Opowieść Księżycowa
1 2 3 4 5 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | Następna |
W pewnej małej i nic nie znaczącej wiosce narodziło się zupełnie zwyczajne dziecko. Jego przyjściu na świat nie towarzyszyły dziwne znaki na niebie, wycie psów albo burza z piorunami. To była zupełnie zwyczajna noc, ciepła, pachnąca skoszonym sianem i kwitnącą maciejką. Ojciec dziecka był zwykłym chłopem żyjącym z uprawy roli, matka córką jednego z gospodarzy. Żadnego z nich, jak również żadnego z ich przodków nie spotkało nigdy nic bardziej magicznego niż odebranie krowom mleka przez zazdrosną nie wiadomo o co wiejską czarownicę. Dziecko było płci męskiej i nie było ani pierwszym, ani ostatnim, ani jakoś tak idealnie środkowym synem swoich rodziców. Nie wyróżniało się też ani wyglądem, ani cechami charakteru, no może poza niesamowitą wręcz naiwnością. Było całkiem ładne ze swoimi jasnymi włosami i oczami błękitnymi jak niezapominajki, ale nie była to jakaś przesadnie rzucająca się w oczy uroda. Ot, ładny chłopiec. I nawet jego imię nie oznaczało niczego nadzwyczajnego w żadnym ze znanych ludzkości języków. Falivrin po prostu, czyli niezapominajka, od lazurowej barwy tęczówek.
Chłopiec dorastał w normalnym tempie, spędzając wolny od domowych obowiązków czas na zabawach z przyjaciółmi. Nie był wyrzutkiem. Nie wykazywał żadnych szczególnych zdolności. Nie migał się od pracy, nie wyobrażając sobie innej przyszłości niż uprawienie ziemi. Nie miewał dziwnych snów. I nigdy nie spotkał żadnej wróżki, która przepowiedziałaby mu przyszłość pełną przygód. Jego życie toczyło się wolno i spokojnie. Owszem, był marzycielem. I chyba właśnie ten szczegół zdecydował o jego losie. Nie, nie spotkał pięknej nimfy siedząc nad brzegiem zaczarowanego jeziora. Nie zabrała go dobra wróżka. Nawet jednorożca nigdy nie widział na oczy. Ani zaczarowanego lasu. Po prostu pewnego dnia wybrał się z ojcem na targowisko do pobliskiego miasta.
*
Sista nie była miastem ani pięknym, ani specjalnie dużym, ani nawet leżącym w jakimś szczególnie dobrym punkcie. Miała jednak tę zaletę, że była miastem całkowicie wolnym. No i przepływała przez nią Assennih, najdłuższa rzeka świata, która wypływała z Gór Diamentowych i wpadała do oceanu minąwszy Llod i Góry Kocie. Co prawda od północy nie płynęły nigdy żadne tratwy, jednak handel z Llod, legalny lub nie, kwitł. Sista była brudną zbieraniną niechlujnych budynków o małych oknach z dziurawymi imitacjami firanek. Ciasne uliczki pokryte były kurzem, gnijącymi resztkami jedzenia, nierzadko nocującymi w zaułkach żebrakami, teraz siedzącymi pod drzwiami jedynej świątyni w mieście, by jęcząc kierować ku przechodniom błagalne spojrzenia. Na każdym kroku można było napotkać karczmę, w której handlarze i przemytnicy grali w karty i wszczynali bójki. Powietrze było tu ciężkie i duszne, im bliżej rzeki tym bardziej cuchnące. Dawno nie odnawiany gmach ratusza, w którym rajcowie miejscy przegłosowywali uchwały za które można było dostać największą łapówkę stał na środku rynku jak żałosna parodia jakiegoś starego pałacyku. Brama miejska pilnowana była już chyba tylko w ramach tradycji, do miasta mógł wejść kto chciał dniem i nocą, jedynie najbardziej zuchwali i najbardziej głupi trafiali za nielegalne przekraczanie granic miasta do aresztu. Zwyczaj ciasne ulice w dzień targowy stawały się niemożliwe do przebycia. Wozy, konie, ludzie krzyczący bez przerwy, nawołujący siebie nawzajem, kłócący się, dyskutujący, ludzie, ludzie wszędzie.
Ojciec Falivrina umiał przecisnąć się przez ciżbę razem z synem i workiem zboża. Robił to już wiele, wiele razy. Teraz znowu był na targu i znowu czekało go trudne zadanie: sprzedać zboże po jak najwyższej cenie.
Falivrin rozglądał się wokół szeroko otwartymi oczyma. Kolorowe kramy pełne wszelkiego rodzaju towarów, zapach mięsa, oliwy, zwierząt i jakichś dziwnych substancji zamkniętych w buteleczkach z ciemnego szkła, gładkie tkaniny i worki pełne różnych rodzajów zboża, sprzedawcy zachwalający swój towar, potrącający go ludzie, wszystko to urzekało go. Płynął wraz z unoszącym go tłumem, niezdolny oprzeć się tej ludzkiej fali, poddający się jej w jakimś radosnym uniesieniu, jakby miała zaprowadzić go do najwspanialszej z zaczarowanych krain. Ojciec trzymał jego rękę mocno, mówił coś do niego cały czas, ale Falivrin nie słuchał go, zafascynowany płynącymi obok niego postaciami w przybrudzonych kaftanach i skórzanych kamizelkach. Przekleństwa i nawoływania zlewały się w jego uszach w jeden wielki, wspaniały koncert, twarze ludzi, krasnoludów i innych stworzeń migały mu przed oczyma, a każda była inna, wyjątkowa....
