Srebrne skrzydło
1 2 3 4 5 6 7 8 9 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 7. | Następna |
Zimowy Pałac
Ich krzyk zdusiły mury
I każdy w Zamku został
Podniósł się kapłan Furis
I kamień na kamieniu
Nie pozostał...
Byli jak ocean. Kiedy szli ziemia trzęsła się ciężko równomiernym, marszowym rytmem, niezbyt szybkim, ale za to nieprzerwanym. Jak niekończące się łany zboża, w których pojedyncze kłosy zlewają się w jedno, wydawali się być zwartą bryłą, która falując płynie ku wschodzącemu słońcu. Szli ciągle, uparcie, z każdym krokiem nieuchronnie zbliżając się do miejsca przeznaczenia. W szyku, równo, posłusznie, jakby nie byli orkami tylko karnym, wyszkolonym i zaprawionym w bojach wojskiem. Ich posłuszeństwo wobec dowódcy było wręcz niesamowite. Podążali na wschód. Ku Regnavii.
*
Śnieżne Szczyty piętrzyły się majestatycznie, opóźniając wschód słońca swymi pokrytymi nieskazitelną bielą ścianami skał, które teraz błyszczały oślepiająco. Gdzieś za nimi rozciągał się nie nazwany kraj wiecznej zimy, surowa, biała pustynia. Ale po tej stronie gór nie było wielkiego mrozu, a widok zapierał dech w piersiach.
-Jak tu pięknie...- szepnął Ren.
-Ano, pięknie- odrzekł krasnolud swoim zwykłym, sarkastycznym tonem- za nami głód i prawdopodobnie już wojna, przegrana z resztą, i nawiedzone cmentarzysko, a przed nami tylko śnieg i wiatr, o ile oczywiście sforsujemy Zimną Przełęcz, w co osobiście wątpię. Zaiste, pięknie.
Renavis postanowił nie przypominać krasnoludowi, że jest on tu z własnej woli, gdyż wiedział, że to i tak nie przyniesie żadnego skutku, chyba że w postaci jeszcze większego narzekania. Milczał więc. Skręcili na zachód.
-Nie ma innej drogi?- spytał Ren.
-Jest wiele innych dróg. Wszystkie prowadzą tam...- ruchem głowy wskazał rozciągającą się za nimi zamgloną Równinę.
Przełęcz była widoczna przy dobrej pogodzie nawet z Regnavii, o ile oczywiście komuś przyszło do głowy patrzenie w tamtą stronę z wieży strażniczej. Teraz otwierała się przed nimi, wielka, potężna, groźna i niesamowicie cicha.
Echo daleko niosło dźwięk ich kroków, odbijając się od skał w szaleńczym tańcu.
Derek odruchowo sięgnął po topór. Szli dalej. Byli już właściwie w połowie drogi i jak dotychczas wszystko szło świetnie, ale nie dali się zwieść. Przez Zimną Przełęcz nie przechodzi się ot tak sobie.
Kilka kamieni spadło pod nogi Renavisa. Wyciągnął miecz. Czuł, że ktoś lub coś go obserwuje. Jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem krasnoluda. Derek ruchem głowy nakazał mu gotowość. Kolejnych kilka kamieni osunęło się ze skalistego zbocza. Derek nabrał powietrza w płuca.
-Teraz!- krzyknął. W tej samej chwili rozległ się okropny wrzask. Renavis obrócił się szybko i zobaczył za sobą niewielkiego, błękitnego stwora, który z dzikim wyciem rzucił się na niego. Derek jednym ciosem uciszył potwora, ale to nie był koniec. Po stromych ścianach Przełęczy schodziły ku nim całe chmary podobnych. Monstra śmiały się obrzydliwie, wyciągając kosmate łapy. Niektóre zaczęły rzucać kamieniami. Inne najwyraźniej szykowały się do walki wręcz.
-Gremliny!- krzyknął Derek- niech je cholera! Skąd się tu tyle tego wzięło?!
Ren nie zdążył odpowiedzieć. Gremliny z sykiem i wrzaskiem skoczyły na niego z wszystkich stron. Gryzły, drapały, biły i rwały, z ledwie zasklepionych pamiątek po mieszkańcach Szarej Równiny znów pociekła krew. Ren machał mieczem na wszystkie strony, wciąż strącając z siebie nowe potworki. Z góry spadał na niego deszcz kamieni. Trupy gremlinów słały się gęsto, a jednak nie ubywało ich. Przeciwnie: wydawało się, że ciągle jest ich więcej. Ren skoczył w stronę wystającej półki skalnej, aby ochronić się przed coraz większymi odłamkami skał rzucanymi z góry, przed którymi nawet hełm go nie chronił. Horda kosmatych stworów natychmiast skoczyła za nim, czepiając się jego miecza, tak, że nie mógł nim manewrować. Strząsnął z głowy najbardziej natrętnego gremlina i poszukał wzrokiem Dereka. Jednak zza gęstej zasłony cuchnących, niebieskawych ciał nie było widać nic. We wnętrzu Przełęczy zrobiło się ciasno, co nie przeszkadzało gremlinom z góry kontynuować zrzucania kamieni na głowy walczących. Widocznie nie przejmowały się losem pobratymców. Wyjąc dziko z uciechy, stwory próbowały tak zaczepić paznokciami o skórę Rena, aby zedrzeć ją jednym pociągnięciem. Renavis czuł, że powoli opuszczają go siły.
