Srebrne skrzydło
1 2 3 4 5 6 7 8 9 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 8. | Następna |
Walka
"Król spojrzał na mnie zasępiony. Tych kilka tygodni zupełnie go odmieniło. Wydoroślał. I postarzał się zarazem.
-Nie możemy czekać. Musimy wyjść im naprzeciw. Zanim dotrą do Wielkiego Jaru i wejdą do Regnavii.
-Co chcesz zrobić, Panie?- zapytałem
-Wydamy im bitwę. Przed Wilczą Przełęczą. Jak przed wiekami."
Razon Witt, "Z pamiętnika marszałka Mitera"
"To nie będzie bitwa, to będzie symfonia. A ja będę dyrygentem."
Generał Morenbus
Bramy otworzono jak zwykle tuż po wschodzie słońca. Rozciągająca się z nimi Szara Równina sprawiała wrażenie cichego pustkowia. Po chwili w zalegającą tuż nad ziemią mgłę wdarły się końskie kopyta. Na wysokiej, bułanej klaczy o krótkiej, wygiętej szyi i wysokim kłębie jechał w przedniej straży Miter. Sam zgłosił się do tego trudnego zadania i wziąwszy ze sobą siedmiu żołnierzy ruszył w stronę majaczącej na horyzoncie Wilczej przełęczy. Cisza spowijająca Równinę i chłodna wilgoć poranka były dla niego nie do zniesienia. Wolałby już zgiełk bitwy i wrzask biegnących na niego hord orków niż ten dziwny spokój, jakby cały świat zamilkł i uspokoił się w oczekiwaniu na przyszłe widowisko, udając jednocześnie całkowitą obojętność. Niby ten dzień tak samo, jak każdy wyłaniał się kroplami rosy z porannej mgły, a jednak wszystko było jakieś inne...
Miter spojrzał w stronę dowódcy oddziału, starego, zaprawionego w bojach żołnierza, o ile "bojami" można było nazwać kilka niegroźnych buntów obciążonych podatkami wieśniaków w parę niewielkich zamieszek wywołanych bójkami przeniesionymi z karczem na miejskie rynki. Wysoki, siwy mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu spokojnie kołysał się w siodle, ale królewski marszałek nie dał się zwieść: dowódca się bał. Tak samo, jak oni wszyscy. Ale nie dawał tego po sobie poznać i to utwierdziło Mitera w przekonaniu, iż dobrze zrobił rezygnując na jego rzecz z funkcji dowódcy przedniej straży.
Jechali, a przed nimi rysowała się coraz wyraźniej ciemna bariera gór...
*
Renavis stał na rozległej polanie na skraju lasu. Za nim piaszczyste wzgórza oddzielały tę niezbadaną puszczę od lodowej pustyni. Najmniejszy powiew wiatru nie poruszał liśćmi. Wokół unosił się delikatny zapach ziół i grzybów. Jak zawsze...
Czuł, że coś jest nie tak. Ten sen różnił się od wszystkich innych. Był bardziej realistyczny. Aż za bardzo. Coś tu nie grało. Ren dotknął kory najbliższego drzewa. Była wilgotna i chropowata. Poszedł dalej. Drogę znał na pamięć. Gęstwina liści przepuszczała niewiele słońca, w lesie panował więc tajemniczy półmrok. Zagłębił się w plątaninę kolczastych gałązek krzewów. Nie biegł już, jak na początku, tylko szedł. Wolnym, spokojnym krokiem. Ten sen nie zaskoczy go niczym, skończy się, jak inne, wejściem na kamienne schody. A jednak czuł jakiś niepokój. Było jakoś inaczej niż zwykle...
Leśne zjawy jak zawsze wyły upiornie, łapały go za ręce i wysuwające się spod hełmu czarne włosy, smagały uderzeniami cienkich gałązek. Nie zwracał na nie uwagi. Prawdziwe niebezpieczeństwo czaiło się na górze.