-Fal! Słuchasz ty mnie, do jasnej ciasnej?
-Tak- młodzieniec otrząsnął się- Przepraszam, tato.
-Cóż ty się tak rozglądasz, to tylko targowisko- wysoki mężczyzna usiłował przekrzyczeć tłum.
-Ale tu jest tak pięknie! I tyle ludzi! Tyle koni! Tyle różnych rzeczy! I krasnoludy są, prawdziwe krasnoludy!
-I prawdziwi złodzieje. Uważaj, nie chodź z taką nieprzytomną miną. To tylko śmierdzące targowisko, przyzwyczaisz się. Tu staniemy.
-A kiedy już sprzedamy zboże opowiesz mi, gdzie byłeś rano?
-Nie. I nie przeszkadzaj mi teraz- odparł ojciec odwracając się.
Falivrin rozglądał się wokół, kiedy ojciec szukał kupca na zboże. Patrzył na mijających go ludzi, zauważając, że wszyscy mają ten sam zdenerwowany wyraz twarzy... oprócz jednego. I ten właśnie przykuł jego uwagę. Był to wysoki mężczyzna o szczupłej, nie do końca ogolonej twarzy, w której tkwiła para małych, bystrych oczu, uważnie obserwujących otoczenie. Mimo upału miał na sobie ciemny płaszcz. Ogólnie wyglądał na człowieka, który wcale nie stara się nie rzucać w oczy- on po prostu wie, jak pozostawać niezauważonym. Teraz patrzył na Fala swymi ciemnymi oczyma. Falivrin zadrżał. Odwrócił wzrok. Kiedy znów odważył się popatrzeć w tamtą stronę, nieznajomego już nie było.
-Idziemy stąd- rzekł ojciec chwytając Fala za rękę i spoglądając nerwowo w kierunku miejsca, w którym przed chwilą stał mężczyzna.
-Kto to był?
-Nikt, mówiłem ci, idziemy. Wyjeżdżamy stąd zaraz, jak tylko będzie mniejszy ruch.
-Ale...
-Żadnego ale, mówiłem ci.
-Powiedz mi tylko, kto to był...- Fal spojrzał na ojca błagalnym wzrokiem.
-To był łowca głów. Taki, który łapie ludzi za pieniądze. A teraz idziemy.
-Łapie złych ludzi? Jak prawdziwy bohater?
-Nie tylko złych, dobrych też, jeśli mu zapłacą. A płacą dużo.
-Nie może łapać dobrych- zaprzeczył stanowczo Fel- Jeśli jest powód, żeby ich ścigać, to znaczy, że są źli.
-Jeszcze słowo, a oberwiesz- zdenerwował się ojciec.
Falivrin zamilkł. Szedł przez targowisko, ale już nie był tak zafascynowany otoczeniem. Myślał tylko o tajemniczej postaci w czarnym płaszczu. Bohaterze, który łapie przestępców. I jeszcze dostaje za to pieniądze. Dużo pieniędzy, za które można by utrzymać matkę, ojca i braci. I na pewno nosi miecz, taki prawdziwy miecz. I umie walczyć. Fal podjął decyzję. Zostanie łowcą głów.
*
Karczma, w której mieli zamiar nocować, przypominała wyglądem i zapachem wszystkie inne karczmy. Drewniane ławy, wielkie kufle, woń rozlanego piwa, kapusty i gulaszu wisząca w ciężkim powietrzu, mężczyźni krzyczący na siebie nawzajem lub narzekający na życie przy akompaniamencie pomruków kiwających głowami towarzyszy, paru obdartusów czekających, aż ktoś litościwy postawi im kufel w zamian za uważne i pełne udawanego współczucia wysłuchanie jego tragicznej historii. Na górze kilka niezbyt czystych pokoi, na dole meble idealnie nadające się na broń w spontanicznej bójce i ludzie do takich właśnie bójek skorzy.
Falivrin czekał w pokoju, słysząc jak ojciec kłóci się z karczmarzem twierdząc, że powinien dostać zwrot pieniędzy, ponieważ zrezygnował z noclegu. Jeśli mieli się spieszyć, to już powinni być w drodze, choć Fal nie miał pojęcia, dlaczego mieliby się spieszyć. Ojciec zachowywał się dziwnie.
Usłyszał ciężkie kroki na schodach. Oho, karczmarz postawił jednak na swoim i nie oddał pieniędzy. Kroki umilkły i wtedy Fal usłyszał coś jeszcze. Jakby inne kroki, ale cichsze, lżejsze, ostrożniejsze. A potem jakby jęk i coś ciężkiego upadło na podłogę. I znów te kroki, jak stąpanie kota. Dalej już tylko cisza.
Falivrin powoli wstał i zbliżył się do drzwi. Nic nie słyszał. Przyłożył ucho do chłodnego drewna. Nic. Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi uchyliły się, skrzypiąc lekko. Fal wyjrzał na korytarz. U szczytu brudnych schodów leżał człowiek. Z jego pleców wystawało coś ciemnego i matowego. Rękojeść. Szara kapota nasiąkała powoli sączącą się z rany krwią. Kapota jego ojca. Fal spojrzał na ciało i usłyszał długi, rozpaczliwy krzyk. Własny.