Nagle ziemia zatrzęsła się. Gremliny przestały krzyczeć i w jednej chwili Przełęczą zawładnęła złowroga cisza. Po ponownym wstrząsie potworki rzuciły się do panicznej ucieczki, z piskiem wspinając się po stromych ścianach szarych skał.
Ren rozejrzał się. Derek leżał na dnie kamienistego wąwozu. Powoli podnosił się. Odniósł o wiele cięższe rany niż Renavis. Nie miał hełmu, więc gremliny zdarły mu w paru miejscach włosy razem ze skórą. Lewa ręka, prowizorycznie opatrzona po walce na Równinie, była teraz cała rozorana długimi pazurami kosmatych stworów. Na twarzy widoczne były liczne zadrapania i ugryzienia. Prawa noga nie była co prawda złamana, ale stłuczona tak bardzo, że krasnolud musiał utykać.
-Żyjesz?- spytał Rena.
-Jasne- odrzekł tamten, podtrzymując chwiejącego się na nogach krasnoluda.- Co to było?
-Nie mam pojęcia. Ale wynośmy się stąd, zanim wróci.
-Możesz chodzić?
-Mogę. Nie martw się o mnie. Martw się, czy wystarczy nam zapasów.
Renavis spojrzał w stronę pokrytej śniegiem doliny. Czy wystarczy im zapasów? Wątpił. Ale nie było już odwrotu.
*
Kofler biegnąc potknął się o wystający z ziemi kamień. Czy to zwykła skała, czy kawałek pochłoniętego przez żarłoczną otchłań piasku nagrobka? Wolał nie wiedzieć. Biegł dalej, byle szybciej, byle prędzej znaleźć się w namiocie, z innymi. Pasja odkrywcza kazała mu zostać dłużej w tym przeklętym dole. Gotów był kopać do upadłego, w oczach miał ogień, a w sercu jedno pragnienie: znaleźć, znaleźć Dowód, jedyny, niezbity, nie do obalenia! To niemożliwe, aby ta czaszka była jedyna, musi, musi być ich więcej!
Nie było. Tylko jedna, która mogła przecież znaleźć się tu przypadkowo. O wiele za mało, aby przekonać świat, że legendarna bitwa naprawdę miała miejsce. Ale przecież to niemożliwe! A jednak.
Wszyscy dawno już wrócili, radząc mu na odchodnym zrobić to samo. Nie posłuchał. Kiedy zapadł zmierzch, znów opadły go ponure myśli i strach rósł w jego sercu jak rosną morskie fale, gdy zbliżają się do brzegu. Uparł się, żeby tu zostać i szukać dalej. Teraz był sam, zrozpaczony, przegrany i przerażony. Znowu sam na tym przeklętym cmentarzysku.
Od strony Śnieżnych Szczytów dął lodowaty wiatr. Dźwięki, jakie wydawał przeciskając się między grobowcami, do złudzenia przypominały dzikie wycie upiorów. Kofler zatrzymał się i przysiadł na wystającym kamieniu, usiłując się opanować. Nie da się zastraszyć. Zbyt wiele lat spędził lustrując uczone księgi, wzniosłe poematy i ludowe gawędy, zbyt wielu nocy nie przespał zastanawiając się, jak by tu zdobyć środki na podjęcie prac badawczych. Zaszedł daleko i nie zawróci tylko z powodu wiatru i własnej wyobraźni. Powziął mocne postanowienie. Zrobi najbardziej szaloną rzecz w swoim życiu, zrobi coś, czego nie zrobił chyba nikt przed nim.
Spędzi tu całą noc.
Szczelnie okrył się płaszczem i czekając na zapadnięcie zmroku pogrążył się w rozmyślaniach. Mówią, że nocą na Równinie można doświadczyć dziwnych zjawisk, śladów dawnych wydarzeń. No cóż, przekona się, ile w tym prawdy.
Spojrzał w stronę Wilczych Gór, na południowy zachód. Kolejna tajemnica, której nikt jeszcze nie zbadał, choć wielu próbowało. Wracali do domów z pustymi rękami. Żadnych ruin, kamieni, zakopanych pod warstwą ziemi przedmiotów, nic. Najmniejszego bodaj śladu. Tylko jeden zapis w kronikach Królestwa, jedna jedyna mała wzmianka o Starym Zamku. Mała, ale zawierająca na tyle dokładny opis lokalizacji tej warowni, żeby można było bez problemu odnaleźć jej pozostałości. Gdyby jakieś istniały. Po wielu nieudanych próbach znalezienia czegokolwiek, co by świadczyło o tym, że kiedyś ktoś tu mieszkał, uznano ową sławną notatkę za wytwór wyobraźni kronikarza, albo też za część obowiązującej w tamtym czasie mitologii. Rzecz dziwna, bo według wszystkich dostępnych źródeł historycznych żadnej mitologii w owych czasach nie było, jeśli nie liczyć ludowych baśni i podań, a autor kroniki, poza feralnym fragmentem, wykazywał godny podziwu racjonalizm, rzetelność i chłodny dystans. Kofler przypomniał sobie słowa starego poematu.