Kamienne, porośnięte mchem schody piętrzyły się na końcu wąskiej ścieżki. Przejście zasłaniały ciemne kotary bluszczu i jakichś dziwnych ziół. Renavis wyciągnął Nannila i szedł dalej przecinając coraz to nowe zielone przeszkody. Po obu stronach schodów leżały częściowo porośnięte mchem czaszki. Wszystko to już widział wiele razy. Więc dlaczego czuł się tak dziwnie?
Nagle zrozumiał. Zawsze, kiedy koszmar powtarzał się, Ren nie pamiętał poprzednich snów. Za każdym razem przeżywał wszystko od nowa, wciąż czuł ten sam strach i dopiero rano uświadamiał sobie, że był w tym lesie już setki razy. A teraz pamiętał wszystko. Nie czuł tej tajemniczej siły kierującej jego ruchami. Był zupełnie świadomy.
To nie był sen. To się działo naprawdę.
Dopiero teraz poczuł prawdziwy strach, przy którym ten przeżywany przez te wszystkie noce był niczym. Dziś już będzie musiał walczyć. A nadal nie wiedział, z czym. Albo z kim...
*
Nie był niesamowicie wielki, swoją postacią nie przesłaniał słońca. Prawdę mówiąc, nie był nawet wysoki. Nie wyrósł nagle spod ziemi, jego pojawieniu się nie towarzyszyła burza z piorunami ani nawet lekki wiatr. Nie jechał w złocistym rydwanie, szedł piechotą. Jego potęga objawiała się w inny sposób. Nie potrzebował tanich efektów. Ale mimo to jego moc przekraczała ludzkie wyobrażenie.
Miał na sobie ciemnozielony habit z szerokim pasem i zasłaniającym twarz kapturem obszytym, jak rękawy, złotą lamówką. Na nogach nosił sandały. O ile te ciemne, obciągnięte skórą kości można było nazwać nogami. Wolno wkroczył na rozległą równinę, niedaleko której niedawno znajdował się Stary Zamek. Przystanął i rozejrzał się wokół.
-Wiem, że tu jesteś- rzekł. Mówił bardzo cicho, wiedział, że jego przeciwnik i tak go usłyszy. Właściwie nie musiał nawet mówić, wystarczyłyby myśli. Ale chciał wywrzeć większy efekt- Wyszedłem ci na spotkanie. Nie chowaj się między skałami, tylko wyjdź i walcz. Inaczej sam cię znajdę.
-Wątpię.
W rosnących u stóp skały krzakach coś się poruszyło. Czarny kruk siedzący na jednej z gałęzi zatrzepotał skrzydłami i zmienił się w ludzką postać, ubraną w podobny habit do tej stojącej w piaszczystej dolinie, tylko bordowy. Spod zakrywającego twarz kaptura wysuwała się i spływała miękko na dół śnieżnobiała broda, falująca lekko przy każdym wypowiadanym słowie:
-Jesteś potężny, Furisie, ale nie tak bardzo.
Furis uśmiechnął się.
-Znalazłbym cię, Kesantamie, możesz być o to spokojny. Nie jestem już tym samym Furisem, który dał się nabrać jak dziecko na twoje tanie sztuczki i siedział przez to w Starym Zamku. Jak się okazało, z korzyścią dla siebie.
-Zapewne zabicie wszystkich czarodziejów w Królestwie sprawiło ci radość, ale raczej ci w niczym nie pomogło.
-Pomogło. Oni nie wezmą już udziału w bitwie. Regnavia przegra, Morenbus zostanie nowym królem i będzie rządził w moim imieniu.
-Zapominasz o Skrzydle, Furisie. On je zdobędzie. Już tam jest i nie powstrzymasz go. Tylko śmiertelnicy mają wstęp do Lasu. Żaden zmarły tam nie wejdzie. Nawet ty.
Furis zaśmiał się szyderczo.