*
-I co z nim zrobimy?- głos karczmarza docierał do Falivrina jak przez grubą ścianę, choć przecież wychodził z gardła człowieka stojącego tuz obok.
-Nic, niech idzie, gdzie chce- drugi głos należał do kobiety.
-Nie można go tak zostawić, to dziecko ze wsi, bez pieniędzy, bez jedzenia, nie przeżyłby tu nawet jednej nocy.
-Albo to moje?- kobiecy głos nabrał odcienia sarkastycznej obojętności. W głowie Fala zaświtała myśl, że właśnie ważą się jego losy, po czym natychmiast znikła.
-Mam pozwolić dzieciakowi zdechnąć z głodu?
-A weźmiesz go do domu? Nakarmisz? Wychowasz? Masz pieniądze na jeszcze jednego dzieciaka? Hę?
-Mógłby się przydać w karczmie.
-Wykluczone. Niech idzie sam na siebie zarabiać. Może się zatrudnić na jakimś statku płynącym do Llod. Tam na pewno potrzebują kogoś do szorowania pokładów.
Falivrin zobaczył, że ktoś zbliża się do niego. Szeroka postać w zabrudzonym fartuchu.
-Chodź- rzekł karczmarz. Fal posłuchał niemal bezwiednie. Nie myślał o niczym. Nie obchodziło go, co się z nim stanie. Cały czas wierzył, że to zły sen. Przecież to nie mogła być rzeczywistość, niemożliwe, żeby ojciec już nie żył, ten wysoki człowiek, którego bali się wszyscy jego bracia łącznie z nim samym, ten sam ojciec, który jeszcze niedawno kłócił się o kilka miedziaków za pokój. Zaraz to wszystko się skończy. Musi się skończyć, bo...
A jeśli nie?
-Nie płacz- upomniał go karczmarz widząc, jak błękitne oczy nabierają wilgoci- Tacy duzi chłopcy jak ty nie płaczą, nie jesteś już dzieckiem. Mazgaja nie przyjmą na żadną łódź.
Fal powoli uświadamiał sobie, że to się dzieje naprawdę. Że te wszystkie twarze, które mijał, istnieją, że rzeczywiście zbliżał się do portu z tym niskim, przysadzistym człowiekiem, że idzie tam po to, aby odpłynąć na jednej z łodzi. A jeśli ma odpłynąć, to znaczy, że nie wróci do domu, że nie zobaczy już swojej wioski, że ojciec jednak umarł...
Fal szedł dalej, starając się przemyśleć swoją sytuację. Dwie rzeczy były straszne: ojciec nie żył i Fal nigdy już miał nie wrócić do domu. Domu i tak nie lubił, ale chętnie zobaczyłby jeszcze choć na chwilę matkę i braci... ale była też pozytywna strona. Łódź zabierze go daleko stąd, gdzieś, gdzie wszystko jest inne, gdzie będzie mógł nauczyć się walczyć i zostać prawdziwym bohaterem, łowcą głów... wydawało mu się, że w tłumie mignęła mu postać w czarnym płaszczu, choć równie dobrze mogło to być tylko złudzenie. Falivrin poruszał się jak we śnie.
Przystań Sisty była nieduża, lecz hałaśliwa. Panował tam ciągły ruch, niewielkie, płynące rzeką łodzie stały tu najwyżej pół dnia, po czym wracały do Llod. Ich właściciele ciągle krzyczeli kłócąc się z handlarzami lub poganiając wyładowujących towary pracowników. Wokół przystani rozlokowały się tawerny, w których pływający łodziami niespełnieni marynarze zapijali smutki różnego rodzaju tanimi trunkami. Wszędzie stały beczki i skrzynie. W powietrzu unosił się zapach mułu i ryb. Dla Falivrina, który nigdy nie widział oceanu był to prawdziwy port. Łódź, do której poprowadził go karczmarz bynajmniej nie wyglądała na nową. Kapitan, bo tak zwykle kazali się nazywać właściciele płynących po Assennih łodzi, był niskim człowieczkiem z ciemną brodą. Rozmawiając z karczmarzem przyglądał się Falowi małymi, chytrymi oczkami. Falivrin spojrzał na jego szeroką twarz.
-Tak... jak się nazywasz, chłopcze?- zapytał kapitan ochrypłym głosem.
-Falivrin- odparł fal automatycznie, nie mogąc oderwać oczu od kropel potu na twarzy kapitana.
-Dobrze... a co umiesz? Jesteś kucharzem?
-Jestem łowcą głów- odparł Fal poważnie.
-Tak... zapewne. Czyli on nic nie umie i ja mam go wziąć na swoją łajbę, co?
-No...- zaczął karczmarz zakłopotany- Może się wiele nauczyć.
-A do tego czasu będzie żarł za darmo, hę?
-Nie, przecież może pomagać. To chłopak ze wsi, na pewno umie wiele przydatnych rzeczy.
-Tak... dobrze. Niech będzie.
*
-Ha, i co, na pewno zostałeś wielkim marynarzem i w ogóle, co?- zaśmiał się starzec.
-No...- zaczął młodzieniec zakłopotany- Niezupełnie.
-Znaczy pokład szorowałeś, co?- starzec śmiał się nadal, mrużąc oczy od blasku słońca.
