Srebrne skrzydło

1 2 3 4 5 6 7 8 9
Poprzednia Jesteś na stronie 3. Następna

Bilienpagos

Bard zamilkł. Przez chwilę w tawernie panowała cisza, zakłócana jedynie przez brzęczenie komarów. Wreszcie odezwał się staruszek:
-Eee, tam! Nie chce mi się wierzyć w to wszystko! I co, cała wioska spłonęła, nikt nie ocalał? A ten mały jak później sobie poradził?

-Właśnie!- poparł go zarośnięty krasnolud- Poza tym bohater nie może być synem chłopki!

- A to dlaczego?!- krzyknął z końca sali potężny farmer. Znów podniosła się wrzawa.

Bard czekał, aż słuchacze się uspokoją. Zapalił fajkę i wypuściwszy kilka dużych kół z sinego dymu podniósł rękę, by ich uciszyć.
-Wcale nie wszyscy zginęli. Prawdę mówiąc, większość mieszkańców ocalała i schroniła się w pobliżu. Matka Renavisa i jego dziadek ponieśli śmierć, ale większość jego rodziny przeżyła. Co prawda wcześniej krewniacy się do niego nie przyznawali, gdyż, jako dziecko bez ojca, przynosił im w ich mniemaniu hańbę, ale znalazł się dla niego opiekun. To był jego wuj, samotny drwal. Był człowiekiem surowym i wymagającym, ale miał dobre serce.

Wioskę odbudowano, ale w krótkim czasie zniszczył ją kolejny pożar. Ludzie zaczęli wtedy szemrać, że to sprawka jakiegoś złego czarodzieja. Niektórzy podejrzewali, że wśród mieszkańców jest jakiś zwariowany podpalacz, ale nie mieli jak tego sprawdzić. Postanowili znów odbudować wioskę- upór i determinacja prostych ludzi, którzy pragną tylko spokoju i zapewnienia sobie bytu...
Bardzo szybko kolejny pożar zniszczył wszystko, co udało im się odbudować. Wtedy naprawdę uwierzyli, że to przeklęte miejsce i odeszli stamtąd. Na początku trzymali się razem wędrując w poszukiwaniu miejsca, w którym mogliby się znów osiedlić. Ale kłótnie i brak żywności szybko ich rozdzieliły. Jedni poszli na wschód, inni na zachód, jeszcze inni na północ, ale Renavis i jego wuj powędrowali na południe, do Bilienpagos, stolicy królestwa...

*
"Sięgają moje wspomnienia

Błękitów Dawnego Miasta,
Gdzie z majestatu milczenia
Potęga murów wyrasta"
Siddy Samson "Moje Bilienpagos"

Właśnie wschodziło słońce, zatem otwierano bramy. Wielkie, masywne drzwi rzeźbione w girlandy kwiatów, wśród których tańczyły dziwne i piękne postacie, rozsuwały się za pomocą jakiegoś przemyślnego mechanizmu, ukazując oczom czekających na wejście do miasta wnętrze grubych murów, czyli wspaniałe budowle z błękitnej cegły, wielkie domy, szerokie ulice, z których większość prowadziła na rozległe targowisko, a pośrodku ogromny pałac na planie kwadratu, ze strzelistymi wieżami w każdym z rogów, zwieńczony ogromną kopułą ze śmiało strzelającą w niebo sterczyną na szczycie. Do miasta, przez otwierające się właśnie bramy, zdążał z wolna długi korowód kupców, najemników, wróżów, bajarzy, żebraków, złodziei i rzemieślników. Tłum kłębił się i falował jak wezbrana rzeka. Zewsząd słychać było rżenie koni, krzyki, nawoływania, kłótnie.
Renavis wpatrywał się w ten malowniczy obrazek szeroko otwartymi oczyma. Jego wuj, wysoki, barczysty i niemłody już człowiek w znoszonym ubraniu z samodziału, uśmiechnął się.
-Ren, pozwól, że ci przedstawię: oto Bilienpagos. Stolica Regnavii, a zarazem całej Północy.- dodał ciszej. Był prostym człowiekiem, ale nie tak bardzo, by nie wiedzieć, że Północ to właśnie Regnavia, że innego królestwa tu nie było. Miał też świadomość, że miasto wcale nie było tak wspaniałe i bogate, jak się wydawało urzeczonemu Renowi, który w swoim życiu oglądał do tej pory jedynie chaty o dachach ze słomy, że w porównaniu z jego dawną potęgą było teraz lichą lepianką. Że ci ludzie, którzy teraz przechodzą przez bramę niewiele mają do sprzedania i że choć postronny obserwator pomyślałby, że Królestwo jest bogate, to wciąż wisiała nad nim groźba głodu. I że ten pałac, który w promieniach wschodzącego słońca prezentuje się tak wspaniale, z bliska wygląda, jakby za chwilę miał się rozsypać.