Ta część legendy jest mniej znana, rzadko sięgają po nią poeci. Wędrowni bardowie zazwyczaj opowiadają tylko historię Renavisa i jego wędrówki. Tylko że ten jeden wątek legendy jest niepełny i nie wyjaśnia wszystkiego. Istnieje natomiast bardzo stary poemat nieznanego autora, dostępny tylko naukowcom i bardzo wytrwałym ciekawskim, którzy mają cierpliwość, by przejść przez wszystkie formalności związane z uzyskaniem dostępu do niektórych działów Głównej Biblioteki. Kofler dowiedział się o nim, kiedy szukał w opracowaniach i przypisach wyjaśnienia dziwnego, cudownego przypadku, który ocalił Renavisa i Dereka od śmierci z rąk gremlinów. Trafił na notkę dotyczącą owego poematu, a potem przeczytał o nim książkę, której autor kojarzył poemat z fragmentem kroniki i Starym Zamkiem. A potem przeczytał go. Chyba ze trzydzieści razy. I wciąż miał poczucie, że żyje w świecie głupców. Dlaczego nikt nie uwierzył autorowi tego dzieła, dlaczego tak niewielu skojarzyło fakty i dlaczego nikt nie chciał ich słuchać? Zrozumiał to kilka lat później. "Oficjalne wersje" są zbyt wygodne. aby je zmieniać. A że fakty mówią co innego? Fakty zawsze można nagiąć.
Kamień na kamieniu nie pozostał...
Bez wątpienia, bo inaczej tamci zapaleńcy coś by znaleźli. Cokolwiek. Ale oni nie wierzyli w stare poematy.
Kofler wyciągnął przed siebie prawą rękę. Widział ją dobrze, ale już najbliższe mogiły zaczynały znikać w gęstniejącej ciemności. Odetchnął głęboko. I czekał.
*
Była ich prawie setka. Cała Rada, wszyscy czarodzieje Królestwa, latami zgłębiający najlepsze dzieła z dziedziny magii, dostępne tylko wybranym. Doświadczeni, wytrenowani, mistrzowie w swoim rzemiośle. Lecieli teraz niewidoczni dla oczu zwykłych ludzi, okryci przezroczystą osłoną jak płaszczem z pajęczej nici, każdy pod inną, sobie tylko właściwą postacią. Był tu i nietoperz, i jaskółka, i sokół, i skrzydlaty pegaz... Na czele mknęła jak wiatr ich przywódczyni, ciemnowłosa kobieta na czymś, co przypominało pierzasty obłok. Kierowali się w stronę Gór Wilczych, w miejsce, gdzie ich skaliste zbocza spotykają się z białymi bryłami Śnieżnych Szczytów. Wiatr hulał między skałami grając dziwne i niepokojące melodie, wpadał w ciemne szczeliny między skałami, aby nigdy z nich już nie powrócić. Gdzieś tu był Stary Zamek...
Spomiędzy niedostępnych skalistych zbocz dął w ich stronę lodowaty wicher. Jedna ze ścian ostro spadała w dół szorstką taflą granitu i mniej więcej w połowie góry nagle całkowicie zmieniała kąt, przechodząc w długą, płaską półkę, na której rysowały się ledwo dostrzegalne kształty fasady Starego Zamku. Była doskonale zakamuflowana: zbudowana z tego samego granitu, co otaczające ją skały, o nieregularnych jak szczeliny i małe wejścia do jaskiń oknach i niewidocznym, świetnie ukrytym wejściu, które prowadziło do pomieszczeń zamkowych wydrążonych w skale. Fortecę tą przed wiekami zbudowały krasnoludy, później zostały zmuszone do jej opuszczenia. Za czasów kapłanów zamek służył za więzienie. To właśnie tu zamknięto Furisa po jego zdradzie, zabezpieczywszy Zamek tak, aby więzień nie mógł wyjść używając swej wielkiej potęgi ani z nikim się porozumieć. Nie wystarczyło to jednak, gdyż po masakrze w Wilczej Przełęczy i kilku latach zmagań zakończonych wreszcie wygraną Regnavii okazało się, że Furis zniknął. Nie było nawet wiadomo, kiedy, czy tuż po zamknięciu, czy o wiele później? I co się z nim stało.
Nikt nie był w stanie odpowiedzieć na te pytania, tym bardziej, że uciekinier nie dawał znaku życia, najmniejszej bodaj wskazówki, że żyje. Aż do tego czasu. Teraz powrócił, i to do swojego dawnego więzienia, które teraz służyło mu za świetną kryjówkę.
Czarodzieje wylądowali, podzieleni na małe grupki, z których każda miała wejść innym oknem i iść w inną stronę. Ta dowodzona przez samą Majennę skierowała się w stronę głównego wejścia. Czarodzieje poruszali się cicho jak koty, ale wiedzieli, że obecny pan zamku i tak pewnie wie już o ich obecności. Jedyna nadzieja w tym, że były kapłan nie był w stanie kontrolować tylu grup naraz. Któraś więc musiała go zaskoczyć.
