Srebrne skrzydło

1 2 3 4 5 6 7 8 9
Poprzednia Jesteś na stronie 6. Następna

Szara Równina

- Z czym walczysz, Wędrowcze?- zapytała - Z upiorem, czy ze śmiercią?
Przegrasz: pierwsze cię pokona i drugim się staniesz.
-Niech i tak będzie- odparł.

Assaen Miern "Renavis i zjawa"

-Panie... -szepnął cicho, jakby bał się obudzić śpiącego króla, choć po to właśnie tu przyszedł. Człowiek, który leżał na wielkim łożu wyglądał staro, mimo iż miał dopiero dwadzieścia pięć lat. Ciągłe hulanki, picie, bawienie się do rana, aby potem przysypiać na naradach i ciągłym bólem głowy wykręcać się od zaproszeń na obiady i bankiety u możnych, to, co sam król nazywał "korzystaniem z życia", a co w rzeczywistości było rozpaczliwym czepianiem się go, próbą ucieczki od przytłaczającej rzeczywistości, grą pozorów człowieka, który nie chce dopuścić do świadomości, że jego królestwo pomału się rozpada, a on sam jest jedynie marnym, zapijaczonym cieniem jego sławnych przodków, wyniszczyły go niemal całkowicie. Tardus był chyba najbardziej jaskrawym obrazem tego, co działo się w Regnavii. Ale teraz, kiedy spał, nie był hulaką i żarłokiem, który nie próbuje ratować swojego państwa. Był małym, skrzywdzonym dzieckiem. Miter odchrząknął. Naprawdę nie chciał go budzić. Ale w takiej sprawie jak ta, miał obowiązek to zrobić.

-Panie...

Król powoli otworzył podkrążone, przekrwione od ciągłego picia oczy i przeciągnął się na miękkiej pościeli.
-Czego chcesz? Czemu mnie budzisz? Nie życzę sobie...

-Musiałem. To ważne.

-Cóż może być ważniejszego od snu?- ziewnął Tardus. Już nie wyglądał jak dziecko.

Miter ponownie chrząknął.
-Regnavia -rzekł cicho. Król uniósł brwi. -Jesteśmy w niebezpieczeństwie, panie. Stało się to, co od dawna przewidywaliśmy. Tysiące orków zebrało się u podnóża Wilczych Gór. A teraz maszerują w stronę Królestwa. Idą na nas, królu. Ktoś zebrał wielką armię i najwyraźniej ma zamiar toczyć z nami wojnę.

Tardus zamknął oczy i przyłożył dłonie do skroni, jakby nagle okropnie rozbolała go głowa. Milczenie przedłużało się. W końcu jęknął:
-I co ja mam zrobić? Czego ode mnie oczekujesz? Na Słońce Południa! Wszyscy czegoś ode mnie chcą! A ja chciałbym po prostu mieć spokój. Spokój! Na Starożytnych Kapłanów, dajcie mi spokój!

-Nie będziesz miał spokoju. Jesteś królem.

-Królem, ha, dobre sobie!- krzyknął Tardus szyderczo- Rozejrzyj się, nie ma już czemu królować! To stracony kraj.

-I dlatego pozwolisz, by dziedzictwo twoich przodków zdeptali orkowie? By wymordowali twoich poddanych i spustoszyli całe Królestwo? By ich dowódca powiesił twoje i moje zwłoki na murach Bilienpagos i usiadł na tronie, na którym przez tysiąc lat zasiadała ta sama dynastia? Zbezcześcił pamięć Dawnych Królów? O to ci chodzi?

-Miarkuj się, nie mów do mnie takim tonem! Powiadam ci: nic już nie możemy zrobić. Czego chcesz? Cudu? Rozejrzyj się! Nie mamy wojska, czarodzieje dumnie podnoszą głowy, ale tak naprawdę nic nie potrafią, jest susza, lada chwila czeka nas głód, a Szara Równina codziennie staje się większa i niedługo wchłonie i nas i orków! Jakie to ma znaczenie, czy będziemy walczyć? I tak poniesiemy klęskę, w taki czy inny sposób.

