Srebrne skrzydło

1 2 3 4 5 6 7 8 9
Poprzednia Jesteś na stronie 5. Następna

Przepowiednia

"I cóż powiedziałaś mi, nieszczęsnemu?
Teraz tułaczka i śmierć mnie czeka,
Długa wędrówka ku przeznaczeniu
I łzy, i mroki wieczne, gdzie przez wieki
Mroczne nie stała stopa człowieka,
Gdzie dawno temu
Bracia skrzydlaci polegli"
Arlena Stanny "Renavis i wróżka"

Znów zza horyzontu wyłoniły się Śnieżne Szczyty. Posępne, szare, mgliste, piękne. Wielkie i majestatyczne, jeszcze nie do końca otrząsnęły się z bladych oparów, jeszcze majaczyły niewyraźnym zarysem gdzieś między prawdą a domysłem. Kłębiąca się, mdła kotara robiła się coraz rzadsza, unosiła się coraz wyżej na krótko chroniąc jeszcze swym płaszczem najwyższe partie gór przed ludzkim wzrokiem. Niebo miało kolor wody rozlanej po papierze, a dalekie Wilcze Góry wyglądały jak z zakurzonego obrazka. Ale przynajmniej nie padało.

Kofler wyszedł z namiotu i okrywszy się szczelnie peleryną z powodu podmuchów zimnego wiatru, poszedł w stronę wielkiego dołu, którego niewyraźny kształt można było dostrzec w oddali. Niewielka postać przemykała między wielkimi zbiorowymi mogiłami, na których nawet nie zaznaczono imion pogrzebanych, a jedynie datę zapełnienia się grobowca. Kofler święcie wierzył, że legenda mówi prawdę, a jednak ciarki go przechodziły, kiedy patrzył na te posępne kamienne płyty. Grzebanie zwłok, brrrr.... okropny proceder! Oczywiście, miał swoje źródło w wierze, że Bramy zostaną ponownie otwarte i wtedy ciała staną się potrzebne, (co zresztą nie miało racjonalnego wytłumaczenia, bo po co komu zgniłe szczątki w podróży do Kraju Szczęścia?), a potem stało się to już zwyczajem, a jednak to straszne. Milczący Szlak, długie, ponure pochody wozów z rozkładającymi się w drodze trupami, ludzie, którzy żyli, kochali i nienawidzili, wrzuceni po śmierci do jednej z wielkich zbiorowych mogił jako jedne z setek innych bezimiennych zwłok, gnijące pod ziemią ciała, powoli zamieniające się w rozsypujące się teraz w proch nagie kości, które każdy może wykopać, wyrzucić, zbezcześcić...

Tak, jak on to teraz robił.
A to, co się działo z drugą, nieśmiertelną częścią człowieka...

Kofler wzdrygnął się ponownie. Rozejrzał się trwożliwie dokoła. Słońce wstało niedawno, jego towarzysze jeszcze się nie obudzili, kopacze jeszcze nie rozpoczęli pracy. Był sam, otoczony ciężkimi nagrobnymi płytami, pod którymi kryły się szczątki niegdyś żywych ludzi. To znaczy: nadal żywych. Ziemia była tu twarda, niedostępna, zatruta tak, że żadna roślina nie rosła w tym miejscu, jeśli nie liczyć trafiających się gdzieniegdzie ostów. Wszędzie panowała cisza. Badacz poczuł na plecach zimny pot. W jego głowie zaświtała przerażająca myśl.

Oni wciąż tu są....
Niemożliwe. Bramy zostały otwarte. Oni są w innym świecie, spokojni i szczęśliwi. Chyba...

Dopiero teraz uświadomił sobie, że legenda, w swojej pierwotnej, nie okrojonej i nie przerobionej ze względu na dzieci wersji nie miała zakończenia. To znaczy miała, ale niejasne i dwuznaczne. Kofler czytał pierwszy rękopis zawierający jej wątki, kiedy potajemnie wkradł się do uniwersyteckiej biblioteki. To było dawno, a badacz, z wszystkich stron bombardowany kłamstwami i ubarwionymi poematami, zapomniał o tym. Chciał wierzyć, że nowsze wersje legendy mówią prawdę, że śmierć jest początkiem szczęścia, nie cierpienia. A tamten rękopis...