-Masz na myśli tego swojego bękarta? Ten nieopierzony dzieciak ma pokonać starożytnego strażnika, który zabił najdzielniejszych rycerzy? Będzie miał szczęście, jeśli zdąży wyciągnąć miecz, który mu podsunąłeś. Doprawdy, znałem cię dobrze, ale nie posądzałem cię o to, że ukradniesz Nannila. No, ale przecież byłeś najpotężniejszym z nas, a władza przewraca w głowie! Nie rozumiem cię. Musiałeś sobie wybrać jakąś wieśniaczkę, skoro mogłeś zrobić matką tego gówniarza jakąś hrabiankę albo nawet czarodziejkę? Pomysł był głupi, przynajmniej wykonanie mogło być efektowne!
-Śmiej się, proszę bardzo. Możesz to zrobić ten ostatni raz.
-Nic nie rozumiesz, Kesantamie! Twój czas minął w chwili, gdy wypowiedziałeś tę głupią przepowiednię i umarłeś, jako ostatni z nas. Nie powinieneś był wracać, nie powinieneś był uwodzić tej wieśniaczki, a nade wszystko nie powinieneś był przychodzić tutaj. Ale to był twój ostatni błąd.
Kiedy tak stali naprzeciw siebie jak dwa gotujące się do walki zwierzęta, Brama Trwogi otworzyła się ponownie.
*
Wielkie żelazne wrota rozsuwały się za skrzypieniem. Przez szeroką, wykutą w skale Bramę wolno przeszedł pierwszy rząd wysokich, szczupłych Regnavijskich koni, dosiadanych przez lśniących w słońcu polerowanym żelazem rycerzy. Potem następny. I jeszcze jeden. I jeszcze...
Dostojna jazda z daleka wyglądała paradnie, ale prawda była inna: braki w uzbrojeniu, brak karności nienawykłego do walki pospolitego ruszenia, poważny deficyt dojrzałych, dobrze ułożonych koni dla uważnego obserwatora był aż nadto widoczny. To nie była już dawna kawaleria Królestwa na świetnie wyszkolonych myszatych wierzchowcach...
Jazda przekroczyła Bramę niezwykle szybko. Była bardzo niewielka.
Za końmi szli łucznicy, ubrani w zielone płaszcze i skórzane kamizelki. Ich łuki wznosiły ku niebu, każdy na inną wysokość, bowiem nie znalazłoby się pośród nich dwóch takich samych, zarówno pod względem wyglądu, jak i jakości.
Na końcu Bramę przekroczyła piechota. Tu było chyba najgorzej: obok garstki zawodowych żołnierzy szła biedniejsza szlachta, której nie stać było na porządnego konia i zbroję. W bogactwie wszelkiego rodzaju mieczy, tarcz, na pół zardzewiałych hełmów, kolczug i kolorowych płaszczy ciężko było dopatrzyć się porządnie ubranego i uzbrojonego człowieka. Właściwie można by powiedzieć, że tylko gwardia przyboczna Tardusa jako tako wyglądała...
Król jechał kłusem na pięknym tarantowatym koniu pośród zielono odzianych gwardzistów na masywnych gniadoszach. Długo upierał przy braniu bezpośredniego udziału w bitwie, ale w końcu przekonano go, że to nierozsądne. Ostatnie tygodnie były dla niego jak przebudzenie z głębokiego snu. Obudziła się w nim gorąca krew przodków. Nie żeby przestał się bać albo zaczął wierzyć w zwycięstwo. Ale teraz pragnął zginąć z honorem.
Dlatego postanowił jak najszybciej przeprowadzić wojsko przez Przełęcz, aby zagrodzić przeciwnikowi drogę do Jaru i zmusić go do walki między skałami.
W południe zbliżali się już do Przełęczy. Jeden z członków przedniej straży przyniósł pomyślne wiadomości: orkowie jeszcze tam nie dotarli.