Drzwi były otwarte- niezbity dowód, że Furis spodziewał się nieproszonych gości. Kilka czarno ubranych postaci bezszelestnie zanurzyło się w ciemność. Używanie magii maskującej nie miało sensu. Za drzwiami zaczynał się długi, zimny korytarz, udekorowany ciężkimi łańcuchami, które zapewne kiedyś rozwieszone były w inny sposób i służyły jako dodatkowy postrach dla więźniów, którzy z przerażeniem nasłuchiwali złowieszczego dzwonienia zwiastującego nadejście kogoś z zewnątrz, bynajmniej nie wybawcy. O tym, co działo się w Zamku, gdy był on jeszcze więzieniem, nie wiedział już jednak nikt, poza tymi grubymi murami, ostatnimi świadkami przeszłości, na których dziś panująca w pustych korytarzach wilgoć zamieniała się w płynące rzęsiście krople. Z biegiem lat góry zagarnęły zamek dla siebie, uczyniwszy zeń jedną ze swych niezbadanych jaskiń. Wprowadziły do jego wnętrza wąskie strumienie, których srebrzysty dźwięk rozchodził się teraz echem po całej budowli, jak muzyka tysięcy dzwoneczków w leśnej orkiestrze rusałek; wydrążyły za ich pomocą nowe drzwi i okna, część ścian zburzyły, część pokoi wyznaczyły na mieszkanie dla ciężkich głazów, gdzieniegdzie wyhodowały zielone porosty.
Teraz w ich królestwie przemykały się ciche cienie. Te, które dostały się tu przez główne wejście, przyczaiły się za przewróconym filarem zagradzającym wejście do głównej sali, o dziwo nie tkniętej. A może odnowionej?
Jeden z czarodziejów pochylił się w stronę Przewodniczącej, rozpoznawanej dzięki burzy czarnych włosów wyraźnie rysującej się pod ciemnym kapturem.
-Maja...-szepnął
-Ćśśś!- syknęła.
-Zanim cokolwiek się stanie chcę znać prawdę.
-Jaką prawdę?
-Nie powiedziałaś nam wszystkiego.
-Nie widziałam powodu.
-Ale mnie możesz powiedzieć. Czy on... przeżył te wszystkie lata?
Cisza. Maja schyliła głowę i wykonała przeczący ruch.
-Nie.
-Więc...
-Proszę, nie pytaj o nic więcej. Po co? Wiesz, że jesteśmy przynętą. Weszliśmy drzwiami, to tak, jakbyśmy mu się podali na tacy. To kapłan. Nie wiemy, jak potężny stał się po śmierci. Ja zginę. Wiem to. Ale może inni przeżyją.
Czarodziej nie odezwał się już więcej. Cisza zakłócana była jedynie przez dalekie szepty strumieni i oddechy ukrytych za filarem postaci. Gdzieś tam, w mroku kryjącym większą część głównej sali przyczaili się inni szaleńcy, którzy gotowi byli zapłacić życiem za wolność swojego świata. W powietrzu wisiało napięcie. I coś jeszcze, coś ulotnego, ale wyczuwalnego. Czyjaś obecność, postaci tak potężnej, że cały Zamek czuł, iż ma nowego pana. Czarodziej, który pytał o niego Przewodniczącą mimowolnie zadrżał. Po raz pierwszy w życiu słysząc bicie własnego serca usiłował uspokoić galopujące przez głowę myśli. Plan był prosty. Bardzo prosty. Maja zamknęła oczy i w skupieniu czekała na odpowiedni moment. On musiał ujawnić się wyraźniej. Nikt nie wątpił, że to zrobi. Wtedy ona wyjdzie na jego spotkanie. Musiała to być ona, bo inaczej od razu przejrzałby zamiary czarodziejów. Nie, na rozmowę z kapłanem wyjdzie najpotężniejsza. A wtedy...
Napięcie stało się nie do wytrzymania. Czarodziej za filarem czuł, że nie wytrzyma oczekiwania. Wielkie Słońce Południa, żeby to się już stało! Ale nie działo się nic, jeśli nie liczyć szemrzących cicho strumyczków i miarowe uderzenia ściekających po wyrzeźbionym nad filarem zworniku kropli na posadzkę. I złowieszcza, pełna napięcia cisza.
Cisza.
Cisza...
Wtem Majenna drgnęła. Otworzyła oczy. Otaczający ją czarodzieje wstrzymali oddech. Ale Przewodnicząca nie wstała. Odwróciła ku reszcie grupy niespokojną twarz.
-Też to poczuliście?
Dotknęła dłonią ściany. Uczynili to samo. Zimne, mokre mury delikatnie drgały. Czuło się jakby mrowienie w dłoni. Drgania nasilały się. To nie była magiczna wibracja. Zamek się trząsł.
Podłoga delikatnie poruszyła się pod ich stopami. Z sufitu posypały się niewielkie kamienie. Wstrząsy nasilały się.
-Uciekajmy...- szepnął ktoś.
Zamarli z przerażenia czarodzieje nie ruszali się. Ktoś przytomny zaczął recytować zaklęcie lewitujące, aby szybciej wydostać się z sypiącego coraz bardziej korytarza, ktoś inny, mniej opanowany rzucił się w panice w stronę wyjścia. Reszta patrzyła na Maję. Zamierzający odlecieć skończył swoje inkantacje. Nie podziałały. Zamek był teraz odporny na magię.