Mówił o tym, jak doszło do zamknięcia Bram i o wydarzeniach w zaczarowanym lesie, o człowieku, który znów zbierał armię orków...
Mówił też, że Renivis odszedł. Ale nie mówił, dokąd. Mówił, że bitwa została wygrana. Ale nie mówił przez kogo.

Kofler postanowił jednak poczekać, aż inni się obudzą. Zawrócił z powrotem w stronę namiotu. Nie chciał nawet myśleć o tym, że być może szczątki Renavisa leżą w którejś z tych zbiorowych mogił, i że jego duch nadal błąka się po tej potępionej ziemi.

*

-Jesteśmy na miejscu. Ren, poznaj Earię. Najbardziej zaplute i najpaskudniejsze miasto na świecie. Ale można tu robić świetne interesy.

"Miasto" (zwarzywszy na wielkość nie zasługiwało na tę zaszczytną nazwę), do którego właśnie zmierzali zakurzonym gościńcem, na kilometr cuchnęło gnojem i mułem rzecznym. Nigdzie nie widać było wojska, straży, albo innych stróżów prawa i porządku, natomiast na każdym kroku można było spotkać różne dziwne i niezbyt przyjaźnie wyglądające postacie. Renavis co chwilę widział a to przemykającego zaśmieconymi ulicami złodziejaszka kryjącego twarz pod ciemnym kapturem, a to wielkiego zabijakę o oczach urodzonego mordercy, a to podejrzanie wyglądającego osobnika, który albo parał się magią, albo starał się sprawiać takie wrażenie, a to inną ciekawą postać.

- Gdzie my trafiliśmy...- jęknął, zatykając nos.

- Spokojnie, mały- Derek był rozpromieniony jak nigdy dotąd- tu można robić świetne interesy. Nie krzyw się. Nie przyjechaliśmy tu mieszkać, tylko się wzbogacić na tyle, aby otworzyć własny interes.

- Interes?

- Tak. Ale o tym porozmawiamy później. A ty, magu? Co teraz zrobisz?

- Cóż, muszę się spotkać z jednym znajomym, a potem ruszam dalej, do Sarkem.

- Ki bies cię tam ciągnie? Przecie to najgorsze miejsce, jakie można sobie wyobrazić. Czemu nie pójdziesz z nami? Jeszcze nie wiem dokładnie, dokąd, może do Pennos, ale nie do Sarkem, na Słońce Południa!

- To już moja sprawa - odrzekł Delinquo oschle.

- Dobrze już, nie bądź taki drażliwy- mrugnął do niego krasnolud. Deli rozpogodził się nieco.

- Nie jestem. Po prostu mam swoje plany i nie zmienię ich. Jeśli chcecie, możecie iść ze mną.

-Dziękujemy za zaproszenie, ale chyba nie skorzystamy.

*

Rozdzielili się. Podczas gdy Delinquo poszedł na swoje tajemnicze spotkanie, a krasnolud zniknął gdzieś, rzekłszy wymijająco coś o pieniądzach, Pennos i starych znajomych, Renavis udał się w stronę niewielkiego targowiska. Długo błąkał się bez celu pośród mało kolorowych straganów a różnymi dziwnymi rzeczami, starając się nie wchodzić w oczy co bardziej podejrzanie wyglądającym osobnikom. Targ w Earii bardzo różnił się od tego w Bilienpagos. Po pierwsze był o wiele mniejszy. Po drugie można było na nim znaleźć wszelkiego rodzaju broń, dziwne fiolki z tajemniczymi płynami i eliksirami, podejrzane zioła, amulety rodem z bajek dla dzieci o złych czarownicach, pożółkłe zwoje pergaminu, które wyglądały, jakby ostatnio wbrew własnej woli zmieniły właściciela, zupełnie nie pasujące do siebie przedmioty, sprzedawane przez człowieka, który nie wyglądał na takiego, którego byłoby stać, aby kupować i sprzedawać podobne rzeczy. Po trzecie, nikt tu nie nawoływał, nie zachwalał swojego towaru, nie targował się głośno. Przeciwnie: wszyscy niemal szeptali, cicho i niezauważalnie dobijali targu, jakby robili coś, co wymagało wielkiej konspiracji. Słowem: paserzy, złodzieje, szarlatani, zbóje i handlarze bronią spotykali się w tym miejscu, aby coś kupić albo sprzedać sobie nawzajem.
Ren zupełnie przypadkowo trafił na namiot z napisem "Wróżbitka. Zobacz, co cię czeka w przyszłości!". A skoro już trafił, to postanowił wejść do niego i trochę się rozerwać. Nigdy nie wierzył w żadne tanie jarmarczne wróżby. Nie podejrzewał nawet, że ta zmieni jego życie.