Miter nie wytrzymał.
-Pewnie, najlepiej od razu się powiesić, albo upić, a potem mieć kaca i wszystko gdzieś! To ty się rozejrzyj! W Regnavii od dawna nie działo się dobrze, ale to ty doprowadziłeś Królestwo na skraj upadku! A teraz nie chcesz go ratować! Nie powinno się takich jak ty dopuszczać do korony!

Zamilkł. Dopiero teraz zrozumiał, co i do kogo powiedział, a raczej wykrzyczał. Zrozumiał, że właśnie założył sobie stryczek na szyję i usunął podest spod nóg, albo nawet gorzej. Ale nie żałował. Przeciwnie: jeszcze nigdy nie czuł się tak dobrze, jak teraz. Wyprostował się dumnie w oczekiwaniu na burzę przekleństw i krzyków zakończoną wyrokiem śmierci. Nie nastąpiła. Reakcja Tardusa była dla Mitera wielkim zaskoczeniem.

Król płakał. Ukrywszy w dłoniach zniszczoną twarz łkał jak mały chłopiec. Siedząc na brzegu wielkiego łoża w aksamitnej nocnej koszuli, która odsłaniała tłuste, białe łydki, trząsł się jak galareta.
Główny doradca króla zmieszał się. Nie wiedział, co robić. Jego pan znów wyglądał jak małe, zagubione dziecko i pierwszym odruchem Mitera było po prostu przytulić go i pocieszyć. Ale długie lata przebywania na królewskim dworze nie pozwoliły zapomnieć o etykiecie, a ta mówiła, że takie spoufalanie się jest niedopuszczalne. Przyklęknął więc na podłodze. Tardus podniósł na niego podpuchnięte oczy. To, co powinno być w tych oczach białe, już dawno zmieniło barwę od siateczki cienkich naczyń krwionośnych, które były doskonale widoczne, ale tęczówki nadal były tak samo szare i błyszczące jak niegdyś.
-Co mam robić? Błagam, powiedz mi: co mam robić?

Miter uznał, że podanie królowi chusteczki nie będzie sprzeczne z etykietą.
-Najpierw się ubrać. A potem iść na naradę. I być na niej przytomnym.

*

-Panowie, jesteśmy na miejscu. Właśnie tu tak usilnie chcieliście dotrzeć. A ja, głupiec nad głupcami, z dziwnego i niezrozumiałego przywiązania do was przyszedłem tu także. No i proszę, jesteśmy w cudownej, sielskiej wioseczce o nazwie Sarkem, gdzie dziewicze lasy kryją w sobie pradawne, do dziś nie zgłębione tajemnice, przejrzyste strumienie szumią między omszałymi głazami, a rzeźkie powietrze pachnie ziołami i wilgotnym poszyciem...

-Mógłbyś wreszcie zamilknąć, Derek? Twój sarkazm nie bawi ani mnie, ani Delinqua.

-Dlaczego nie miałbym być sarkastyczny? Przecież to, co nas w tej chwili otacza jest jedną wielką parodią. Jak to szło? Acha: "życie jest tylko powieścią idioty..."

-Zamknij się już, dobra?

-Jesteś zbyt poważny. Humor to świetny, jedyny właściwie sposób na zniesienie widoku takich miejsc.