*
Nie miał krwi na rękach, ale oprócz tego wszystkie szczegóły się zgadzały. Powoli pokonywał kolejne stopnie, zagłębiając buty w coraz grubszy, puszysty dywan mchu. Jak zwykle kopnął kilka zagradzających mu przejście sczerniałych piszczeli. Ostatnie stopnie...
Dwie kolumny, w tym jedna przewrócona. Bluszcz. I oddech. Ciężki, głośny oddech. Głos za plecami...
Nareszcie!
Renavis mocniej ścisnął miecz w dłoni. To już ostatnia znana ze snów część tego koszmaru. Teraz wszystko może się zdarzyć.
No chodź...
To nie głos, to myśl. Ren wiedział dobrze, że słyszy to tylko w swojej głowie. Ale wiedział, gdzie jest przeciwnik. Czuł na plecach ciepły oddech...
Nie mógł odwrócić się powoli, zbyt dobrze pamiętał lekcję z ostatniego snu. Musiał działać szybko. Przygotować się na widok tej ohydnej bestii, dręczącej go tyle czasu i odwrócić się. Podjął decyzję.
Ugiął nogi, skoczył do góry i w ułamku sekundy stanął twarzą w twarz z przeciwnikiem. Spojrzał w jego błyszczące oczy i oniemiał. Przecież to...
Rok. Wielki, piękny rok o złotych skrzydłach, świadczących o przynależności do najszlachetniejszej, starożytnej rasy. Jego pazury były jak sztylety, a w inteligentnych oczach czaiła się śmierć. Rozłożył skrzydła, pozwalając Renowi podziwiać swą wspaniałą postać w całej okazałości. Na szerokiej, brunatnej piersi pojedyncze pióra mieniły się złocistymi refleksami, jakby zaplątały się w nie promienie wiosennego słońca. Renavis przypomniał sobie słowa, które usłyszał z ust barda jeszcze w Bilienpagos.
"Śmierć bohaterów zawsze jest piękna...-pomyślał- ale ja nie zamierzam umierać!"
Jednym susem znalazł się przy roku i wycelował miecz w lśniącą pierś ptaka. Rok wrzasnął groźnie i zamachał skrzydłami, po czym rzucił się na Renavisa. Ten szybko odskoczył i schronił się za przewróconą kolumną, gorączkowo usiłując obmyślić jakiś plan ataku. Nie ulegało wątpliwości, że nie uda mu się na długo schronić przed rozwścieczonym rokiem.
*
Furis podniósł prawą rękę. Z wyschniętej ziemi podniosło się powoli kilka ziaren piasku i zaczęło zataczać szerokie kręgi. Do wirujących drobinek w szybkim tempie dołączały inne, aż utworzył się potężny wir i pomknął w stronę Kesantama. Ten uczynił dziwny znak dłonią i przed nim wytworzyła się lśniąca, błękitna tarcza, od której odbił się piaszczysty wir. Ziarnka rozsypały się wokół. Furis zaśmiał się.
-Kiepsko, staruszku, dawniej potrafiłbyś go utrzymać! Bardzo kiepsko!
Znów podniósł rękę. Dopiero teraz rozpoczęła się prawdziwa walka. Trzęsła się ziemia, niebo szalało, wiatr tańczył dziko porywając ze sobą drzewa z korzeniami, skały kruszały, cienkie strużki strumyków zmieniały się w szerokie rzeki, wzburzone kaskady wodospadów przybierały najdziwniejsze kolory, kiedy ci dwaj wypróbowywali na sobie swoją potęgę.
Furis rzucił na Kesantama potężny wicher, Kesantam rozszczepił na dwoje ziemię pod Furisem, przybywały zewsząd wzywane przez obu stwory, chochliki, gremliny, ogniste irtyfy i groźne meduzy, chmury na niebie zabarwiły się na kolor krwi, zasłoniły słońce i świat oplotły nieprzeniknione ciemności. Zewsząd biły w ziemię ciskane przez kapłanów błyskawice, nagły mrok co przecinała niesamowita gra świateł. Wyły dziko upiory na pobliskiej Równinie...