W namiocie, mimo popołudniowej spiekoty, panował przyjemny chłód. Na tle granatowej płachty Ren dostrzegł ciemnowłosą kobietę o niesamowitych, żarzących się jak węgle oczach. Nie przypominała zwykłych oszustek udających wróżki. Była za młoda, za ładna, za bardzo zadbana i za mało umalowana. Uśmiechnęła się, odsłaniając (co było tym bardziej niesamowite) śnieżnobiałe zęby.
-Usiądź- rzekła- powiem ci, co cię czeka.

Ren wciąż stał, nie mogąc wymówić słowa ze zdziwienia.
-Nie wyglądam na wróżbiarkę? No cóż, kiedyś uczyłam się prawdziwej magii, ale... różne są koleje ludzkiego losu... nieważne. Usiądź, proszę.

Usiadł. Dziewczyna wzięła jego rękę i spojrzała na nią swoimi płonącymi oczami, które teraz jeszcze bardziej przypominały dwa języki ognia. Wyglądała, jakby była w transie.

-Twój los nie jest losem zwykłego człowieka. Jesteś półsierotą... nie masz prawie nikogo... trapią cię złe sny. Tak, nie patrz tka na mnie, widzę to. Masz koszmary i to nie zwyczajne. To są koszmary prorocze. One cię wzywają. Wzywają cię, abyś wypełnił swoje przeznaczenie.

-Jak to?

-Nie przeszkadzaj mi. Masz przyjaciół, oni ci pomogą, choć dziś nawet nie przypuszczają, że tak się stanie. Ale t o musisz zrobić ty. Sam. Sam wejść do mrocznego lasu i znaleźć g o, aby uwolnić nas wszystkich.

-Znaleźć kogo?

-Nie bądź głupi. Amulet. Srebrne skrzydło.

Ren spojrzał na nią z niedowierzaniem. Może i nie wygląda na jarmarczną wróżbitkę, ale plecie jeszcze gorsze bzdury.
-Nie wierzysz mi? Musisz. Wiem, co mówię. I przyszłam tu, aby ci to przekazać. Jestem Majenna, Wielka Mistrzyni Zakonu Czarownic, przewodnicząca Rady Magów.

Ren aż zaniemówił. Wielkie Słońce! Władczyni wszystkich czarodziejów Regnavii, największa żyjąca wyrocznia w tej części świata. Jeśli to ona.
-To ja. Nie patrz tak na mnie, to nie sztuka czytać w myślach takiemu komuś, jak ty. Przybyłam tu, aby ci powiedzieć, że jesteś wybrany. Tak, właśnie ty. Twój ojciec... nie pytaj, kto nim jest, nie powiem ci tego. Twoja matka chciała to zrobić, więc musieliśmy... temu zapobiec...

-Zabiliście ją! I setkę innych osób! To wasza wina, te pożary! Ha, wiadomo było, że coś tu nie gra!

-Nie krzycz. To nie my. Ale masz rację, coś tu nie grało. Jest ktoś jeszcze. Ktoś, kto chciał cię wywabić z wioski i dlatego spalił ją trzy razy, kto zsyła na ciebie koszmary, kto znalazł sobie przedstawiciela, który znów zbiera armię orków... Ktoś, wobec którego czary moje, całego Zakonu i Rady są bezsilne. Ktoś potężny. Ale nie powiem ci, kto.

-Muszę to wiedzieć. Przecież...

-Nic nie rozumiesz. Jeśli się dowiesz, będziesz chciał go zabić, bo uznasz, że to pomoże ci wyzwolić się z koszmarów i prześladującego cię złego losu a w dodatku przysłużysz się światu. Ale zginiesz. A ty nie możesz zginąć. Ty musisz odnaleźć Amulet. Nim zajmie się ktoś inny.

-Przecież jesteście bezsilni- odrzekł Ren sarkastycznie.

-Ale możemy wezwać pomoc, niekoniecznie z innego świata.

-Co mam więc robić?