Istotnie, widok, który roztaczał się w tej chwili przed nimi, nie należał do tych, które ogląda się chętnie. Nędzne, stare chaty budowane z drewna, które wymagało dziś natychmiastowej konserwacji, brudne i zagracone podwórka, żebracy wyciągający wychudzone ręce ku przechodniom, złodzieje i paserzy szepczący między sobą w co ciemniejszych zaułkach, oraz dokuczliwe, nie dające się przegonić roje zielonych much idealnie wkomponowywały się w posępny krajobraz. Po ciemnych balach sczerniałego drewna pięły się uschnięte sploty bluszczu. Północna część miasteczka nosiła jeszcze ponure ślady niedawnego pożaru, większość z nich, należąca do biedoty, długo jeszcze nie miała być odbudowana. Na rozpiętym między dwoma chatami sznurze wisiały jakieś podarte ubrania, na dobrą sprawę mające już co najmniej kilkanaście lat i samym swoim istnieniem, uporczywym trwaniem dawno przetartych splotów tkanin, doskonale oddawały absurdalność tego miejsca. Ich cienie tańczyły na wietrze groteskowego walca, jakby szydziły ze świata, który od dawna czeka na ich ostatnie tchnienie. W górze niebo zasłoniło się gęstą, kłębiącą się niby morski potwór przelewający swe opasłe cielsko między wrakami zatopionych przez siebie statków, ciemną kotarą falujących chmur. Niespokojna pogoda wisiała groźbą deszczu nad sennym miastem. Od północnego wschodu do Sarkem prowadził szeroki, ubity gościniec, którym powoli i bezszelestnie posuwały się w stronę miasta wielkie wozy, zaprzęgnięte w bure deresze. Z tyłu załadowane były duże, związane u góry mocnym sznurem worki, w których na miejsce swego przeznaczenia jechały szczątki mieszkańców Królestwa, zarówno tych zmarłych wczoraj, jak przed miesiącem, bo tyle trwała podróż tego swoistego orszaku pogrzebowego z najdalszych zakątków Regnavii do miejsca przeznaczenia. W powietrzu unosił się niemożliwy do wytrzymania odór.

-Milczący Szlak...- szepnął cicho Deli. Nie pomylił się. Byli na miejscu.

-No, zatem już przekonaliśmy się, jak wygląda koniec świata, a teraz możemy wracać- rzekł krasnolud.

Renavis spojrzał na niego z ukosa.
-Ty wracaj- rzekł- ja idę dalej. Już ci to tłumaczyłem, Derek. Ja muszę tam iść. Inaczej te sny nie przestaną mnie dręczyć.

-A, pewnie, pewnie- uśmiechnął się sarkastycznie Derek- jak umrzesz, to żadne sny cię już nie będą dręczyły.

-Nie musisz iść ze mną.

-Wiem. Ale za sobą mam głód, po lewej skały, a po prawej wojnę. A poza tym polubiłem cię. nie wiem, jak to się stało, ale cię, cholera, polubiłem tak, że nie zostawię cię samego. Szczególnie, że nie mam dokąd wracać.

-Wiesz co, mnie się zdaje, że ty wcale nie jesteś takim wyrachowanym cynikiem, na jakiego pozujesz -uśmiechnął się Ren- a co do "zostawiania samego", to po pierwsze, nie jestem dzieckiem, a po drugie, Deli będzie ze mną.

-Tego się właśnie obawiam- rzekł krasnolud cicho.

Delinqo nie usłyszał tego. Myślał.
-Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby przedostać się przez Bramę Trwogi.

-Dopiero teraz o tym pomyślałeś? Wydawało mi się, że masz od dawna opracowany plan- krasnolud przyglądał się magowi podejrzliwie, niemal wrogo. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej.

-O zasłonie magicznej- owszem. Ale ze strażnikami sam sobie nie poradzę. Stójcie tu, zasięgnę języka.

-U kogo, jeśli można wiedzieć?

-U starego znajomego- Deli udawał, że nie zauważa zaczepnego wzroku krasnoluda. Oddalił się w stronę wielkiej, doszczętnie spalonej chaty, ziejącej czarnymi otworami pustych okien.

-Dlaczego tak na niego warczysz?- spytał Ren ,gdy mag zniknął im z pola widzenia- Przecież się lubiliście.

-Lubiliśmy? Sprzeczaliśmy się od początku!

-Tak, ale to były żarty. A teraz naprawdę jesteś do niego wrogo nastawiony.

-Owszem, kiedy usłyszałem że idzie do Sarkem, coś mi zaczęło od razu świtać, ale to zignorowałem. A potem puknąłem się w głowę. Czy ty nie rozumiesz, co to za jeden?

-Nie, nie rozumiem. Całą drogę był naszym przewodnikiem, a teraz nagle przestałeś mu ufać?

-Właśnie. Pomyśl chwilę: jest sam, daleko od siedziby Rady, co się prawdziwym, uczonym magom w dzisiejszych czasach nie zdarza. Nie chce używać czarów, choć klnie się, że potrafi. Ma tajemniczych znajomych w różnych dziwnych miejscach. I zmierza na Szarą Równinę, do państwa upiorów. Nie czujesz, że coś tu jest nie tak?