-Odwrót!- krzyknęła Przewodnicząca, kiedy z sufitu posypały się większe głazy. Czarno odziane postacie natychmiast pobiegły w stronę wyjścia. Mniej więcej w połowie korytarza zastali krzyczącego wniebogłosy czarodzieja, który dużo wcześniej w panice odłączył się od grupy. Lewą nogę przygniotły mu kawałki walących się ścian. Kilka kroków za nim wyrósł w poprzek korytarza nowy mur z gruzu. To waląca się ściana zagrodziła im przejście. Z drugiej strony zawaliła się właśnie kolejna, odcinając jedyną drogę ucieczki. Byli w pułapce.
Wstrząsy nasilały się.
*
Nad Szarą Równiną zalegały już nieprzeniknione ciemności, gdy Kofler skończył recytować w myśli poemat.
"Pogrzebał ich wszystkich- pomyślał- nie wiedzieli, że był aż tak potężny. Nie mieli szans".
Przypomniał sobie, jak usiłował przemówić do rozumu tym wszystkowiedzącym badaczom i jak słyszał wciąż tę samą odpowiedź: "Nie znaleźliśmy żadnych kości". Głupcy! Chcieli znaleźć kości dawnych czarodziejów! Dobre sobie.
Zimny wiatr stał się jeszcze bardziej przenikliwy. Kofler wpatrywał się w mrok i czekał.
Czekał...
*
-Coś ty znowu wymyślił?
Derek przyglądał się Renavisowi, który od dłuższego czasu uparcie uderzał małym kamieniem o większy, wystający z śniegu.
-Usiłuję rozpalić ogień.
-Na lodowej pustyni?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Krasnolud wzruszył ramionami i szczelniej okrył się skórą białego snannta, upolowanego przez Rena parę dni wcześniej. Najchętniej przewróciłby się na lewy bok, ale chora ręka nie pozwalała mu na to. Odniesione rany nie chciały się goić, nawet na tym zimnie. Co prawda nie leciała już z nich krew i ropa, ale nadal straszliwie bolały. Nocami Derek często miewał gorączkę. Do tego noga dokuczała mu coraz bardziej i bał się, że niedługo nie będzie mógł chodzić. A wtedy- koniec. Już teraz wyrzucał sobie, że opóźnia marsz przez ten zimny kraj, w którym nie ma co jeść i gdzie spać...
-Już ci przeszło?
-Nie. Muszę rozpalić ogień.
-Nie dasz rady.
-Ale muszę!- Ren krzyknął rozpaczliwie. Przecież musiał coś zrobić, nie mógł stać i patrzeć, jak umiera z zimna i głodu najpierw jego chory przyjaciel, a później on sam!
Derek ponownie wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru niczego perswadować Renowi. Na tym mrozie każde słowo okupowane było bólem gardła.
Jeszcze wczoraj widzieli majaczące gdzieś daleko zarysy Śnieżnych Szczytów, ale dziś okryła je tajemnica białej mgły, utworzonej zapewne z wirujących gdzieś w oddali płatków śniegu. Wszystko, co ich otaczało, było białe, od alabastrowego blasku otulającej ziemię miękkiej pierzyny śniegu, aż po woskowy odcień zaciągniętego bladymi kotarami nieba. Porywisty wiatr co chwilę wprawiał leżące na ziemi świeże płatki w szalony, wirujący taniec, jakby były niewolnikami srogiego boga zimy, domagającego się dzikich orgii na swoją cześć. Mróz jakby chciał ścinać wszystko, co tętniło jeszcze ciepłym życiem w martwą, lodową krę i zdawało się, że uda mu się wstrzymać czas, że zetnie lodem tę płynącą od wieków spokojnym, ale jednak szybkim nurtem rzekę i sprawić, że stanie już na zawsze. Przenikliwym zimnem starał się zmienić w lód płynącą w żyłach krew i zatrzymać serce, by zmienić je w twardą bryłę.
Renavis zrezygnowany odłożył kamienie i usiadł koło Dereka. Czuł, jak mróz unieruchamia jego dłonie i oblepia czymś gardło, tak że wydobywające się z niego dźwięki bardziej przypominały rzężenie niż ludzką mowę.
-Derek...-szepnął- jak się czujesz?
-Naprawdę chcesz wiedzieć? Jest mi zimno. Wszystko mnie boli. Mam dreszcze. I jestem głodny. Wiem, że ty też.
-Może jakiś snannt...
-Nie opowiadaj bajek, dobrze wiesz, że snnanty występują tylko w pobliżu gór. Tu żadnego nie znajdziesz. Spójrzmy prawdzie w oczy. Zginiemy tu.
Ren chciał odpowiedzieć, ale wychłodzone struny głosowe odmówiły mu posłuszeństwa. Oparł się o prowizoryczny parawan ze śniegu i spróbował zasnąć. W tym miejscu lepiej było spać za dnia niż nocą.
*
Obudził go głos. Cichy i drżący, zamierający z zimna, ale słyszalny. Jęk.