Powoli ruszyli w stronę miasta. Renavis zachwycał się każdym szczegółem rzeźbionej bramy, nieświadomy, że była tylko imitacją dawnej, złotej. Patrzył na błękitne domy, na pałac, na otaczających go ludzi i czuł się jak we śnie. Kiedy tłum porwał ich w stronę targowiska, zapytał:
-Wujku, po co my właściwie tu jesteśmy?

-Nie podoba ci się tu?

-Skąd, jest niesamowicie, ale co my będziemy tu robić?

-Twój wuj nie zawsze był drwalem.

-Wiem, dziadek mówił, ż kiedyś mieszkałeś w mieście.

-Tak, mieszkałem, całkiem sporo czasu. Przywędrowałem tu, kiedy miałem tyle lat co ty. Miałem sporo szczęścia. Zostałem garncarzem i całkiem nieźle mi się wiodło, to znaczy miałem co jeść. Ale później działy się różne rzeczy, nie pytaj jakie, i wróciłem do wioski.

-A dlaczego odszedłeś?

-Bo tak.

Nie chciał powiedzieć siostrzeńcowi, że ojciec wyrzucił go z domu, ani że wrócił, bo pewna córka płatnerza nie chciała wyjść za biednego garncarza. Wrócił tu, bo w gruncie rzeczy lubił to miejsce i swój zawód, czekał tylko na pretekst. Nie wiedział, czy zdoła wyżywić siebie i małego, ale przynajmniej się postara.

*

Miter, główny doradca króla Tardusa, szedł długim korytarzem pałacu królewskiego, jak zwykle pogrążony we własnych myślach. Sytuacja Królestwa nie przedstawiała się zbyt pomyślnie, a do tego wydawało mu się, że jest jedyną osobą, która się tym przejmuje. W każdym razie króla nie obchodził to na pewno. Miter zastanawiał się, czy jego pana w ogóle coś obchodziło poza jedzeniem, winem i dworskimi romansami. Tymczasem Regnavia zamiast się bogacić, biedniała, liczba rozbojów rosła, podobnie jak ceny, a do tego na wschodzie... Miter aż zadrżał na myśl o tym, że na wschodzie orkowie zaczynają zbierać się w niepokojąco duże grupy. A jeśli znów, tak jak przed wiekami, znalazł się przywódca, który poprowadzi ich przeciwko ludziom? Kto dziś obroni Królestwo? Król?

*

-W tawernie było jak zwykle głośno. Pachniało piwem i bigosem. Renavis dopiero teraz poczuł, że jest głodny. Cały dzień chodził po mieście i poznawał jego tajemnice, gdy tymczasem jego wuj załatwiał jakieś sprawy z różnymi ludźmi, niziołkami i krasnoludami. Teraz był już wieczór. Pulchna, uśmiechnięta od ucha do ucha dziewczyna postawiła przed nim miskę bigosu, a przed wujem miskę tegoż dania i piwo. Ren spojrzał na niego spode łba. Miał do niego żal o to, że nie pozwalał mu pić. Bądź co bądź miał szesnaście lat, a więc, według zwyczaju, był już mężczyzną. Nie odezwał się jednak. Jadł i przysłuchiwał się rozmowom, w których najczęściej rolę przecinka spełniały przekleństwa. W pewnym momencie zapadła cisza. Jakiś człowiek zaczął opowiadać.

-Kto to był?- spytała kobieta.

-Bard, taki, jak ja. I opowiadał tę samą historię, którą ja wam przed chwilą opowiedziałem. Właśnie wtedy Ren dowiedział się o zaginionym amulecie, o Srebrnym Skrzydle. Wcześniej nie miał pojęcia, że poza jego wioską istnieje coś jeszcze, a tu proszę: wielkie miasto, bandy orków, bitwy, Szara Równina z upiorami, kapłani, inne światy, amulety... A potem bard opowiadał inne historie, o nagach, wężowatych stworach, których kobiety potrafią przybierać ludzką postać, o Zimowym Rodzie, o elfce, która zakochała się w złym czarowniku... Ale wuj Rena powiedział, że muszą jutro wcześnie wstać i znów załatwiać jakieś sprawy w miasteczku, więc poszli spać.

