głowy i odpowiedział przejmującym zimnym głosem.
- Nie widziałem żadnej zbłąkanej dziewczyny.
Jeźdźcom zaparło dech w piersiach i nie śmieli się o nic więcej zapytać. Rycerz ten nie miał twarzy tylko maskę wyciosaną z kamienia. Jego trzy czarne i długie warkocze świadczyły, że pochodzi z szlachetnego rodu, ale na jego tarczy, ani na lekkiej zbroi nie widniało żadne godło. Rycerz cichutko cmoknął na konika i wolno ruszył w dalszą drogę nie oglądając się za siebie. Jeźdźcy jeszcze długo stali nieruchomo wpatrując się w jego znikającą sylwetkę.

* * * * * * * *

W księżyc po ucieczce Emar-sy z Domu Mądrych Baron na Ortmorcie został znaleziony martwy( a raczej to co z niego zostało, a zostało niewiele) w swoich prywatnych komnatach. Leżał w kałuży krwi na ołtarzu ofiarnym, na którym składał w ofierze krew swoich żon. W jego sercu tkwił kołek a odcięta głowa spoczywała między stopami. Nic nie zginęło z wyjątkiem ulubionego medalionu Barona z którym się nigdy nie rozstawał.

W Ortmorcie było w zwyczaju wystawianie ciała zmarłego na dziedzińcu, aby każdy mógł pożegnać swobodnie zmarłego. Pachołkowie wynieśli o świcie ciało Barona zgodnie z panującym zwyczajem. Zdarzyła się rzecz dziwna, gdy pierwsze promienie słońca dosięgły otwartej trumny, ciało zamieniło się w proch .

Nie znaleziono zabójcy.


Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna
1 2 3 4 5