-O, skąd wiesz?- spytał młodzieniec zdziwiony
-Wiesz, jakoś się domyśliłem.
-No więc rzeczywiście szorowałem pokład... na którym potem spałem... myłem naczynia... takie tam.... i tęskniłem. Cały czas miałem nadzieję, że w końcu obudzę się w domu, ciepłym i przytulnym domu... w którym wcale nie było dużo pracy, na w każdym razie nie więcej niż na łodzi. I tęskniłem za ojcem. Nie był taki zły, chociaż często krzyczał i w ogóle...
-Bardzo się cieszę, że jesteś w sentymentalnym nastroju, ale swoje tęsknoty możesz zachować dla siebie- upomniał go starzec.
-Aha, zapomniałem, że czekasz na opowieść.
-Nie czekam, sam chciałeś opowiadać.
-Czyli mam przestać? Nudzisz się?- młodzieniec posmutniał.
-Tego nie powiedziałam. Tylko opuść sentymenty.
-Dobrze. Podróż była długa i monotonna. Płynęliśmy bardzo powoli. Właściwie jak opuścić sentymenty, to nie ma o czym opowiadać. Niezmierzone łąki, małe laski i złote pola wolno przesuwały się wzdłuż burty. Szeroka rzeka płynęła wolno, odbijając błękit letniego nieba. Czasem opływaliśmy nawet jakąś niewielką wysepkę. Czasem widzieliśmy pędzących polami jeźdźców. Ale tak naprawdę nic się nie działo. Na zewnątrz, bo na łodzi działo się wiele, przynajmniej dla mnie. Każdy dzień zaczynałem jeszcze przed świtem. Budziłem wszystkich, pomagałem w przygotowaniu posiłku- skromnego, bo łódź była zbyt mała, aby posiadać dużą kuchnię. Ścieliłem łóżka, sprzątałem kajuty wraz z jeszcze jednym chłopcem. Nazywał się Elenius i marzył o tym, aby dostać się na prawdziwy statek i popłynąć za ocean. Nadawał się do tego- był niesamowicie zwinny i potrafił świetnie posługiwać się nożem. Łatwo było go sobie wyobrazić wspinającego się na bocianie gniazdo... nie widziałem co prawda nigdy takiego gniazda, ale on mi wszystko wytłumaczył. Jego brat zaginął na morzu, ktoś umyślnie wysłał go na statek, który był uszkodzony... tak przynajmniej twierdził El. Tak więc razem sprzątaliśmy, obieraliśmy warzywa, obrywaliśmy od kapitana i czekaliśmy na zachód słońca. Rozmawialiśmy. Opowiedziałem mu o swoim ojcu, a on śmiał się ze mnie, że jestem mazgaj. Mijały dni, aż w końcu świat stał się ciemniejszy, jakby ktoś rzucił na niego cień. Woda nabrała koloru nieba nocą, a brzeg przestał być szeroką, otwartą przestrzenią, a stał się nieodgadnioną tajemnicą. Dotarliśmy do Małej Puszczy...
*
Mała Puszcza była po prostu bardzo starym lasem. Bardzo stare lasy zazwyczaj kryją bardzo stare tajemnice, a nawet jeśli nie kryją żadnych, to i tak krążą wokół nich bardzo stare legendy. Mała Puszcza nie była wyjątkiem. Podobno dawno temu miała tu miejsce wielka, krwawa bitwa w której brali udział magowie, a na polu walki wyrósł potem las, którego drzewa żywiły się krwią poległych żołnierzy... podobno żyły tu złośliwe leśne wróżki, które latem wychodziły na pola i zadawały zmęczonym rolnikom zagadki w samo południe, a jeśli któryś nie odpowiedział- zabijały go albo więziły na zawsze... podobno rosło tu wielkie drzewo, w którym mieszkał stary pustelnik, potrafiący przepowiadać przyszłość, ale odpowiadający na tylko jedno pytanie jej dotyczące... podobno... a zresztą, kto wierzyłby ludowym bajaniom? To przecież tylko zwykły, bardzo stary las...
Falivrin stał i przyglądał się wielkim, powyginanym konarom drzew, porosłym mchem pniom, gęstym krzakom kryjącym jakieś straszne istoty, ciemnym gałęziom zasłaniającym słońce. Woda Assennih wyglądała niby tak samo, a jednak pachniała tu dziwnie, ptaki śpiewały swoje zwykłe melodie, a jednak ich głosy ginęły pośród przytłaczającej, pełnej wyczekiwania ciszy lasu. Elenuis zbliżył się do niego w milczeniu. Jego ciemne oczy wypełniał niepokój.
-Dziwne miejsce...- zaczął wpatrując się w niezbadaną głębię między drzewami.
-Ciekawe, czy ktoś, kto tu mieszka powiedziałby to samo o Sivii- zastanawiał się Fal. El spojrzał na niego z politowaniem.
-Jak zwykle zadajesz najmniej oczekiwane pytanie. Kogo to obchodzi? Ważne, czy temu komuś nie przeszkadza nasza łódź płynąca przez środek jego domu.
-A dlaczego miałoby przeszkadzać, przecież łodzie przepływają tędy od zawsze...
-No właśnie. I ten ktoś może się w końcu zdenerwować. Nie boisz się?- spytał El patrząc na Falivrina badawczo.