Renavis milczał. Teraz już czuł. Ale nie mógł się wycofać.

*

-Ćśś...

-Przecież jestem cicho!

Noc w Sarkem niewiele różniła się od dnia. Było ciemniej, zimniej, i co dziwniejsze- straszniej. Tak, w tym okropnym miejscu mogło być jeszcze straszniej.
Brama Trwogi była zamykana na noc. Wielkie, masywne drzwi z gładkiego żelaza, zawieszone na potężnych zawiasach w wykutej w skale bramie były strzeżone przez pięciu wysokich wartowników w burych płaszczach. W każdej z dwóch "baszt", wykutych w tej samej skale po obu stronach Bramy, przysypiało jeszcze trzech. Czyli niewielu. Nikt nie spodziewał się napaści ze strony Królestwa. W razie ataku z Równiny- nawet sto tysięcy wyszkolonych żołnierzy nic by nie zdziałało. Wartownicy stali tu więc raczej dla zasady niż z potrzeby.
A jednak zdarzały się wypadki, kiedy musieli interweniować.

Trzy postacie cicho posuwały się w stronę bramy. Plan był prosty: szybko i cicho ogłuszyć wpatrujących się tępo w ciemność strażników, otworzyć Bramę i zanim zorientują się ci na górze, przedostać się na drugą stronę. Tam nikt ich nie będzie gonił.
-Ćśśś!

-Jestem cicho!

-To bądź jeszcze ciszej! Słychać cię w Bilienpagos!

-Nieprawda! To, co ci tak przeszkadza, to twoje własne kroki!

-Może byście tak się wreszcie uciszyli!- dał się słyszeć niski głos maga.

Nastała cisza...

*

Ciemność, w którą tępo wpatrywał się Niensus, sprawiała wrażenie twardej i nieprzystępnej ściany. Wzrok nie chciał się do niej przyzwyczaić, nawet po kilku godzinach takiego patrzenia w nią nie można było zobaczyć nawet konturów przedmiotów i roślin znajdujących się dalej niż cztery kroki od wartownika. Jego otwarte szeroko oczy były więc tylko przyzwyczajeniem z dawnych czasów, kiedy żył i pracował za dnia. Wiodło mu się wtedy na tyle dobrze, że mógł trzymać się z daleka od Pogranicza, a w szczególności od Bramy Trwogi i tego, co się za nią znajdowało. Ale kiedy poprzedni strażnicy zestarzeli się tak bardzo, że przestali być zdolni do pełnienia służby, wśród skąpych rezerw wojskowych Regnavii zapanował chaos i panika. Wystarczył jeden kłamliwy donos aby samotny szeregowiec po trzydziestce, taki jak Niensus, został oddelegowany do Sarkem. Teraz jego porą była noc, a oczy przestały być mu potrzebne. U nocnego strażnika wykształcił się za to słuch i węch. I to za pomocą tych zmysłów poruszał się w świecie ciemności.

Stojący obok niego wartownik również wyglądał na nieprzytomnego. Również pozornie.
-Nien...- szepnął.

-Hmm?

-Mów coś, bo zwariuję od tej grobowej ciszy.

-Co mam mówić? Psia robota...

-Nie, nie to, lepiej już milcz. Nie mogę tego słuchać, od razu mam ochotę kogoś zabić.

-Ciszej, wypluj to, bacz, gdzie jesteś!

-Racja, przepraszam. Nien?

-No?

-Można się stąd jakoś wyrwać?

-Nie można. Chyba, że tam...- wskazał na zamkniętą Bramę.

-To lepiej od razu. I tak nas to czeka.

-Ja tam wolałbym jak najpóźniej. Przecież...

-Ćśś! Słuchaj! Ktoś tu chyba idzie...

-Nie żartuj. Od strony Sarkem? Niemożliwe. To wiatr.

-Ciszej! Nadstaw uszu.