-Idź. Do Sarkem, potem na Szarą Równinę i dalej, za Śnieżne Szczyty.

-Sam? Bez ochrony?

-Poszukaj na targowisku, znajdziesz sobie miecz. Masz wrodzony talent po ojcu, więc na pewno będziesz się nim dobrze posługiwał. Ja dam ci to- mówiąc to wyciągnęła lekki, ozdobiony wicią roślinną i dziwnymi napisami hełm- noś go zawsze podczas walki. Pamiętaj: władza czarodziejów kończy się tam, gdzie zaczyna się Szara Równina. Ale masz przyjaciół. Krasnoluda. I Delinqua, właśnie dlatego go wypuściliśmy.

-Że jak?

-Nieważne. Strasznie jesteś ciekawski. Tak czy siak, powinniśmy byli go ująć jeszcze zanim dostał się do Milster. I zrobilibyśmy to, gdyby nie ty. Wasze losy splotły się w dziwny sposób i teraz on jest ci potrzebny. Idź już. Nic więcej ode mnie nie usłyszysz.

*

Renavis wyszedł z namiotu jak w transie. To, co usłyszał, nie dotarło do niego jeszcze, przynajmniej nie do końca. Usiadł na schodach jakiegoś budynku, który na oko wyglądał na siedzibę Rady Miejskiej, która służyła za stołówkę albo dom rozpusty. Myślał. Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem tego, co go przed chwilą spotkało, były halucynacje. Tak, na pewno mu się wydawało. Jest niemiłosiernie gorąco, słońce pali, a on błąkał długo po tym dziwnym mieście, wśród dusznego targowiska. Tak, musiał mieć przywidzenie. Tym bardziej, że kiedy się obejrzał po wyjściu od "wróżki", namiot zniknął. Uff, co za ulga wiedzieć, że to nie wydarzyło się naprawdę. Był zwykłym synem chłopki i jakiegoś rycerzyka, któremu się ona spodobała, kiedy przejeżdżał przez las... Ren lubił tam chodzić, więc ona pewnie też to lubiła. I była ładna. Tak, to przecież po niej odziedziczył te kręcone czarne włosy i duże oczy, ona też takie miała, a wtedy na pewno nie były takie przygaszone, był w nich młodzieńczy ogień...
Prawie widział tą scenę. Wysoki mężczyzna na koniu, z pięknym mieczem u boku spotyka w lesie ładną dziewczynę ze wsi. Widział to dokładnie. I ten miecz... ten miecz był z tego wszystkiego najbardziej realny. Na lśniącym, srebrnym ostrzu wyryte były tajemnicze znaki, zapewne jakieś starożytne zaklęcie, które miało chronić właściciela miecza. Był lekki, ale bardzo wytrzymały, widać to było gołym okiem. Na pewno zrobiony przez elfów w odległych krajach. Wspaniały. Ale najpiękniejsza była rękojeść: szeroka i wygodna, rzeźbiona w dziwne sceny, zapewne z jakiejś legendy, zrobiona z dziwnego, błękitnego metalu...

Renavis omal nie krzyknął. Otworzył oczy i szybko potrząsnął głową. To był miecz z jego snów.

Niemożliwe. A jeśli nawet, to pewnie dlatego, że to jedyny miecz, jaki w życiu miałeś w ręce. Tak, w tym jednym wróżka miała rację: przydałby mu się miecz. I był w idealnym miejscu, aby go zdobyć. Wrócił na targowisko. W kieszeni miał jeszcze całkiem sporo pieniędzy, które "odziedziczył", to znaczy zabrał z sakiewki wuja, zanim zrobili to strażnicy miejscy. Na porządny miecz powinno wystarczyć. Wreszcie nie będzie musiał kłaść się spać w lesie z kijem w ręce.
Obszedł całe targowisko, ale nie znalazł niczego godnego uwagi. Nie znał się na mieczach. Przypuszczał jednak, że rozpozna ten właściwy. I rozpoznał. Był tam, u niskiego handlarza o bystrym spojrzeniu, na samym końcu targowiska. To był on. Długi i lśniący, z rzeźbioną błękitną rękojeścią. Ren niczemu się już nie dziwił. bez słowa zapłacił handlarzowi (wydał wszystko, co miał) i odszedł.