*
Równina rozbrzmiewała tysiącem koszmarnych krzyków. W gęstym mroku Kofler nie mógł dojrzeć nawet najmniejszego ruchu, ale wcale tego nie pragnął. "Słońce Południa, żeby to się już skończyło..."-szeptał. Wiatr usiłował za wszelką cenę wyszarpnąć mu kurczowo ściskany płaszcz. Było tak zimno, że naukowiec nie mógł już się poruszyć. "Tak się musiał czuć Renavis, kiedy wędrował przez śniegi"- przemknęło mu przez głowę. Wrzaski nie ustawały. I bynajmniej nie przypominały "śladów dawnych wydarzeń". Były zatrważająco realne.
*
Tardus stał na wzgórzu, jak przystało władcy wielkiego państwa i patrzył. Na klęskę. Orkowie byli jak fala, zalewająca garstkę Regnavijskiego wojska tak, iż nie było go widać. Żadna strategia, żadne naturalne fortyfikacje ze skał, żadne strzały, konie, piki, nic nie było w stanie przebić tej czarnej zasłony kosmatych ciał. Król zaczynał już podejrzewać, że chroni ich jakaś magiczna siła. Ze wzgórza miał teraz piękny widok: cała panorama śmierci i porażki rozciągała się przed jego oczami.
Noc nadeszła niespodziewanie szybko. Niebo zasłoniły ciemne chmury i zasłoniły słońce, a z Równiny dobiegło dzikie wycie. Dziwne, przysiągłby, że to dopiero południe...
*
Miter nie mógł patrzeć na śmierć swoich ludzi. Kiedy jakiś ork ściągnął z siodła starego generała, on objął dowództwo w swojej kompanii. Popędził swoją klacz i z krzykiem rzucił się w wir walki. Nigdy jeszcze nie używał miecza, ale radził sobie całkiem nieźle. Kilku orków z wrzaskiem zwaliło się na ziemię. Jednemu rozciął głowę na pół, drugiemu obciął rękę, krew zabitych wielkimi plamami zakwitła na zielonych spodniach. Nie zauważył tego. Na nic nie zwracał uwagi. Nie obchodziło go, że odbiera komuś życie. Był wściekły. Widział klęskę swojej ojczyzny i śmierć towarzyszy. I nic więcej.
Jakiś ork zdołał przebić jego klaczy pierś. Stanęła dęba rycząc koszmarnie i padła, przygniatając sobą kilku walczących. Miter zdołał się podnieść. Nie czuł bólu. Była w nim tylko wściekłość. Że właśnie traci Regnavię. Że Królestwo dostanie się pod jarzmo tych dzikich stworzeń i ich barbarzyńskiego generała. I że nic nie może już zrobić.
Nie zdążył nawet podnieść do góry miecza. Ork był szybszy. Błyskawicznie przebił marszałka na wylot swoim dziwacznym, długim nożem. Miter osunął się na kolana zdążył jeszcze zobaczyć padającego konia jednego z jego ludzi. I poczuć między zaciskanymi kurczowo na piersi palcami własną krew. I to wszystko.
*
Reanvis kolejny raz usiłował pchnąć roka w pierzastą pierś. I znowu był za wolny. Stwór uniósł się w powietrze i szarpnął go swoimi ogromnymi szponami, usiłując unieść go w powietrze, aby potem zrzucić ze znacznej wysokości. Ren ciosem miecza odciął jeden z grubych palców potwora. Usłyszał wrzask i poczuł na ramieniu ciepłą krew roka, który teraz naprawdę się rozwścieczył. Hełm, który Renavis dostał od czarodziejki zadziwiająco dobrze opierał się ciosom potężnego dzioba, ale i on zaczynał tracić swą siłę. Rok uderzył Rena swoim wielkim skrzydłem. Ten potoczył się po ostrych kamieniach i uderzył w drzewo. Leżąc we krwi i piasku pomyślał, że to koniec.