-Derek?
Krasnolud mimo niemożliwego do wytrzymania mrozy miał krople potu na czole. Renavis szybko podniósł z ziemi garść śniegu i przyłożył przyjacielowi do czoła.
Rozejrzał się. Wokół panowały ciemności. Na wiecznie zachmurzonym niebie nie było księżyca, toteż nawet lśniący biały puch leżący dookoła w niewielkim stopniu opierał się czarnym skrzydłom mroku. Renavis wstał. Musiał być dokładnie środek nocy, bo z północy, zza niewidocznych Śnieżnych Szczytów dochodziło aż tu upiorne wycie. Nadszedł czas czuwania. Co prawda odkąd znacznie oddalili się od Szczytów noc przestała być dla nich niebezpieczna, ale nie wiadomo było, co czeka ich dalej, w pobliżu lasu. A Ren miał nadzieję, że już się do niego zbliżają.
Przez kolejnych kilka godzin wsłuchiwał się w odgłosy z północy. Kiedy ucichły, a więc minęła pora największej aktywności nocnych drapieżników, zasnął ponownie.
*
Obudził go krasnolud, który nie odzywając się potrząsnął nim i podał mu świeżo roztopiony na kawałku skóry i przelany do bukłaka śnieg. Ren skrzywił się. Nienawidził tego smaku. Ale pragnienie było silniejsze od wstrętu.
Wstał i pomógł wstać krasnoludowi.
-Chodźmy- rzekł.
-W którą stronę?
To pytanie padało codziennie.
-Tam- zdecydował Renavis.
-Jesteś pewien?
-Wczorajsze wycie dochodziło stamtąd, a więc południowy zachód jest tam.
-A skąd wiesz, że mamy iść na południowy zachód?
-Derek...
-Wiem, wiem, że pytam o to każdego dnia, ale wciąż nie mieści mi się w głowie, że nie wiesz, dokąd mamy iść. Gdyby nie ja, który znam trochę legendy, nie wymyśliłbyś nawet tego południowego zachodu. A co, jeśli się pomyliłem? Jeśli szukamy tego twojego lasu gdzieś na końcu świata, a on jest już dawno za nami? Jeśli w ogóle istnieje...
-Przecież....
-Nie przerywaj mi teraz. Kluczymy od tygodni i nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy i dokąd mamy iść. Gdzie się podziały te twoje sławne sny, które jakoby wskazywały ci drogę?
Ren chciał coś odpowiedzieć, ale zamiast tego zaczął kaszleć. Na tym zresztą zwykle kończyły się ich rozmowy o celu podróży.
Ruszyli w końcu. Jak zwykle na południowy zachód.
*
Renavis odsunął ostatnią zasłonę z kłączy, zagradzającą mu przejście i nie pozwalającą ujrzeć ostatnich stopni i tego, co kryło się na górze. Stosy przegnitych kości i szczerzących się czaszek piętrzyły się po obu stronach schodów niby nieudolnie wykonane, upiorne balustrady. Między nie wciskały się ulistnione gałązki roślin, swoim świeżym seledynowym blaskiem tworzące dziwny kontrast z zakurzoną szarością czaszek i ciemną zielenią rosnących za nimi starych drzew. Ren ujrzał przed sobą dwie oplecione bluszczem kolumny z białego marmuru. Można by pomyśleć, że to zapomniana świątynia jakiejś mało znaczącej boginki, nadal świecąca uroczym blaskiem w środku wypełnionego śpiewem ptaków lasu, gdyby nie ta otaczająca ją martwa cisza. I zaschnięta na brzegach kolumny krew.
Ren rozciął jednym ciosem Nannila zwoje bluszczu łączące dwa białe trzony. Tam powinna być świątynia. Była. Chciał na nią spojrzeć, ale nie zdążył. Padł na niego cień...
Renavis zamarł.
Chodź...
Powoli zaczął odwracać się. Zaraz ujrzy swego przeciwnika.
Czekam na ciebie od wieków
Nagły błysk sparaliżował Renavisa. Otoczyła go ciemność...
*
Przeraźliwe wycie wiatru obudziło go. Pogoda nie zapowiadała się dziś dobrze.
-Derek...
Z lekka potrząsnął ramieniem przyjaciela.
-Derek, musisz wstać.
Krasnolud powoli otworzył oczy i spojrzał na Renavisa. Nie podniósł się jednak.
-Nie, Ren.
-Co "nie"?
-Nie wstanę. Nie dam rady.
Renavis spojrzał na niego z przerażeniem. Spodziewał się tego, ale starał się o tym nie myśleć. Prędzej czy później Derekowi musiało zabraknąć sił. Ren łudził się jednak, że zdążą dotrzeć do lasu, zanim to nastąpi.
-Musisz wstać! Zamarzniemy tu, jeżeli nie wyruszymy w dalszą drogę! Musimy poszukać pożywienia...
-Nie ma już pożywienia. Jesteśmy na środku lodowej pustyni. Nie będzie tu zwierząt ani roślin.
-Musimy mieć nadzieję. Kiedy zaczniemy zbliżać się do lasu...
-Ja nie dam rady.
-Dobrze. Skoro chcesz, możemy odpocząć jeden dzień.