Lepki mrok doskonale skrywał trzy postacie idące w stronę Bramy, ale ich kroki i mocny zapach eliksiru mającego zdjąć z niej magiczne zabezpieczenia nie uszły uwadze wartowników. Nie widzieli napastników, ale słyszeli ich tak dobrze, że mogli doskonale określić, gdzie się znajdują. Nie ulegało wątpliwości, że szli w stronę Bramy Trwogi.

*

-Ren, ty bierz tego z lewej, a ja się zajmę tym z prawej.

-To znaczy: tym niższym?

-Tak, właśnie.

Starając się iść jak najciszej, powoli posuwali się w stronę wpatrzonych w ciemność wartowników. Renavisowi wydawało się, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Skulił się jak kot, gotów do skoku...
-Kto idzie?- Rzucone przez strażnika pytanie zaskoczyło go tak bardzo, że nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Wstrzymał oddech. Wartownik nie słyszał go już. Ale z bliska mógł zobaczyć jego sylwetkę niewyraźnie majaczącą w nieco rzadszym dzięki palącej się na górze lampie mroku. I zobaczył. W Ostatniej Przystani Pogranicza najmocniejsze światło latarni słabo odpędzało nocne ciemności, niemniej jednak coś dawało.

Wartownik zbliżył się do Rena, celując w niego ostrzem piki.
-Nie ruszaj się!- rozkazał.

Ren nie miał zamiaru się ruszać.

Z prawej strony dał się słyszeć zduszony krzyk. Drugi wartownik nie był dość szybki. Trzymający ostrze piki przy piersi Renavisa strażnik drgnął. Nie spuścił wzroku z intruza, ale w jego na pół niewidzących oczach pojawiła się niepewność. I lęk.
-Nien?- zawołał niepewnie. Nikt mu nie odpowiedział. Lęk w jego oczach powoli zaczął zmieniać się w panikę. Przeniósł ostrze piki z piersi na wysokość gardła Renavisa.

-Kimkolwiek jesteś, nie zbliżaj się, albo go zabiję!- krzyknął w ciemność. Żadnej odpowiedzi. Czoło wartownika oblał zimny pot. Gdzieś na górze chrapnął inny żołnierz. Strażnik nagle przypomniał sobie o śpiących na górze (a powinni czuwać, niech ich szlag!) pomocnikach. Widząc w tym swoją szansę, krzyknął na całe gardło:

-Alaaarm! Intruzi! Szyb...

Nie dokończył. Renavis zwinnie odskoczył, złapał za koniec piki i przyciągnąwszy do siebie krzyczącego strażnika, mocno uderzył go pięścią w twarz. Bardzo mocno. Na chwilę znów nastała cisza, ale szybko przerwało ją poruszenie na górze. Pozostali wartownicy w pośpiechu zapalali więcej lamp, chwytali za kusze lub zbiegali na dół.
Przed Renavisem jak spod ziemi wyrósł Derek. W samą porę.
-Chodź szybko!

-Gdzie byliście?

-Cóż, nasz pseudo-mag wreszcie zdecydował się udowodnić, że jest prawdziwym magiem. Teraz zdejmuje osłonę. Chodź, bo ci z góry zaraz tu będą!

Szybko pobiegli w stronę Bramy. Z wydrążonych obok w skale przejść wyłonili się pierwsi strażnicy.
-Stać!

-Szybciej, Deli!

-Robię, co mogę...

Derek mocno kopnął w brzuch tego wartownika, który biegł na przedzie. Kościsty żołnierz poleciał do tyłu, przewracając kilku innych. Z góry posypał się deszcz strzał. Zrobiło się zamieszanie.
-Magu, oni niedługo przestaną strzelać na oślep!

-Skończyłem! chodźcie!

W słabo rozświetlanej lampami ciemności rozległo się głuche skrzypienie. Z południa powiał przenikliwie zimny wiatr niosąc ze sobą odór śmierci. Wartownicy stanęli bez ruchu. Brama trwogi została otwarta. W nocy.
Po chwili któryś ze strażników drżącym głosem wyszeptał:
-Trzeba... to zamknąć.

Kilku odważniejszych podjęło się tego zadania. Po chwili Brama znów szczelnie oddzielała Pogranicze od Równiny. Eteryczny eliksir wyparował bardzo szybko i powróciły także magiczne zabezpieczenia.
Ale tej nocy nikt nie spał spokojnie. Dźwięków, które dochodziły dziś z Równiny, żołnierze nie zapomnieli do końca życia.