-Łowca głów nie boi się niczego- odparł z godnością Fal.
-Taki z ciebie łowca głów, jak ze mnie władca piratów- zaśmiał się Elenuis.
-Nadawałbyś się- odparł uprzejmie Fal- znasz tyle różnych morskich legend...
-Ech, jak zwykle nie zrozumiałeś ironii. Owszem, znam, ale tylko jedna jest dla mnie ważna. Ale to tajemnica.
-Nikomu nie powiem- odparł Fal.
-No dobrze. Podobno istnieje wyspa, na której mieszkają ludzie po śmierci. Wiesz, jak już umrą, to ich dusze lecą na tą wyspę. I oni tam są i można się z nimi spotkać. I czasami można ich zabrać z powrotem do domu. Ale wtedy trzeba samemu zostać na wyspie i oddać im swoje ciało, bo jako duchy nie mogą wrócić na Kontynent. I ja chcę znaleźć tą wyspę, bo tam jest mój brat. Jak już go odnajdę, to oddam mu swoje ciało, żeby mógł wrócić i pożegnać się z narzeczoną. On miał narzeczoną, wiesz? Strasznie ja kochał, nie wiem, dlaczego, chociaż była ładna i miła i zawsze się do mnie uśmiechała no ale to jeszcze nie jest powód... zresztą może i dobrze, że się z nią w końcu nie ożenił, z babami to zawsze same problemy.
-A skąd ty niby o tym wiesz?
-Wszyscy to wiedzą, jak będziesz starszy to też będziesz wiedział. W każdym razie on zanim wypłynął to bardzo chciał się z nią pożegnać i to było w sumie jego ostatnie życzenie. Ale ten drań, który go wysłał na ten statek nie pozwolił, spieszyło mu się. Bał się, że mój brat się rozmyśli, a bardzo chciał się go pozbyć, bo mój brat miał wielkie szanse na karierę, a nie podporządkowywał się i tamten bał się go. Więc wysłał go razem z innymi podobnymi, a oni popłynęli i nie wrócili. Głupiec, poświęcił statek żeby pozbyć się groźby buntu...
-I nie pożegnał się z nią nawet... to smutne.
-I dlatego chcę go odnaleźć. I tego drania, który go posłał na śmierć. Chociaż nie wiem, czy to się da pogodzić.
-A może ja go odnajdę. Jestem przecież łowcą głów i szukam złych ludzi. No w sumie to nie mam jeszcze broni i w ogóle nie znam się na walce i nie mam czarnego płaszcza, ale to się załatwi, jak tylko zarobię trochę pieniędzy.
-Ha, może to i dobry pomysł. Van Silim jeszcze żyje i pewnie w dostatku, spotkasz go w jakimś większym mieście portowym. Hmm... ale co ja ci dam w zamian?
-Wiesz co, zawrzemy układ. Ja znajdę tego Van Silima, a ty jak już dopłyniesz do tej wyspy, to odszukasz mojego ojca i zapytasz go, kto go zabił. On ci powie, a ty przekażesz to bratu i kiedy on wróci tu i już pożegna się z narzeczoną to odnajdzie mnie i powie mi to. A ja znajdę mordercę.
-Stoi- uśmiechnął się El wyciągając do Falivrina rękę. Fal uścisnął ja poważnie, po czym przez chwilę w milczeniu przyglądali się tajemniczej puszczy ciągnącej się wzdłuż rzeki. A potem oberwali za obijanie się.
*
-Fal, pójdziesz z nami. A ty, El, zostaniesz na statku. Szybciej, łamago, nie będę czekał cały dzień!
Wysoki najemnik, jeden z trzech wynajętych do ewentualnej obrony łodzi patrzył na Falivrina zniecierpliwiony. Kiedy odkryto, że łódź jest uszkodzona i trzeba kilku godzin, aby ją naprawić, kapitan postanowił wysłać paru ludzi, aby rozejrzeli się po lesie w poszukiwaniu żywości. Fal miał iść z nimi. Cieszył się z tego niezmiernie. Wolał to niż ścielenie łóżek. I wspominanie koszmarów. Dziś znowu śnił mu się nóż wbity w plecy leżącego na podłodze w zakrwawionym kaftanie ojca.
Zagłębili się w las. Wydawał się zupełnie zwyczajny, pełen młodych drzewek rosnących między grubymi, starymi paniami, czerwono owocujących krzewów kaliny, wilgotnych mchów, ptaków śpiewających cicho gdzieś pośród gałęzi... a jednak było w nim coś niesamowitego.
-Niech nikt się nie odłącza- zakomenderował dowódca najemników. Fal rozglądał się wokół ciekawie. Wąska ścieżka między ścianą młodych klonów wdzierających się na nią rozłożystymi liśćmi wiła się setkami zakrętów jak wąż o tysiącu rozwidlonych języków, z których każdy jest zarazem nową dróżką między starymi drzewami. Miękki mech wpełzał na pomarszczoną korę, krzewy szumiały cicho... Najemnicy szli ostrożnie, podejrzliwie rozglądając się wokół. Coś niepokojącego było w tym lesie.