*

Delinqo stał niedaleko tawerny "pod gryfem". Był wyraźnie zadowolony. Na widok Renavisa rozpromienił się jeszcze bardziej.
-Ren! Witaj ponownie! Jak tam, zwiedziłeś, he he, miasto? Ale, zaraz, co ty tu masz na głowie?

Renavis dopiero teraz zauważył, że ma na głowie hełm, który podarowała mu wróżka. Ale temu też się nie zdziwił.
-No, no, zaopatrzyłeś się w hełm! I miecz! Pokaż, niech go obejrzę. Tak... niezwykle rzadki okaz. Elfia robota... Ukradłeś go, czy co? Najwięksi rycerze Regnavii nie mają takich! A to co? Zaklęcie! Na Słońce południa!

Deli, wyraźnie zaaferowany, przebiegał wzrokiem po pochyłych literach. Otworzył usta, ale natychmiast je zamknął, jakby się bał, że nie będzie w stanie wydobyć z siebie głosu. W końcu jednak mu się to udało.
-Czy ty wiesz, co tu jest napisane? To starożytny język kapłanów! Dziś znają go tylko czarodzieje, którzy wciąż bezskutecznie usiłują odtworzyć ich dawną potęgę! To zaklęcie przeznaczenia: "Nie będę walczył, póki czas się nie wypełni i nie użyje mnie nikt, kto pierwszy z drugich nie przejdzie przez Bramy". Taką inskrypcję miał miecz, który Somnus ofiarował kapłanom jeszcze przed Wielką Masakrą w Wilczych Górach! Miecz, który Furis ukradł, ale nie mógł nim walczyć, a potem zaginął, kiedy Furis został zamknięty w magicznej grocie, do której nikt nie zna drogi! To z tą bronią związana jest przepowiednia o otwarciu Bram. Widzisz?- tu wskazał na nieczytelne dla Renavisa litery- "Pierwszy z drugich", czyli ten kto znajdzie Amulet i jako pierwszy po wiekach wejdzie do krainy szczęśliwości. "Drudzy" to właśnie ci, którzy przekroczą Bramy po ich ponownym otwarciu. Somnus przeczuwał, że coś się stanie, prawdopodobnie jego pan wiedział o wszystkim (tak się przypuszcza), ale nie ostrzegł go, chciał, aby to się stało z sobie tylko znanych powodów i kazał wykuć ten miecz.

- Znaczy się, sadysta? Nudził się i chciał się rozerwać?

- Nigdy tak nie mów!- krzyknął Deli- To najmądrzejszy władca, jaki istniał. Żeby to wytłumaczyć, musiałbym ci teraz wyłożyć całą teorię Wielkiej Mojry, ale to trudne i długie. W każdym razie losami wszystkich światów, najważniejszymi wydarzeniami i osobami, które się z nimi zwiążą rządzi jedno przeznaczenie, zapisane gdzieś, albo i nie, którego nie można zmienić, które ma swoją nieodgadnioną przyczynę i które znają tylko niektórzy, i to też nie w całości. Pojąłeś?

-Tak.

- A ten miecz to nie jest robota elfów, tylko skrzydlatych istot z Drugiego Świata! To Nannil, narzędzie Mojry, miecz, przez który wypełni się przeznaczenie! Ale ty nie będziesz mógł go używać.- dodał i spojrzał na Renavisa ze zmartwieniem.

-To się jeszcze okaże- wymamrotał Ren.

-Co mówiłeś?

-Nic.

-Szybko!- ten okrzyk ostatecznie zakończył ich rozmowę, a najdziwniejsze było to, że nie należał on do żadnego z nich. To był głos Dereka. Właśnie wybiegał zza rogu sąsiedniej ulicy z prędkością, o jaką nikt by go nie podejrzewał, drąc się jak opętany. Za nim biegło czterech drabów, trzech z kijami i jeden, najgrubszy, z tasakiem.

-Trzymać drania!- krzyczeli, potrącając w biegu przechodniów. Krasnolud ciężko dyszał, ale nie zwolnił biegu nawet wtedy, kiedy łapał za ręce Rena i Delinqua, dając im tym samym znać, że mają biec za nim i nie zadawać żadnych pytań. Zrozumieli. Już we trójkę popędzili przez brudne uliczki, przewracając beczki stojące przed jakimś sklepem, tratując przerażonego kota i wpadając na staruszki. Do grubasa z tasakiem, który, jak się później okazało, był rzeźnikiem niezadowolonym z potrącenia przez krasnoluda w biegu swojego straganu na targu i stratowania przez tegoż sporej ilości mięsa, dołączało coraz więcej równie bardzo jak on niezadowolonych ludzi.