*

Renavis biegł na oślep, byleby tylko znaleźć się jak najdalej od gradu strzał. Tuż obok niego biegł krasnolud. Mag mknął jak wicher tuż przed nimi. Renowi zaczęło brakować tchu.
-Zwolnijmy- krzyknął do Dereka- już nas chyba nie gonią.

Krasnolud przestał biec jak szalony. Parsknął śmiechem.
-Oczywiście, że nie. Przecież jesteśmy na... o jasna cholera!

Dopiero teraz przypomniał sobie, gdzie się znajdowali.
Wokół nich wznosiły się szarym granitem ciężkie płyty grobowców, przytłaczające swą wielkością ponure doły z dziesiątkami zamkniętych w przegnitych workach szkieletów. W gęstym, lepkim mroku można było dojrzeć zarysy innych gigantycznych mogił, wznoszących się majestatycznie wśród zalegającej nad Równiną szarej mgły. Niektóre były otwarte. Odpychająca woń śmierci i rozkładu biła od nich falami, jakby zastygłe powietrze było tylko pozornie nieruchome. Twarda, czarna ziemia zlewała się z niebem w jedną, nierozerwalną całość, granica horyzontu nie tyle umykała przed wzrokiem w ciemność, ile zdawała się nie istnieć w ogóle. Na wilgotny opar kładły się dziwne i biorące się nie wiadomo skąd cienie, jakby szydząc z wszelkich praw dotyczących światła i cienia, jakie obowiązywały na świecie. Najmniejszy dźwięk nie przerywał pełnej napięcia ciszy.

Stali tak nieruchomo, nasłuchując z przerażeniem każdego dźwięku. Renavis zaczął mieć wątpliwości, czy dobrze zrobił. Ale odwrotu już nie było.
Nagle gdzieś koło nie zapełnionego jeszcze grobowca rozległ się cichy szmer. Jeden z dziwnych, padających na gęstą mgłę cieni poruszył się gwałtownie. I zamarł znowu.
Derek wzdrygnął się. Ręką powoli sięgnął do tkwiącego za pasem topora. Znów coś się poruszyło.
Renavis czuł, że nie jest w stanie się poruszyć. Tylko Delinqo zdawał się nie bać. Przeciwnie- dziwne szelesty wyraźnie go cieszyły.

Wtem w nieprzeniknionej ciemności rozległ się krzyk. Potworne, nieludzkie wycie wywołujące mrowienie na całym ciele, zmuszające biedne, wystraszone na śmierć serce do wyskoku w górę, aż do gardła. Po chwili dołączyły do niego inne. Pusta, wymarła Równina zamieniła się w wielki, tętniący "życiem" festyn. Z wszystkich stron dały się słyszeć potworne wrzaski, dzikie wybuchy śmiechu, łkania zawodzenia i skargi. Cienie we mgle znikły, ich miejsce zajęły żywe, a przynajmniej materialne postacie. Wyschnięte szkielety, stworzenia przypominające fragmenty mgły, oplecione pajęczyną zjawy, upiory, wampiry z ociekającymi wziętą nie wiadomo skąd krwią, potworne zombie, którym nie udało się jeszcze wydostać z wrzuconego do zbiorowej mogiły ciała.
Trzej wędrowcy byli otoczeni.

Deli był wniebowzięty.
-Oni tu są, widzicie? Są tu! Ha, ha! Witajcie, biedne, przeklęte duchy! Axevvel, mretumus, isn, tishf- aell04˘n! Venanto! Briellintiann!

-Co on wyprawia?!- krzyknął Renavis, jeszcze bardziej przerażony.

-To, czego się obawiałem- odparł Derek, ściskając topór w ręku- chyba mamy większy kłopot, niż przypuszczasz.

Tymczasem Delinqo kontynuował dziwne inkantacje, krzycząc coraz głośniej. Odpowiedział mu upiorny, szyderczy śmiech.
-Żywiciel, żywiciel!- krzyknął chór cienkich głosów. Unoszący się w powietrzu odór przyprawiał o mdłości.