Fal usłyszał szelest. Odwrócił się powoli. Liście w pobliskich zaroślach poruszyły się i zastygły znowu. Ktoś tam był. Fal ostrożnie zrobił kilka kroków naprzód. Zamarł, kiedy zarośla poruszyły się jeszcze raz. Zbliżył się do ich najciszej jak mógł, po czym delikatnie odgarnął cienkie gałązki... krzew poruszył się raz jeszcze, tym razem wypluwając z siebie coś brązowego, co szybko uciekło w las. Fal odetchnął z ulgą. To tylko sarna. Uśmiechnął się na myśl o tym, co spodziewał się zobaczyć, po czym odwrócił się do towarzyszy. Nie było ich. Poszli dalej ścieżką nie zwracając uwagi na jego odłączenie się. Był sam.
Rozejrzał się. Otaczały go stare, pomarszczone dęby, srebrzystoszare buki o seledynowych liściach, młode klony tworzące nieprzebytą ścianę po obu stronach kamienistej ścieżki, między którymi snuły się delikatne nici babiego lata. Uszedł kilka kroków i zobaczył, że dróżka rozwidla się za zakrętem. Chłodne powietrze musnęło jego twarz. Zdawało mu się, że las mówi do niego. Że go woła. Czuł na twarzy pachnącą mchami wilgoć. Zadrżał. Zdawało mi się, że widzi coś za krzewami. Delikatnie rozsunął gałązki i zszedł ze ścieżki. Prosto w las.
*
-Nie wiem, naprawdę nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Mogłem iść dalej ścieżką, albo zostać w miejscu i wołać towarzyszy- może usłyszeliby, nie mogli w końcu odejść daleko. Ale coś mnie ciągnęło do tego lasu i poszedłem tam, chociaż się bałem. Długo błądziłem między drzewami, aż w końcu...
*
Falivrin był wyczerpany. Gęstwina liści ledwie przepuszczała słoneczne promienie, tak że w Puszczy panował tajemniczy półmrok. I było zimno. Zimno i wilgotno. Co chwila z zarośli zrywał się z trzepotem skrzydeł jakiś ptak, na grube drzewa czasem wskakiwały nie wiadomo skąd wiewiórki. Poza tym panowała cisza. Fal rozglądał się wokół, ale nie mógł znaleźć ścieżki. Zgubił się.
Nasiąknięte wodą mchy tłumiły dźwięk jego kroków, przewrócone pnie porośnięte zielenią wyrastały złowieszczo spomiędzy wystających korzeni dębów. Im dalej szedł, tym gęstsze były otaczające go zarośla, tym cichsza i straszniejsza stawała się atmosfera wokół. Powietrze nie pachniało już mchami i wilgotną ziemią, było przesiąknięte jakąś dziwną, ledwo uchwytną wonią. Falivrin oddychając ciężko wdrapał się na niewielki, przysypany białymi zawilcami jak pierwszym śniegiem pagórek. I wtedy zobaczył to drzewo.
Było to bez dwóch zdań największe i najgrubsze drzewo w całej Małej Puszczy. Powykręcane konary starego dębu, żłobienia kory tworzące istne góry i doliny, wielkie korzenie wżerające się w ziemię jak szpony. Fal ostrożnie zszedł na dół. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. W pniu były małe, drewniane drzwi. Otwarte. Fal powoli zbliżył się do drzewa i zajrzał do środka. To stamtąd wydobywał się ten niezwykły zapach. Drzewo było wydrążone, w środku zaś najwyraźniej ktoś urządził sobie mieszkanie. Półokrągłe półki pełne słoików z dziwnymi ziołami i płynami, prosty dębowy stół zawalony księgami różnych kolorów i rozmiarów, wąskie i krótkie łóżko bez jakiejkolwiek pościeli, wielka miska zielonkawego płynu pośrodku "izby"... aha, no i jeszcze pochylony nad księgami staruszek, który usłyszawszy Falivrina wstał z zadziwiającą w zestawieniu z jego marnym wyglądem szybkością i teraz krzyczał wymachując rękami.
-No nie, sekundy spokoju nie ma, co chwilę ktoś i znowu, nie ja tego nie zniosę, jak ja mam w takich warunkach pracować, myślisz że ja jestem wróżka uliczna jakaś, no nie, mowy nie ma!
Fal otworzył szeroko usta, ale nie bardzo wiedział, co powiedzieć. W końcu zdecydował, że najprościej będzie:
-Dzień dobry.
-No nie- powitanie wywołało u staruszka kolejny słowotok, któremu towarzyszyło wymachiwanie rękami i robienie dziwnych min- Ja nie mam czasu na głupoty ja tu pracuję czy wy wszyscy nie rozumiecie że ja też potrzebuję spokoju a tu co chwilę ktoś mi przeszkadza, ledwo jeden wyszedł trzy lata najwyżej a już następny chce czy wy nie macie co robić?!
-Ja tylko zabłądziłem- rzekł Fal skruszony- bardzo przepraszam, nie wiem, kim pan jest, ale nie chciałem przeszkadzać, zgubiłem się...
Pomarszczona twarz staruszka przybrała nieco łagodniejszy wyraz. Skrzyżował chude ręce i przyjrzał się Falowi uważnie.
-Naprawdę nie wiesz, kim jestem, chłopcze?- zapytał.
-Nie...- odrzekł młodzieniec z prostotą.