-Magu, może teraz nareszcie użyłbyś tych swoich czarów?- wysapał Derek.

-Nie.

Trzej wędrowcy w dzikim pędzie kluczyli pośród zakurzonych ulic, aż w końcu wydostali się z miasteczka i wpadli do lasu. Gnając na oślep między drzewami, powoli znikali pościgowi z oczu. Wtedy zaczęli zwalniać.
-Może teraz, kiedy już jesteśmy bezpieczni- zaczął Deli- powiesz nam, o co chodzi?

Derek spojrzał na niego spode łba.
-"O co chodzi"! O moją cholerną przyszłość chodzi! Ten drań mnie wyrolował! Wystawił!

-Jaki drań? Co ci zrobił?

-Umarł! Handlarz eliksirami długowieczności, który był mi winien pieniądze! Niech go szlag trafi!

-Już trafił. A teraz się uspokój i powiedz nam, kim byli ci ludzie, którzy cię aż tak nie lubili, żeby biec za tobą z kijami.

-A... to stare porachunki. Dawne czasy... nie wiedziałem, że tu są. Kiedyś... ech, upiłem się i zrobiłem krzywdę ich bratu. to był wypadek... to znaczy nie był, ale on sobie zasłużył... nieważne. Ważne, że moje złoto przepadło, i to na zawsze! A ja się tak natrudziłem, przeszedłem przez całe Królestwo, wykiwałem strażników z Bilienpagos... ech!

-Zaraz, zaraz, chcesz powiedzieć, że byłeś przemytnikiem? Że szmuglowałeś skradzione czarodziejom leki tu, do Earii, żeby jakiś oszust mógł je rozcieńczyć wodą i sprzedać jako eliksiry długowieczności, tak?

-Tak, właśnie. Czyżby ci się coś nie podobało, pseudomagu? Lepiej dawać ludziom nadzieję, niż ich oszukiwać! Nie chciałeś pomóc nawet samemu sobie, bo ciebie też by zakłuli nożami albo powiesili!

-Ale nic się nie stało- odparł niewzruszony czarodziej- najważniejszym pytaniem w tej chwili jest: co zrobicie dalej? Ja idę do Sarkem. A wy?

Renavis milczał. Nie słuchał kłótni przyjaciół. Myślał. Spojrzał na błękitną rękojeść miecza, który przymocował sobie do pasa.
-Idę z tobą- rzekł.

Mag i krasnolud spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
-Co?

-Idę z tobą- powtórzył Renavis, udając obojętność

-Co ty, Ren, upał ci zaszkodził?- krzynął Derek.

-Nie. Po prostu czegoś się o sobie dowiedziałem. Wiem, że mnie nie zrozumiesz. Ale ja muszę dotrzeć na Szarą Równinę. Nie patrz tak na mnie. Takie jest moje cholerne przeznaczenie. Nie wybrałem go sobie. to ono wybrało mnie.

Derek nie mógł wydobyć z siebie głosu. Delinquo spojrzał na Rena.
-W takim razie nie będziesz sam. Moje przeznaczenie też prowadzi mnie na szarą Równinę. Tylko nie widziałem powodu, żeby wam o tym mówić.

Krasnolud patrzył to na jednego, to na drugiego.
-Czy wyście powariowali?! Słońce Południa! Co was pcha do tego przeklętego miejsca?

Ren spojrzał na niego i zapytał:
-Idziesz z nami?

Pytanie zawisło w powietrzu. Krasnolud wykrzywił się.
-Ja? Tam, gdzie... brrr....

-W takim razie to pożegnanie.

-Zaraz, zaraz, ja jeszcze nie powiedziałem, że nie idę! To znaczy... eee... cholera, co za utrapienie przyzwyczaić się do kogoś! Odprowadzę was. Do Sarkem. I tak nie mam nic do roboty.

Lasek był niewielki, toteż szybko wyszli na zakurzony gościniec i skierowali się ku miastu, które poeci nazywali Ostatnią Przystanią.


Poprzednia Jesteś na stronie 5. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9