-Tak!- krzyczał Deli- Jestem żywicielem! Przybyłem wam pomóc! Nakarmię was, moje biedne zbłąkane dusze! Oto krew, krew żywa jeszcze!- wskazał na Renavisa i krasnoluda. Ren był coraz bardziej zdziwiony.

-Co on bredzi?

-Żywiciel!

-Tak!

-Ren, bierz ten swój miecz! Na niewiele się zda, ale przynajmniej zabijemy tego zdrajcę! Domyślałem się, że to jeden z tych zwariowanych pseudo- nekromantów!

-Żywiciel!- zjawy zawyły po raz ostatni i rzuciły się na Delinqa. Czarodziej skulił się, zaskoczony i przerażony.

-Przestańcie! Przyszedłem wam pomóc! Adettell!

-Żywiciel!

-Na pomoc!

-Dosyć tego, czas wkroczyć- krzyknął krasnolud i zamachnąwszy się strącił czaszkę z szyi jednego z szkieletów. Renavis wyciągnął Nannila i w ślad za krasnoludem zaczął chwilowo unieszkodliwiać te zjawy, które miały materialną postać. Błękitny miecz w jego rękach ciął okrutnie, błyskając złowrogo. Chrupały gruchotane kości, co rusz rozpryskiwały się na boki szczerzące się czaszki i wyschnięte piszczele. Derek spojrzał na niego z podziwem.

-Gdzieś się tego nauczył?

-Nie wiem.

Upiory wyły wściekle, rzucając się na nich ze wszystkich stron, także z góry. Do twarzy Renavisa dostał się jakiś dziwaczny pół- nietoperz, po spoconej skroni pociekła ciemna strużka krwi. Derek za jednym zamachem strącił natrętną poczwarę. Sam miał paskudnie rozdrapane lewe ramię. Zmęczeni, zdyszani, przecinali na pół wciąż to nowe truchła i szkielety. I wciąż przybywało ich więcej.

-Zanim wytniemy choć piątą część, te, które "zabiliśmy" wrócą do poprzedniej postaci. To nie ma sensu!- krzyczał Derek.

Odsiecz przyszła niespodziewanie, choć nie pomogła za wiele. Skąpany we własnej krwi Delinquo podniósł się i wyjąwszy z fałd płaszcza długi nóż dołączył do walczących, opowiadając się tym razem po stronie żywych.
-Proszę- parsknął Derek, odcinając głowę ryczącemu wampirowi- nasz mag poszedł po rozum do głowy. Rychło w czas.

-Wiem, że winien... puść mnie, śmierdzielu! Winien jestem...

-Nic nie jesteś winien- uciął krasnolud, dysząc ciężko- Rozumiemy. Ale nie łudź się, że któryś z nas ci wybaczy. Ja na pewno nie.

Renavis zawył dziko, strząsnął z łydki chochlikowatego stwora. Walczący cofali się długo, aż natrafili na zimną, granitową ścianę. Grobowiec. Zjawy napierały na nich coraz silniej nie było dokąd uciekać.
-To już koniec- szepnął Derek.

Delinquo zdjął płaszcz i podał go krasnoludowi.
-Okryjcie się tym.

-A na co mnie...

-Róbcie, co mówię! Uciekajcie. Ja muszę ponieść karę za własną głupotę.

Wyszedł nieco do przodu, torując sobie drogę nożem. Wyciągnął ręce do góry.
-Perrwallach, ki04˘allo nba04˘wett sann!

Upiory zamarły. Nad Równiną zawisła pełna oczekiwania cisza. Jedna ze zjaw rzuciła się do ucieczki. Pozostałe poszły w jej ślady, piszcząc i wyjąc.

-Perrwallach, ki04˘allo nba04˘wett sann!