-Ha!- krzyknął starzec- Do czego to dochodzi! Co za czasy! Wiedz, drogi kawalerze, żem jest Pustelnik z Małej Puszczy, ten, który zna przyszłość i odpowiada na jedno pytanie każdemu, kto odważy się przyjść tu i zadać je! No... teraz to nie ma za bardzo co się odważać... kiedyś to było naprawdę przerażające miejsce... a teraz, ech! Ludzie się już niczego nie boją. Zawracają mi głowę durnymi pytaniami, a ja nie mam czasu! No cóż...- staruszek pogładził siwą szczecinę na twarzy swoją kościstą ręką- mogę ci pokazać drogę do rzeki.
-A skąd...
-Ja wiem wszystko, drogi chłopcze. Ha, lata studiów- rzekł niedbale wskazując na piętrzące się na stole księgi- Długie lata...
-A właściwe to po co panu te książki?
-Dla wiedzy chłopcze, dla wiedzy.
-A wiedza?- drążył dalej Fal, którego Pustelnik niezmiernie zaciekawił.
-Eee.. co wiedza? -zdziwił się staruszek. Falivrin zajrzał mu przez ramię. Miska z zieloną mazią fascynowała go.
-No po co ta wiedza.
-Żeby znać odpowiedź na każe pytanie, oczywiście- uśmiechnął się Pustelnik. Płyn drżał lekko pod wpływem prądów powietrza, grając na powierzchni światłem słońca.
-Ale po co znać odpowiedź na każde pytanie? Tutaj, w Puszczy?
-Odpowiadam samotnym wędrowcom, chłopcze. Ujawniam im ich przeznaczenie.
-No to czemu pan się denerwuje, kiedy przychodzą?- zapytał Fal patrząc na Pustelnika.
-Bo wiedza jest dla wybranych, chłopcze. Znam odpowiedź na każde pytanie i dzięki temu jestem potężny. Mam moc, dzięki której znam przyszłość. Ale jednocześnie mogę wiedzieć jeszcze więcej, a to wymaga studiowania ksiąg.
-Nie rozumiem. W takim razie po co pan odpowiada na pytania wędrowców?
-Bo taka jest moja rola, po to tu przychodzą- rzekł Pustelnik- Co nie znaczy, że muszę być z tego powodu szczęśliwy- dodał.
-A co pan zrobi, jak już będzie miał całą możliwą wiedzę?- zapytał Falivrin.
Staruszek zmieszał się nieco.
-Wiesz co, dziwne pytania zadajesz. A nie zapytałeś o to, o co pytają wszyscy którzy do mnie przychodzą. I dlatego, pomimo iż nie mam za bardzo czasu, odpowiem ci. Powiedz, co chcesz wiedzieć o swojej przyszłości, a ja ci to wyjawię.
-Ale ja... nie chcę nic wiedzieć.
-Każdy chce- szepnął starzec parząc na Fala wyblakłymi oczami. Falivrin poczuł, że Pustelnik bierze go za rękę i prowadzi w stronę naczynia z zielonym płynem. Fal słyszał jego suchy, delikatny szept...- Zadaj tylko pytanie, chłopcze.
-Ale... o co miałbym pytać?
-O to, czego pragniesz najbardziej. Nie to, co uważasz za swój życiowy cel tylko o to, co śni ci się w nocy, o czym myślisz nagle chociaż wcale tego nie chcesz, co płynie z głębi twojej duszy... - szeptał starzec patrząc na taflę zielonej mazi. Fal nie patrzył na nią bojąc się tego, co może tam zobaczyć- pierwsze pytanie, które przyjdzie ci na myśl, będzie tym właściwym, chłopcze... pytaj... teraz...
Falivrin poczuł zupełną pustkę w głowie. O co mógłby zapytać, bogowie, nie miał żadnego pomysłu...
-Czy... czy Elenius odnajdzie swojego brata?- wyrzucił z siebie w końcu. Pustelnik na chwilę oderwał oczy od misy i spojrzał na młodzieńca bystro.
-Masz jedną jedyną szansę, żeby poznać czekającą cię przyszłość i pytasz o Elenuisa?
-No... tak.
-A nie chcesz wiedzieć, co czeka ciebie? Nie chcesz wiedzieć, czy zostaniesz łowcą głów? Czy wrócisz do domu? Co cię czeka w życiu?
-Ja jestem łowcą głów! No... prawie. I wrócę do domu, przecież kiedyś na pewno wrócę.
-I nie dopuszczasz do siebie innej możliwości?
-A jest inna?- zdziwił się Fal- A poza tym to pytanie przecież dotyczy mnie. Bo umówiliśmy się z Eleniusem...
-Wiem- przerwał mu starzec- Ale wiem też, że spytałeś o to głównie ze względu na niego. Dziwny z ciebie chłopak. No dobrze, powiem ci zatem: nie ważne jest, kto kogo odnajdzie, ale kto kogo rozpozna i wyciągnie odpowiednie wnioski. Nie łatwo jest dojść aż do księżyca.
-I to ma być ta przepowiednia?- mruknął Fal zawiedziony.
-Wszystkie przepowiednie są takie. Rozumie się je dopiero wtedy, gdy jest już za późno. Powiem ci jeszcze coś od siebie: idź ścieżką, która zaczyna się za moją samotnią, a dojdziesz do rzeki... ale mimo wszystko uważaj, szczególnie w Llod. Najlepiej by było, gdybyś poszukał sobie jednak innej łodzi. Taka moja dobra rada. A teraz żegnaj.