*
Furis raz jeszcze precyzyjnie wycelował w Kesantama błyskawicę. Jego przeciwnik wyraźnie stracił większość sił. Nie bronił się już prawie wcale. Błyskawica ostatecznie powaliła go na ziemię.
Brodaty kapłan jęknął cicho i spróbował podnieść się. Nie miał sił. Jęknął po raz drugi. Zobaczył zbliżającego się doń przeciwnika. Furis śmiał się.
-To twój koniec!- szepnął.
*
Morenbus spojrzał na oddalony pagórek, na którym stał król Regnavii. Potem na pole walki i jeszcze raz na króla. Zaśmiał się.
-To twój koniec!- rzekł.
*
To twój koniec!
Usłyszał w swojej głowie Renavis. Rok przygotowywał się do ostatecznego ataku. Wyprężył się i skoczył.
"Oto ostatnia szansa"- przemknęło Renavisowi przez głowę. W mgnieniu oka podniósł się na tyle, by móc dosięgnąć przeciwnika mieczem. Rok leciał w jego stronę z niesamowitą szybkością. Ren poczuł, że serce wędruje mu w kierunku gardła. Zacisnął rękę na Nannilu i wyciągnął miecz przed siebie. Rok nie zdążył uniknąć zderzenia z lśniącym ostrzem. Na pierzastą pierś polała się szkarłatna krew. Ren wyciągnął miecz z ciała przeciwnika. Rok krzyknął rozdzierająco i upadł na białą, zwaloną kolumnę.
Ren dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest ranny. Ostry ból przeszywał mu całe ciało. Spróbował wstać. Nie wyszło. Na czworakach poczołgał się w stronę starej świątyni.
*
-Panie- usłyszał za sobą. To jeden z gwardzistów- musimy uciekać. To przegrana bitwa, nic już nie da się zrobić, Musisz się schronić.
-Gdzie?!- król odwrócił się gwałtownie-Na Równinie? Na lodowej pustyni? W Regnavii może? Nie ma już bezpiecznego miejsca na świecie! Zostanę tu do końca. Jeśli mam patrzeć na agonię Królestwa, to wolę tu umrzeć.
-Ale Panie...
-Dość!- uciął Tardus i znów spojrzał w dół, na bitwę.
*
Kofler szczękał zębami tak, że bał się, iż połamie sobie zęby. Nie wiedział, czy upiorne krzyki i odgłosy bitwy nadal słychać na Równinie. On nie słyszał już nic.
"Czemu tu jest tak zimno?"- pomyślał.
*
Gęste chmury rozrzedziły się nieco, wpuszczając między skały okruchy słonecznego światła. Równina wyglądała tak, jakby ogarnął ją jesienny poranek.
Kesantam patrzył, jak zakapturzona postać zbliża się do niego powoli, aby zadać ostateczny cios. Udało mu się podnieść do pozycji siedzącej. Idący w jego stronę Furis śmiał się szyderczo. Kesantam również się zaśmiał. To zbiło na chwilę przeciwnika z tropu, ale już po kilku sekundach odziany w zielony habit kapłan ponownie wybuchnął śmiechem i uniósł lewą rękę. Pomiędzy szarymi kośćmi palców błysnęło niebieskie światło. Kesntam powoli wstał, trzymając się wystającej skały.
-Głupcze!- szeptał Furis- myślałeś, że uda ci się mnie pokonać? Ten twój bękart na pewno już dawno zdechł w tym śmierdzącym lesie, a nawet jeśli nie, to zdobycie Amuletu nic nie da temu cholernemu kraikowi. Bitwa już jest przegrana. Armia skrzydlatych nie przyjdzie tu drugi raz. Upadek Regnavii będzie moją zemstą, ale ty już tego nie zobaczysz.