-Nie, Ren. Nie wystarczy jeden dzień. Nie rozumiesz, co chcę ci powiedzieć? Ja tu zostaję. Na zawsze. A ty idziesz ratować świat.
-Chyba nie sądzisz, że cię tu zostawię?
Krasnolud nie odpowiedział.
-Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że zamierzasz tu umrzeć?- krzyknął Ren.
Derek spojrzał na niego.
-A co, chcesz koniecznie umrzeć ze mną? Czy może będziesz mnie ciągnął za nogi przez ten śnieg? Zrozum, że ja już nie pójdę dalej. Jestem chory i słaby, i tak bym umarł, nie dziś, to jutro. A ty bez tego balastu, jakim jestem, masz szansę dojść do celu. Nie patrz tak na mnie. Nie uratujesz mnie. Nawet gdybyś mnie dowlókł do tego lasu, to zginąłbym w lesie. Przecież sam mówiłeś, że to nawiedzone miejsce, że tam się czai coś okropnego. Myślisz, że miałbym siłę z tym walczyć?
-Ale...
-Żadnego ale. Nie uratujesz mnie ani zmuszając do dalszego marszu, ani zamarzając tu ze mną. Możesz za to ocalić moją duszę. Idź i znajdź ten przeklęty amulet. Nikt inny tego nie zrobi.
-Derek...
-Pozwól mi mówić, póki mogę. Zostaw mnie i idź za swoim snem. Nie pozwól mi długo błądzić po tej przeklętej pustyni, kiedy już umrę. Wiem, że ci się uda. Idź...
-Derek...
-Bracie...
-Derek! Odezwij się! Nie... umieraj.
Głos Renavisa zamarł. Ren przyłożył rękę do twarzy krasnoluda. Derek nie oddychał.
Łzy ciekły strumieniami po policzkach Renavisa, kiedy zasypywał ciało jedynego przyjaciela śniegiem. Potem ruszył w dalszą drogę.
*
Wiatr wzmagał się. Śpiewając jakąś sobie tylko znaną melodię porywał ze sobą coraz więcej świeżych, nie przymarzniętych jeszcze do lodowej pokrywy płatków śniegu, które spadły w nocy. Jeszcze gęstniejące czarne chmury sugerowały, że znów będzie padać. W połączeniu z coraz bardziej porywistym wiatrem oznaczało to śnieżycę. Renavis szedł przed siebie usiłując oprzeć się silnym podmuchom, które były tu czymś normalnym, choć w Regnavii uznano by je za wichurę. Wolno, niemal na czworakach posuwał się do przodu. Nie wiedział już, czy idzie w dobrym kierunku. Ale jakie to miało znaczenie?
Dopiero kiedy ściana śniegu całkowicie zasłoniła mu pole widzenia zorientował się, że coraz mocniej pada. Wiatr wzmógł się tak bardzo, że Ren nie był już w stanie iść dalej. Usiadł. Apatycznymi ruchami zaczął zagarniać śnieg tak, aby utworzył prowizoryczny parawan. Potem oparł się o niego i czekał.
Na śmierć.
Delinquo i Derek nie żyli. Teraz jego kolej. Nie da rady, nie przejdzie przez śnieżną pustynię sam, bez przyjaciół. Był chory. Tak, chory. Kiedy zajmował się krasnoludem nie czuł tego, ale teraz już wiedział. Umrze. Oby tylko wiatr nie sforsował za szybko śnieżnej osłony i nie porwał go daleko każąc rozbić się o lodowe skały. Ren wolał zamarznąć. Tak, teraz, kiedy już przeszedł tyle na darmo, kiedy zabił przyjaciela przez swoje głupie sny i majaczenia jakiejś idiotki, będzie mógł przynajmniej wybrać sobie rodzaj śmierci. Niewielki miał wybór, ale zawsze.
Przelatujące nad jego głową z niesłychaną szybkością płatki zbiły się w jego oczach w jedną białą zasłonę. Tkanina. Całun. Nie mógł poruszać rękami ani nogami i nie dbał o to. Nie czuł już nawet zimna. Wydawało mu się, że lodowa pustynia opatula go swą mroźną kołderką, a wiatr szepcze mu kołysanki. Za chwilę zaśnie. Już na zawsze...
Już nawet zaczął śnić. Pochylała się nad nim szczupła postać w chustce na głowie.
-Mamo...- szepnął. Uśmiechnęła się. Po chwili jej twarz rozmyła się i na jej miejscu pojawiła się nowa, pięknej kobiety o arystokratycznych rysach i niesamowicie białej cerze.
Więc to tak? Więc śmierć nie jest wcale taka straszna? Przychodzi po ciebie... wróżka? I konie... skąd tu tyle koni?
Nie zdążył jednak się nad tym zastanowić. Ogarnęły go ciemności.