***
-I to już właściwie wszystko. Wróciłem na łódź. Wszyscy wypytywali mnie, co się stało, a ja mówiłem, że zgubiłem się w lesie i znalazłem drogę przypadkowo, bo usłyszałem szum rzeki. Nawet Eleniusowi nie zwierzyłem się z tego, co mnie spotkało. A potem płynęliśmy znowu spokojnie i dotarliśmy do Llod. Cóż to za ogromne miasto, o wiele większe niż Sivia! No a potem okazało się, że na naszej łodzi przemycane są jakieś perfumy czy coś... w każdym razie coś tam jest przemycane. No i poszło na mnie, zupełnie nie wiem, dlaczego...
-A ja wiem. Przecież ten twój kapitan był dostatecznie bogaty, żeby poszło na ciebie, skoro przemycał takie drogie towary. A w Llod uczciwy urzędnik zdarza się raz na kilka lat i od razu jest likwidowany.
-Nie bardzo rozumiem...
-Domyślam się. W każdym razie nie jest to ważne.
-Ale pustelnik się nie mylił.
-Mylił się. Przeznaczenie nie istnieje. Posłuchaj, ja wiem, że wiara we wszelkiego rodzaju przepowiednie jest bardzo wygodna, ale to brednie. Nie da się przewidzieć przyszłości, ona zmienia się z każdą chwilą, z każdą najdrobniejszą decyzją... jest jak wiatr, który ciągle zmienia kierunek. Pustelnik przepowiedział ci wędrówkę na księżyc czy coś w tym stylu i mylił się, bo umrzesz na tej cholernej skalnej półce w pełnym słońcu. Mnie też kiedyś ktoś próbował wróżyć. Powiedział mi, że czeka mnie rychła śmierć na pustyni. I co? Byłem na pustyni, przeszedłem szczęśliwie i przeżyłem aż do dziś. Przepowiednie się nie sprawdzają, rozumiesz?
Starzec zakończył wywód i spojrzał na Falivrina triumfującym wzrokiem, jakby fakt, że mają umrzeć najdalej za kilka dni przytoczony w charakterze dowodu, że przyszłości nie da się przewidzieć a przeznaczenie nie istnieje był powodem do dumy. Słońce pomału chyliło się ku zachodowi, barwiąc niebo czerwienią i fioletem, skały oddawały nagromadzone w ciągu dnia ciepło, powietrze stygło powoli. Dolina z wolna okrywała się cieniem. Starzec westchnął i zaczął szykować się do snu, o ile wygodne wyspanie się było możliwe na dość wąskiej półce, na której się znajdowali. I wtedy usłyszeli głosy.
-Jest tam kto?- dźwięk wyraźnie dochodził z góry.
-Tu jesteśmy!- odkrzyknął Falivrin natychmiast.
-Kto mówi? Kim jesteście? Skąd się tam wzięliście?
-Jesteśmy...- zaczął Fal, ale starzec zatkał mu usta dłonią.
-Spadliśmy, kiedy nasz koń poniósł! Jesteśmy wędrowcami, chcieliśmy dotrzeć do Assennih! A ty kim jesteś?
-Sierżant Nhart z Piątego Pułku wojsk Kavihni, zwiadowca!
-A niech to...- szepnął starzec.
-Rzucamy wam linę!- krzyknął sierżant i po chwili rzeczywiście półki dosięgnął gruby sznur.
Falivrin natychmiast złapał go i przygotował go wspinaczki. Starzec powstrzymał go.
-Czekaj, nie...
-Czemu?
-A skąd wiesz, co to za jedni? Może oszukują, chcą nas stąd wywabić...
-Żartujesz? Ratują nam życie! Spodziewałeś się tego, kiedy Straż z Llod prowadziła nas tu, żebyśmy zginęli na tej skale? Daj spokój, chodź! Zaprowadzą nas na pewno do króla, przecież tyle lat u niego służyłeś, ucieszy się, że cię widzi.
-Ech...- westchnął starzec i z wahaniem złapał linę. Fal wspinał się niezbyt zręcznie, jego towarzysz nie wspinał się wcale. Kiedy młodzieniec znalazł się na górze żołnierze zaczęli wciągać maga. Sierżant Nhart przyglądał się Falivrinowi ciekawie. Był krasnoludem o rudej brodzie i bystrym spojrzeniu.
-Naprawdę jesteście tu na zwiadzie?- zagaił Fal, który jak zwykle nie umiał powstrzymać ciekawości.
-Owszem- odparł krasnolud krótko. Tymczasem starzec znalazł się już na górze. Ciemne oczy sierżanta zabłysły, na szerokiej twarzy pojawił się chłodny uśmiech.
-No proszę- rzekł patrząc na maga- A jednak żyjesz. Król się ucieszy.
-A nie mówiłem?- szepnął Fal radośnie.
-Zamilknij- warknął starzec i spojrzał na sierżanta z godnością niezbyt dobrze ukrywającą strach.
-O tak, ucieszy się bardzo-kontynuował Nhart ledwie powstrzymując się od śmiechu- Związać ich! Wracamy do Kavihni.
-Ale...- zaczął Fal zaskoczony, kiedy dwóch krasnoludów niezbyt delikatnie wykręciło mu ręce do tyłu.
-Mówiłem ci chyba, żebyś się nie odzywał- syknął mag.
-Mądra rada- pochwalił sierżant ironicznie.
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | Następna |
1 2 3 4 5 |