Srebrne skrzydło

1 2 3 4 5 6 7 8 9
Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna

"...I krople deszczu jak łzy

Kapały z bladego lica
A wokół pachniały bzy
I lśniła poświata księżyca"

Arlena Sanny "Narodziny Renavisa"

Łzy wielkie jak grochy spływały po policzkach Sissy. A właściwie nie kapały, tylko lały się strumieniami i, zmieszane z potem, osiadały na jej wykrzywionej bólem twarzy. Nigdy więcej żadnych dzieci! Gdyby mogła, natychmiast popełniłaby samobójstwo albo pozwoliła uciąć sobie obie ręce, byleby tylko przestało ją boleć. Myśli jak stado rozszalałych zwierząt przebiegały przez głowę, ale żadna nie dała się złapać i zatrzymać choć na chwilę oprócz tej, że są kobiety, które rodzą po dziewięcioro dzieci. Na Słońce Południa!
Stara kobieta, która odbierała wszystkie porody w wiosce, kompletnie nie zwracała uwagi na jej krzyki. Poleciła matce Sissy, aby mocno trzymała swoją córkę i teraz spokojnie czekała.
-Jeszcze nie czas- oznajmiła nie zważając na przekleństwa, które miotała wijąca się w bólach przyszła matka. Dopiero po jakichś dziesięciu minutach uznała za stosowne zająć się nią. Sissy, zmierzona pogardliwym spojrzeniem staruszki, postanowiła nie dać mieszkańcom wioski okazji do głupich dowcipów o nocnych wyjcach i nie krzyczeć więcej. Zacisnęła zęby. Nie wytrzymała jednak długo. Jej wrzask przeciął ciszę nocną jak sztylet.

Po chwili w starej szopie rozległ się płacz dziecka. Sissy, zmęczona, mokra i obolała, wzięła je na ręce i natychmiast zrozumiała uczucia, którymi kierowały się kobiety mające liczne potomstwo.
-Jaki on śliczny!- wykrzyknęła. To był syn, Jej syn. Nagle wszystkie obawy, które żywiła jeszcze dziś rano znikły. Nie było ważne, że to dziecko bez ojca, a ona ma szesnaście lat, że wszyscy mieszkańcy wioski odwracają się na jej widok, a rodzina uważa ją za czarną owcę, ani to, że nie ma za co żyć, bo jej ojciec nie będzie w stanie utrzymać i jej, i dziecka. Nic nie było ważne. Tylko on. Jej syn urodzony podczas pełni.

-Allem Staer- rzekła staruszka, uśmiechając się po raz pierwszy od dłuższego czasu- dziecko księżyca.

Sissy spojrzała na nią.
-Tak- powiedziała- ale to będzie jego drugie imię. Chcę, żeby pierwsze brzmiało... no.... "wędrowiec" w tym innym języku...

-Renavis- rzekła powoli staruszka- Czy na pewno tego właśnie chcesz? Imię wpływa na życie człowieka.

Sissy spojrzała na nią pogardliwie
-Nie wierzę w bajki- powiedziała.

*

-Ren, daj spokój!

-Nie! Pokażę mu, kto tu jest śmierdzielem!

Matrus ze wszystkich sił usiłował odciągnąć przyjaciela od szczerzącego wielkie, żółte zęby chłopaka, za którym stała równie roześmiana grupka jego kolegów. Renavis parł naprzód, na tyle wściekły, by nie zwracać uwagi na sporą różnicę wieku i wzrostu między sobą a przeciwnikiem o żółtych zębach, a już na pewno nie zajmował go taki szczegół jak fakt, że to on był młodszy i o wiele niższy. Chłopak roześmiał się jeszcze głośniej.
-Proszę, proszę, mamy bohatera!

-Gdzie zgubiłeś tatusia, smarkaczu?- rzucił któryś z grupki chłopców. Inni natychmiast to podchwycili.

-Chuderlawy bękart!

-Wiecie, że on podobno nie mieszka w tej chatynce, tylko w szałasie obok, bo się nie mieści?

-Ha, ha, mamusia coś za mało w polu pracuje, bo synek jakiś niewielki!

-Wynoś się z naszej wioski!

-Chodźcie, damy mu nauczkę!

Teraz naprzeciwko Renavisa stał już nie jeden, a ośmiu chłopaków. Martus nagle gdzieś zniknął. W stronę Rena poleciał niewielki kamień. Najpierw jeden, potem drugi, a za chwilę całe mnóstwo. Odechciało mu się walczyć. Grudka błota uderzyła go w głowę, brudna woda pociekła po policzku. Jakiś większy niż inne kamień rozciął mu skroń. Bolało, ale to nie miało teraz znaczenia. Uciekać. Uciec jak najdalej od nich i od tej całej przeklętej wioski, w której wszyscy patrzyli na niego albo ze współczuciem, albo (w większości) z pogardą. Kolejny kamień trafił go w łydkę. Byle dostać się do lasu!
-Dzieci, co wy wyrabiacie? Co to za hałas?- Głos starego młynarza dotarł do Renavisa z oddali. Już był w lesie, bezpieczny.