*
Miter kroczył długim korytarzem pałacu królewskiego inaczej niż zwykle: dumnie, z podniesioną głową. Był teraz kimś naprawdę ważnym. Ale nie popadł w pychę, bo było coś jeszcze ważniejszego: Królestwo. Codziennie odbywały się teraz narady wojenne. Król nie wyzbył się poczucia klęski i beznadziei, ale pozwolił swoim przedstawicielom działać. Po całej Regnavii rozesłano wici, zebrano tę resztkę szkolonego wojska, jaka jeszcze została, zatrudniono wszystkich specjalistów i drobnych rzemieślników, jacy się tylko znaleźli do wyrobu broni i budowy machin wojennych. Nie będzie tego wiele, ale zawsze. Najgorzej było z gromadzeniem zapasów, bo tych w Królestwie praktycznie nie było skąd brać. Miter najbardziej ze wszystkiego obawiał się, że kraj może czekać głód. Najgorsze było to, że Regnavia była odcięta od reszty świata i nie miała sąsiadów, do których mogłaby się zwrócić, bo gońcy, (a potem ewentualne posiłki z innych państw) musieliby przejść przez Szarą Równinę, pustynię lodu i nie wiadomo co jeszcze. A posiłki by się przydały, bo jedynym sposobem zażegnania niebezpieczeństwa głodu była szybka i skuteczna ofensywa: trzeb było pokonać przeciwnika jednym ciosem. W co Miter, przy tej liczbie wojska, jaką posiadało Królestwo, mocno wątpił.
*
Obudził się w pokoju o błękitnych ścianach. Miękkie, lazurowe kotary zasłaniały wielkie okna, przez które sączyło się delikatni światło. Leżał na łóżku zaścielonym białą tkaniną, obok którego stał wyplatany z dziwnego, niebieskiego materiału fotel. Siedziała na nim ta sama postać, którą widział zanim... usnął? Umarł?
Miała niesamowicie jasne włosy, delikatnie połyskujące tu i ówdzie srebrem, cerę tak białą, że mogłaby położyć się na śniegu i pozostać niewidoczna, ale uwagę przykuwały przede wszystkim jej oczy. Wąskie, bladobłękitne i łagodne, zdawały się zawierać w sobie całą mądrość świata. Teraz patrzyły na Renavisa.
-Gdzie ja jestem?- zapytał- czy... już...
-Ćśś- usłyszał srebrzysty głos- nie umarłeś. Udało nam się uratować cię. Nie wstawaj.
-Kim jesteś?
-Mojego imienia nie zna nikt poza mną, ale w pałacu nazywają mnie Srebrną Wróżką.
-W pałacu?
-Tak. Jesteś w pałacu Zimowego Rodu.
Ren zamyślił się. Właściwie nie zdziwiło go, że jest w miejscu, do którego nie dotarł jeszcze żaden śmiertelnik. Zimowy Ród, dziwna grupa elfów, która wieki temu opuściła południowe królestwa i osiedliła się na lodowej pustyni, nigdy nie pokazywał się na oczy mieszkańcom Regnavii, nie mówiąc już o zapraszaniu ich do swego pałacu. Ale Renavisa nic już nie mogło zdziwić.
-Jesteś tu tylko na chwilę, Allem Staer. Żaden śmiertelnik nie może przebywać w pałacu dłużej niż dobę.
-Skąd znasz moje imię?
Srebrna Wróżka uśmiechnęła się.
-Ja wiem bardzo dużo. Może nie wszystko, ale dużo. Wiedzieliśmy, że się urodziłeś, ale zaraz potem zły otoczył cię magicznym ogniem, który ukrył cię i nie pozwolił mi nawiązać ponownego kontaktu.
-Pożary wioski...-szepnął Ren
-Do dziś nie wiedzielibyśmy, gdzie się znajdujesz, gdyby nie dziwny przekaz, jaki otrzymałam wczoraj. Przyszedł do mnie ktoś, kto rozstał się już ze swoim ciałem. Kobieta... nie wiem, kim była. Może jedną z czarodziejów, których zabił Furis...
-Zabił czarodziejów?
-Wszystkich. Nie wiem jak, jego moc jest o wiele silniejsza od mojej i pokazuje mi tylko to, co chce.
-Słońce Południa, czemu właśnie moja matka musiała być w tym lesie...
Wróżka uśmiechnęła się ponownie.
-To wyjaśnię ci za chwilę, bo coś mi się zdaje, że jesteś w dużym błędzie. Ale może najpierw mi powiesz, kto troszczy się o ciebie tak bardzo, że zdecydował się wtargnąć do mojego snu- a ryzykował dożo, wierz mi? Co to za kobieta w ciemnym stroju, brunetka o burzy czarnych włosów? Więcej nie zobaczyłam...
Renavis zastanowił się chwilę. Te elfy potrafią uwięzić ducha na zawsze.
-Nie wiem- odrzekł- nie znam jej. Ale zajmuje się mną tyle osób, których nie znam...
-Rozumiem- odrzekła łagodnie- teraz śpij. Obudzisz się u celu swej wędrówki.
Położyła szczupłą dłoń na jego czole. Poczuł nagłą senność...
-Zaczekaj...-powiedział usiłując nie zamykać oczu- miałaś mi... powiedzieć...
-Masz rację. Kapłan Furis nie jest twoim ojcem. Jest nim...
Ale Ren już nie dosłyszał reszty. Pogrążył się w głębokim śnie.
Poprzednia | Jesteś na stronie 7. | Następna |
1 2 3 4 5 6 7 8 9 |