Renavis i Derek okryli się płaszczem. Ciało maga promieniowało białym światłem, które rozświetlało zalegające nad Szarą Równiną ciemności. Lśniące promienie wydawały się przebijać wiszącą nad cmentarzyskiem gęstą zasłonę czarnych chmur. Delinquo powtarzał zaklęcie, a upiory z dzikim wrzaskiem uciekały. Ren i krasnolud również zaczęli biec. Ale nie byle dalej, jak zjawy. W stronę Śnieżnych Szczytów.
Białe światło sięgało coraz dalej, wskazywało im drogę. Ale domyślali się, że jest zabójcze. Dlatego biegli skurczeni, nakryci płaszczem czarodzieja. I bezpieczni.

Delinqo czuł, że siły powoli go opuszczają. Przywołane przez niego światło bladło, wypowiadający zaklęcie głos zaczął się załamywać. To nic, pomyślał. I tak długo wytrzymał, biorąc pod uwagę jego stan, kilka złamanych żeber i lejącą się po twarzy i rękach z licznych ran krew. To nic. Uratował ich.
Magiczna jasność znikła całkowicie, nad Szarą Równiną znów zapanowały nieprzeniknione ciemności. Zza wielkich mogił powoli wyłaniały się złowrogie cienie. Niespiesznie zmierzały w stronę Delinqa. To nic, mogę już umrzeć, myślał.

Stał i czekał. W jego oczach nie było strachu, tylko nadzieja. Widział Renavisa, który walczył. Nannilem.
Nadzieja tliła się w nim jeszcze, kiedy wydawał z siebie ostatnie tchnienie.

*

Ren i Derek biegli jeszcze długo po tym, jak Zimna Przełęcz oddzieliła ich od Szarej Równiny. Zatrzymali się dopiero u podnóża Śnieżnych Szczytów, łapczywie łapiąc oddech.
-Co się stało?- wykrztusił z siebie Renavis.

-Nasz mag tuż przed śmiercią zrozumiał gorzką prawdę, że nie będzie zbawcą świata.

-Nie rozumiem.

-Co tu jest do rozumienia? Po prostu: to był jeden z tych szaleńców, którym się wydaje, że upiory z równiny są więźniami, a oni ich wybawią.

-Nekromanci?

-Nie, nie. Idealiści, albo żądni władzy szaleńcy. Deli po prostu uciekł spod skrzydeł Rady i dlatego nie chciał używać czarów. Namierzyli by go.

-I tak go namierzyli.

-Słucham?

-Nie, nic. No to dlaczego te zjawy się na niego rzuciły?

-Bo nie mógł im pomóc. One cierpią, cierpią strasznie i tylko otwarcie Bram może je od tego uwolnić. Deli mógł je tylko nakarmić. Sobą.

Renavis skrzywił się. Krasnolud podrapał się w głowę.
-Gdzie my teraz mamy iść?

Renavis wiedział.
-Tam. Za Śnieżne Szczyty.

-Po co? Przecież już przeszedłeś przez Równinę, tak? Więc nie musisz iść dalej.

-Muszę. To był dopiero początek.

-Powiesz mi wreszcie, co cię tak pcha za te przeklęte góry?

Renavis spojrzał na niego.
-Powiem. Mój ojciec.

-Przecież ty nie masz ojca.

-Mam.

-No i...

-Co?

-Kto nim jest?

-Nie wiem. Ale domyślam się. I wolałbym się nie urodzić.

***

Majenna gestem uciszyła zgromadzenie.
-Towarzysze!- zaczęła- Wiecie, co chcę powiedzieć, ale mimo to wysłuchajcie mnie do końca. Rada uchwaliła, że nie będziemy nikogo zmuszać, aby wziął udział w tym przedsięwzięciu. Jesteśmy świadomi strasznego niebezpieczeństwa, jakie czeka nas u celu naszej drogi. Jeśli ktoś chce zrezygnować, niech to zrobi teraz, bez uszczerbku na honorze.

Cisza. Żaden ze zgromadzonych czarodziejów nie poruszył się.
-Wszyscy- ciągnęła Przewodnicząca- narażamy swoje życie. Ale to konieczne. Dla dobra nie tylko Regnavii, ale i całego świata. Być może nawet nie tylko naszego. Jeśli będziemy działać razem, może nam się udać. Choć Furisa, który powrócił nie wiadomo skąd i kiedy, na pewno nie będzie łatwo pokonać.


Poprzednia Jesteś na stronie 6. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9