-Zemstą za co? Za Twoją własną zdradę? Zresztą zapominasz o ich zemście. Twoich ofiar. Już tu są.
-Nie nabiorę się na twoje bajeczki. To stary numer.
-Nie chcę, żebyś się oglądał. Stoją również za mną.
Stały. Półprzezroczyste, obdarte, jakby poszarpane kawałki mgły. Przegnite szkielety, okryci resztkami ubrań ożywieńcy, ledwo widoczne w zakurzonym świetle zjawy, jak podziemna armia ciemności. Upiory.
-Skazałeś je na wieczne cierpienie-rzekł brodaty kapłan- Teraz przyszły po zemstę.
Furis znów zaśmiał się szyderczo.
-Myślisz, że te odpadki śmiertelników mogą mi coś uczynić?
I znów śmiał się. Ale ciszej, jakby niepewnie. Jego jadowity szept stał się dziwnie drżący. Bał się?
Spojrzał w stronę Kesantama, ale brodatego kapłana już nie było. Skorzystał z chwili nieuwagi Furisa i znikł. Tam, gdzie stał przed chwilą były teraz one. Ciche i spokojne, złowrogie przez ten brak jakiegokolwiek ruchu i pełne spokoju i zarazem okrucieństwa milczenie. Furis obejrzał się. Za sobą ujrzał kolejną nieprzebitą ścianę poszarpanych ciał i półprzezroczystych strzępów tkanin. Znów spojrzał na skały. Zjawy zdążyły się już przybliżyć. Rozglądał się nadal, a one poruszały się tylko wtedy, kiedy patrzył w inną stronę, w ten upiorny sposób potęgując wrażenie całkowitego spokoju i oczekiwania. Aż znalazły się przy nim. Przerażony patrzył w ich poste oczodoły i gnijące twarze. Wciąż było cicho.
I nagle usłyszał za sobą syk. Rzuciły się na niego jednocześnie.
*
Na wzgórze, na którym stał Tardus i jego gwardia, zaczęli pomału wdzierać się pojedynczy orkowie. Gwardziści z łatwością zrzucali ich z powrotem, ale król wiedział, że to dopiero początek.
"I dobrze- pomyślał- niech mnie wreszcie zabiją. Niech nie widzę już własnej klęski."
Znów obudził się w nim skrywany głęboko od czasu rozmowy z Miterem strach i chęć ucieczki gdziekolwiek. "Trzeba było zostać w pałacu. Miałbym jeszcze tych kilka dni... a teraz muszę tu stać i czuć zapach krwi... widzieć śmierć... i słyszeć ten koszmarny krzyk.... Słońce południa, skąd ten straszliwy wrzask?"
Krzyk, a raczej dzikie, okropne wycie jak ostry nóż ucięło bitewny hałas. Tak okropnego dźwięku nie potrafiły wydobyć z siebie ani kryjące się w najciemniejszych zakamarkach bagienne stworzenia, ani zamieszkujące Szarą Równinę maszkary. To brzmiało o wiele gorzej, niż nocne hałasy dochodzące co dzień z cmentarzyska. Rozdzierający skowyt wzbijał się w przesycone zapachem krwi powietrze i przemocą wdzierał się do serc walczących przejmując je panicznym strachem. Nagle, w jednej chwili walka ustała i cisza przedzierana tylko owym koszmarnym krzykiem zaległa na polu bitwy jak blade płaty porannej mgły. Nikt nie śmiał się poruszyć.