*

Gęste sploty bluszczu i jakiegoś trującego zielska zagradzały przejście. Ren musiał rozrywać kotary roślin i pajęczyn, aby móc posuwać się dalej. Wspinał się po kamiennych schodach, które, choć z dołu wydawały się niskie, teraz zdawały się nie mieć końca. Szedł przed siebie, sam nie wiedział dlaczego. Coś go pchało do przodu, jakaś niewidzialna siła nakazywała mu stawiać kolejne kroki. Bał się. Nie tego, co było za nim, choć za plecami miał mroczny, pełen dziwnych istot i niepokojących dźwięków las. Bał się tego, co miał przed sobą, choć jeszcze nie widział, co to jest. Słyszał tylko cichy, złowieszczy pomruk, jakby oddech. po prawej stronie zobaczył leżącą na stopniach ludzką czaszkę. Przeszył go zimny dreszcz. Nie widział teraz świątyni, którą mógł doskonale dojrzeć z dołu. Powiał lekki wiatr, przynosząc ze sobą ohydny smród, jakby tam, na górze rozkładały się setki zżartych trądem ciał.
Chodź...
Rozrywając kolejną zasłonę z bluszczu poczuł, że jego dłonie są mokre. Coś na nich było. Krew...
Zaczął krzyczeć.

-Ren! Ren!- czyjś niespokojny głos wyrwał go ze snu. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą przestraszoną twarz wuja, który widząc, że siostrzeniec się obudził, uspokoił się nieco.

-Nic ci nie jest.

-Nie. Dlaczego...

-Krzyczałeś przez sen, jakby cię końmi rozrywali.

-To nic- rzekł Ren wymijająco- Już nic mi nie jest.

-Na pewno?

-Tak.

*

-A niech mnie!- krzyknął radośnie wuj Renavisa na widok ciemnowłosego krasnoluda.- Derek!

-Ano, we własnej osobie!- odparł tamten i uścisnął mu dłoń.

-Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, byłeś jeszcze chłopaczkiem! Niemożliwe! Tyle lat! Jak się miewasz?

-Coraz gorzej, ale i tak obleci. Co cię to sprowadza, garncarzu? I kogo ze sobą przyprowadziłeś?

-To mój siostrzeniec, Renavis.

-Witam, młodzieńcze. Jak ci się podoba nasza stolica?

-Jest zachwycająca!

-He, he, pewnie! No, ale skorośmy się tak spotkali, to musimy to uczcić! Zapraszam na kufelek do krasnoludzkiej karczmy!

-Proponuję jednak iść tam, gdzie się zatrzymaliśmy na kilka dni, do "Starego szyszaka".

-Co za głupia nazwa! A z resztą, wszystko jedno! Chodźmy!

Poszli przez ruchliwe targowisko do tawerny "Stary szyszak". Derek zmówił dla wszystkich piwo. Ren patrzył z niepokojem na wuja, który mógł w każdej chwili odsunąć od niego kufel i narobić mu wstydu. Do tej pory Derek uważał go za mężczyznę, nie za dziecko. Ale wuj nic nie powiedział.
-Wyjeżdżam, garncarzu. Uciekam stąd. Tobie też radzę.

-Dlaczego?

-Nie ma czego sprzedawać. Nie ma komu. Nędza. Rychło patrzeć, jak przyjdzie głód. Na razie jeszcze można spokojnie napić się piwa, ale kto wie, co będzie jutro? Coraz mniej ludzi przyjeżdża do miasta. Na ulicach jest coraz bardziej niebezpiecznie, nocą to w ogóle nie ma co z domu nosa wyściubiać, bo mogą go urwać. Król nic nie robi, jeno podatki zwiększa. Na północy podobno ziemia już w ogóle nie rodzi, wszyscy stamtąd uciekają. A tu może lada chwila wybuchnąć bunt, bo wszyscy mają dosyć króla obiboka i martwienia się o to, co będzie jutro!

-Dokąd chcesz jechać? Na północy nie ma już nic, tui jest coraz gorzej, na zachodzie niedługo nie będzie gdzie nogi postawić, bo wszyscy tam właśnie uciekają...

-Głupi są. Tam nie jest bezpiecznie. Ja idę gdzie indziej. Na południe. Na pogranicze.

-Toś dopiero oszalał!- wykrzyknął wuj Rena.- Przecież tam są tylko ciemne lasy z potworami, a dalej Szara Równina i niedługo...- rozejrzał się z przestrachem i zniżył głos- niedługo nie będzie już na niej miejsca i upiory zaleją Pogranicze. Brrrrrr...

-Nie gadaj głupstw. Po pierwsze, ja nie chcę dotrzeć do samej granicy, jeno w bezpieczne miejsce. Potwory to może i są, ale nie aż tak dużo i kto wie, czy tutejsi rozbójnicy nie są groźniejsi. A Brama Trwogi jest strzeżona i zabezpieczona magią.

-Rób jak chcesz, ja tu zostaję. Przynajmniej na razie.