Pobiegł na rozległą polanę, która była jego samotnią. Przychodził tu, kiedy było mu źle, a zdarzało się to często. Kiedy, tak jak dziś rówieśnicy wyszydzali go. Kiedy dziadek, wysoki, żylasty rolnik, sprał go za nieposłuszeństwo, albo kiedy musiał słuchać lamentów matki, która już dawno przestała być młodziutką, śliczną i naiwną dziewczyną, a stała się zmęczoną, przygarbioną od trosk i pracy kobietą. Najchętniej przesiadywałby tu całymi dniami, ale miał obowiązki...
W lesie pachniało ziołami i wilgocią. Cichy śpiew ptaków bynajmniej nie zakłócał ciszy- przeciwnie, wydawał się być jej nieodłącznym elementem. Nie trącane nawet najlżejszym powiewem liście mieniły się wszystkimi odcieniami seledynu. Między nimi prześwitywały promienie słońca. Cienkie nici pajęczyn łączyły ze sobą kruche gałązki. Wydawało się, że to najspokojniejsze miejsce na świecie.
Nagle na polanę padł cień. W powietrzu coś jakby zafalowało, Drzewa zaszumiały złowrogo. Nie wiadomo dlaczego Renavisowi zaczęło się wydawać, że jest w zupełnie obcym miejscu. I nie sam.
Chodź...
Głos w jego głowie zabrzmiał jak wołanie nie z tego świata. Robiło się coraz zimniej i ciemniej. I straszniej. "Chyba czas wracać"- pomyślał. Tylko którędy?
Chodź...
"Gdzie ja jestem?"- pomyślał gorączkowo i zaczął rozglądać się na wszystkie strony w poszukiwaniu jakiejś znajomej ścieżki. Co się stało? Jednego był pewien: to nie jest ta sama polana, na którą przybiegł pół godziny temu. Był w zupełnie obcym miejscu, pośród gęstniejącej ciemności. Na dodatek sam. Chyba sam...

Chodź...
Tym razem przestraszył się na dobre. Nie chciał zostać tu ani chwili dłużej, wybrał pierwszą lepszą ścieżkę i pobiegł co sił w nogach. Powoli narastało w nim uczucie paniki. Przyspieszył. Nieznany, złowieszczy głoś śpiewał piosenkę o dziwnej melodii:

Otacza cię ściana ciemnej zieleni
A za nią zła tajemnica ciemności
Drzewa w gęstym mroku już nie kładą cieni
Sterczą z ziemi korzenie jak przegniłe kości
Nigdy tu nie byłeś...
Zabłądziłeś!

Po obu stronach ścieżki rosły krzewy, które w mroku swych gałęzi wydawały się skrywać jakieś złe istoty. Zawieszone na nich pajęczyny zamieniały się w złowrogie postacie, w głębi lasu coś wyło przerażająco. Renavis biegł najszybciej jak umiał, nie myśląc o tym, gdzie i po co. To, że ostre gałęzie krzewów raz po raz uderzają go po twarzy rozcinając policzki uświadomił sobie dopiero wtedy, gdy poczuł w ustach słonawy smak krwi. Spomiędzy gęstej plątaniny roślinności zaczęły powoli wyłaniać się przed nim kamienne schody. Wśród tego okropnego lasu wydawały się być wybawieniem. Kiedy wreszcie dobiegł do nich zobaczył, że prowadzą do starej, zarośniętej bluszczem budowli...

*
Gdy się obudził, na leśnej polanie było już ciemno. A więc to był tylko sen. Renavis odetchnął z ulgą. Cudownie jest uświadomić sobie, że koszmar się skończył! Rozejrzał się dokoła. Słońce południa! Już noc! Dziadek go zabije! Szybko wstał i pobiegł w stronę wioski, zastanawiając się, dlaczego jest tak jasno, skoro nigdzie nie widać księżyca?
Acha, niebo jest czerwone. Czerwone? Nie ma czerwonego nieba!
Ale tej nocy było. Kiedy Renavis dobiegł wreszcie do swojej wioski nie zastał tam nikogo. Ani niczego poza pogorzeliskiem i paroma palącymi się jeszcze chatami. Wszyscy albo uciekli, albo zginęli.


Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9