Trwało to może kilka sekund. Już po chwili rozpętało się prawdziwe piekło, jeszcze gorsze niż przerwana przed chwilą krwawa walka: spłoszone konie unosiły jeźdźców daleko poza pole bitwy, brnąc z wybałuszonymi w panice oczami w gęstej mazi z krwi i wnętrzności, w której topiły się zwały ludzkich i orkowych trupów; piechurzy krzycząc biegali we wszystkie strony, nie mogąc znaleźć wyjścia z tego labiryntu koni, ludzi i zwłok; Morenbusowi, temu młodzieńcowi o błękitnych oczach skóra na twarzy zaczęła się marszczyć i odpadać, a spod niej wyzierało gnijące od co najmniej kilku tygodni mięso; orkowie, straciwszy oparcie w swoim dowódcy, który właśnie na powrót zamieniał się w zniewolonego przez Furisa upiora, biegli potykając się jeden o drugiego w stronę swoich wiosek po drugiej stronie gór, chcąc znaleźć się jak najdalej od Wilczej Przełęczy i tego przeklętego cmentarzyska za nią.
Tardus długo nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Tak naprawdę nie zrozumiał tego nigdy, ale to przecież nie było ważne. Płakał. I śmiał się. Jednocześnie.
*
Renavis dowlókł się do świątyni i na czworakach pokonywał marmurowe schody, znacząc za sobą szkarłatne ślady świeżej krwi. Każdy ruch sprawiał mu okropny ból. Kręciło mu się w głowie, co chwilę świat jakby osłaniał się ciemną kotarą przed jego oczami. Czuł, że musi natychmiast odpocząć. Ale nie mógł przystanąć, nie teraz, kiedy był już tak blisko!
Wolno czołgał po wyściełanej ciemnym kobiercem wyschłego bluszczu kamiennej posadzce. Ściany świątyni, niegdyś zapewne piękne, zawieszone malowidłami i gobelinami, dawno już pokryły się soczystą zielenią liściastych gałązek. Pośrodku tego wysokiego pomieszczenia stał stół, zapewne ofiarny. A na nim coś błyszczało, migotało leciutko, odbijając delikatnie wpadające do świątyni przez szpary w dachu promienie słońca, niby kropla rosy w rajskim ogrodzie. Ren wiedział, co to jest. Z największym trudem udało mu się dowlec do kamiennego stolika. Powoli wstał, trzymając się zimnego marmuru. Był zupełnie wyczerpany. Wtedy go ujrzał. Amulet leżał na białym kamieniu od wieków i wciąż tak samo skrzył się w popołudniowym słońcu. Pierścień. Srebrny pierścień w kształcie skrzydła z mieniącym się jak brylant kamieniem. Renavis w ostatnim wysiłku sięgnął po niego. A wtedy...
To była bardzo sprytna pułapka. Długie ostrze wysuwało się szybko spod kamiennego stolika, kiedy tylko ktoś zabierał Amulet i zmniejszał tym samym siłę jego nacisku na czuły mechanizm znajdujący się pod pierścieniem. Tak, jak to zrobił Renavis. Lśniąca klinga trafiła go tuż pod serce. Złapał się za bok. Między palcami przeciekła krew. Ren osunął się na ziemię. Zamknął oczy. Więc tak to miało się skończyć? Niemożliwe!
Ostatnim wysiłkiem nałożył pierścień na palec. I skonał.
*
Nad Szarą Równiną znów zapanowała martwa cisza. Jak zawsze, jak co wieczór gęste chmury przesłaniały karminowy zachód słońca, a z wyschniętej ziemi podnosiła się ciężka mgła. Jak co dzień.
I wtedy to się stało.
***
Kofler nie czuł już zimna, nie czuł już nic, kiedy zobaczył światło. Wydawało mu się, że przed nim otwiera się świetlista brama i że widzi jakieś blade cienie gestami zapraszające go do środka. Wstał, choć przed chwilą nie mógł się poruszyć. To chyba był sen. Tak, to musiał być sen, ale jaki piękny!
Zrzuciwszy z ramion ciemny płaszcz pobiegł w stronę świetlistej bramy lekko i radośnie jak leśna rusałka.
Poprzednia | Jesteś na stronie 8. | Następna |
1 2 3 4 5 6 7 8 9 |