Wychylił kufel do końca i zamówił drugi. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Nagle usłyszeli krzyki. Dwóch grających w karty mężczyzn kłóciło się o coś. Kilku innych próbowało ich rozdzielić. Masywna drewniana ława runęła na ziemię razem z wszystkim, co na niej stało. Skłóceni gracze wyrwali się towarzyszom próbującym nie dopuścić do bójki. Zaczęło się zamieszanie. Jeden z nich wyciągnął nóż. Ktoś natychmiast złapał go za rękę, żeby mu go odebrać, ale karciarz uderzył go kuflem od piwa w głowę. Tamten zachwiał się i runął jak długi, przewracając kolejną ławę i wylewając na podłogę piwo siedzących przy niej ludzi. Podnieśli się natychmiast, na ich twarzach malowała się wściekłość i zarazem radość z nieźle zapowiadającej się rozróby. Jakiś barczysty rudzielec, zapewne znajomy tego uderzonego kuflem, podniósł się z miejsca i rzucił na karciarza z nożem. Bijatyka zaczęła się na dobre. Derek jednym ruchem wychylił kufel do końca.
-Chodźmy stąd.

Wstał, podniósł do góry jakieś krzesło i zaczął torować sobie nim drogę przez kłębowisko ciał. Ren szedł tuż za nim. Dwa razy oberwał pięścią w ramię, ktoś go kopnął, ale w gruncie rzeczy nic mu się nie stało i bezpiecznie dotarł do wyjścia. Dopiero wtedy się obejrzał.
Później, kiedy usiłował przypomnieć sobie tę scenę, widział jedynie połamane krzesła, śliską od rozlanego piwa podłogę i rękę wuja, wyciągniętą w ostatnim, drżącym geście. I niezrozumiały krzyk stojącego obok niego krasnoluda.

*

-Wielkie Słońce- jęknął Derek, kiedy po interwencji strażników miasta udało im się wreszcie wyciągnąć ciało wuja Rena z tawerny. W plecy miał wbity ten sam nóż, który wyciągnął podpity karciarz (również już martwy)- Przeklęci awanturnicy! Przeklęte miasto! Co za cholernie głupia śmierć! Głupszej chyba nie może być! I gdzie tu jest, psiakrew sprawiedliwość?!

Renavis milczał. Wciąż był w szoku. To, co się stało, jeszcze nie dotarło do niego do końca.
-I co teraz zrobisz?- zapytał Derek.

-Nie... nie wiem- odparł niepewnie Ren.

-Ty też jesteś garncarzem?

-Nie.

-Masz jakiś inny zawód?

Ren przecząco pokręcił głową.
-A umiesz walczyć mieczem?

Ten sam gest.
-Jeździć konno? Strzelać z łuku? Albo chociaż opowiadać historie albo śpiewać? Nie? To co ty właściwie umiesz, hę?

-Dziadek był rolnikiem.

-Znasz się na uprawie roli?

-Trochę. Poradziłbym sobie.

-To nie ma znaczenia, czy byś sobie poradził, bo nie masz gdzie sobie radzić. Cholera, co ja z tobą zrobię? Przecie cię tu w tym cholernym mieście nie zostawię, bo dnia nawet nie przeżyjesz. Niech to szlag, młokos mi był na towarzysza potrzebny! No, ale nie ma co, zabiorę cię ze sobą.

-Gdzie? Ja... nie wiem...

-No, mówiłem przecie, że na Pogranicze. Nie masz gdzie się podziać, więc jedź ze mną. Najwyższy czas, żebyś wydoroślał i podjął samodzielną decyzję, a z resztą tu nie ma co decydować, nie masz wyjścia. Chyba, że chcesz tu zostać?

-Nie.

-No to ruszamy. Załatwię tylko parę spraw i wynosimy się stąd.

-A co z wujem?

-Już to obgadałem ze strażnikami. Zabiorą go na Milczący Szlak, którym codziennie jadą karawany, też na Pogranicze, tylko inną drogą, a potem na Szarą Równinę.

-A dlaczego inną drogą?

-Chciałbyś mieć trupy za towarzyszy podróży?

-Nie.

-No widzisz. Pożegnaj wuja i chodźmy stąd.

Przenocowali w krasnoludzkiej karczmie. Ren długo myślał o wuju, ale kiedy zasnął, przyśnił mu się mroczny las i kamienne schody. Rano z przerażeniem uświadomił sobie, że przez jakiegoś głupiego karciarza jego wuj stanie się krwawą zjawą. Zamieszka na Szarej Równinie do końca świata. I że on też tam zamieszka, kiedy wreszcie dopadnie go to, co czai się na szczycie kamiennych schodów.

Następnego dnia w południe Renavis i Derek opuścili Bilienpagos na zawsze.


Poprzednia Jesteś na stronie 3. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9