Opowieść Księżycowa
1 2 3 4 5 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 5. |
Odliczam dni. Jeszcze tylko kilka i to wszystko się skończy. Spokój. Nie powiedziałam o tym nawet Andemariusowi, temu szalonemu mnichowi. Nie wiem, jak on odkrył moje zdolności, ale od tamtej pory co dzień namawia mnie, abym "ogłosiła swoje przepowiednie światu". Głupiec. Świat nie chce przepowiedni, a przynajmniej nie tych prawdziwych. Świat chce czegoś pięknego i wzniosłego, chce kogoś, kto w górnolotnym stylu oznajmi mu, że już niedługo życie wreszcie zacznie mieć sens. Chce znaków. A znaków nie ma. Całe Pisanno jest teraz tak samo spokojne i beztroskie jak kilka lat temu, zupełnie nieświadome, że stoi u progu zagłady. W dniu mojej śmierci będzie równie ciepło i słonecznie jak dziś, ludzie będą się snuli po ulicach zaprzątnięci własnymi, jakże błahymi sprawami, a nasz kochany książę będzie przemawiał czule do swych pięknych gniadoszy. Nie wiedzą. Nie chcą wiedzieć. Pragną beztrosko cieszyć się dniem dzisiejszym w nadziei, że nie jest on tym ostatnim. A jednocześnie, jakby na przekór sobie samym, nie potrafią tego, wybiegający myślą wciąż naprzód, żyjący wizjami i planami, przyszłością, która może, a właściwie która na pewno nie nadejdzie dla nich nigdy. Takich jak Andemarius jest niewielu. A i oni niczego nie rozumieją.
Kiedy moje kości dawno rozsypią się w proch tamci dwaj spojrzą na rozpościerające się przed nimi góry Ivlley. Nie będą zdawali sobie sprawy, jak długa i pełna przygód wędrówka ich czeka. Gdyby odeszli, zawędrowaliby w końcu do Sisty, a tam pewnie rozdzieliliby się już na zawsze i każdy z nich sam zadbałby o swoją spokojną i bezpieczną przyszłość. Ale przeznaczenia nie można zmienić. I ta zupełnie niedobrana para, z której jeden nie wie o świecie nic, a drugi wie niemal wszystko, ci dwaj, którzy naprawdę dobrze poznają siebie nawzajem dopiero u kresu swej wędrówki, spojrzą na Diamentowy Pałac i skierują swe kroki w jego stronę.
*
Spojrzeli na Diamentowy Pałac i skierowali swe kroki w jego stronę. I choć brzmi to zupełnie zwyczajnie, owo spojrzenie zajęło im, a szczególnie Falivrinowi, dość długi czas.
Ostre, skaliste krawędzie gór Ivlley wrzynały się w lodowaty błękit nieba, po którym snuły się delikatnie długie, pierzaste pasma chmur. Niedostępne szczyty srebrzyły się na horyzoncie, strasząc surowością skalistych grani i kryjąc w cienistych zagłębieniach resztki zbitego śniegu. Posępne, majestatyczne bryły otulone podmuchami wiatru tek lodowatego, że zdawał się zamarzać w locie wydawały się oddzielać północną część świata od południowej nieprzebytą barierą litej skały, starożytne strażniczki tej drugiej, niezbadanej części kontynentu milcząco ostrzegające wszystkich śmiałków przed samobójczą próbą przekroczenia stanowionej przez nie granicy. A na ich tle ostatnia przystań południa, gładkie, jasne, odbijające chłodne światło mury Diamentowego Pałacu. Wszystkie cztery przysadziste, grube wieże wieńczyły spiczaste, szaroniebieskie dachy zakończone długimi iglicami. Małe okienka w kształcie arkad ziały ciemnością na tle srebrzystobiałych ścian, które wydawały się być gładkie niby szkło. Cały zamek sprawiał wrażenie prostego, wręcz minimalistycznego. Żadnych zbędnych ozdobnych wieżyczek, balkoników, kolumn, czy płaskorzeźb. A może po prostu nie były widoczne z tej odległości... Przed zamkiem płynął żwawy nurt Assennih, jakże wąskiej i młodej jeszcze blisko swych źródeł, a do bramy prowadził mały mostek. Całość wyglądała jak wtopiona w biało-szare niebo.
- T... to... to jest... - jąkał się Fal zadzierając wysoko głowę, jakby chciał dojrzeć coś na czubku najwyższej pałacowej wieży.
- Diamentowy Pałac - rzekł Messah - A tam jest wioska leżąca u jego stóp. Chodź, zimno się robi, nie chcę tu sterczeć cały dzień- dodał, po czym ruszył przed siebie. Falivrin jeszcze chwilę wpatrywał się jak zauroczony w gładkie, lśniące mury Pałacu zanim opuścił wreszcie wzrok i pobiegł za swym towarzyszem.
*
Ten wzrok, to spojrzenie pełne mądrości kilku tysiącleci, te nieludzko błyszczące tęczówki przepełnione niewypowiedzianym cierpieniem, te wielkie, głębokie jak Ocean oczy mogłyby przerazić każdego śmiertelnika, mogłyby zasiać wieczny niepokój w każdym człowieku, bo żadne ludzkie serce nie pomieściłoby ich tęsknoty i rozpaczy. Ale na tym upiornym pustkowiu nie było nikogo, kogo te oczy mogłyby wciągać w otchłań swych źrenic. Były tylko inne spojrzenia, tak samo stare, tak samo smutne i pozbawione nadziei. Jeśli było wśród nich takie, które potrafiło podjąć próbę wyrwania się z klatki wiecznego nieszczęścia, odeszło już dawno. A pozostałe nie czekają na nie. Nie wierzą, że wróci. Znają już tylko stan wiecznego półtrwania w niby materialnej, a jednak nie zdolnej do jakiegokolwiek działania postaci. Nie mają już siły.
*
- Pani... - zaczął cicho. Nie chciał niepokoić jej byle głupstwami, choć w gruncie rzeczy jej rola polegała na zajmowaniu się sprawami księstwa. Jeśli Pałac i jego otoczenie można było nazwać księstwem. Czasy świetności tego miejsca minęły już dawno. Może gdyby to państwo miało silnego, mądrego władcę... ale nie, rządziło nim dziecko. Na dodatek nieodpowiedniej płci. Co prawda księżniczka miała doradcę, ale ten staruch też najwyraźniej nie potrafił uratować tej ruiny. Może już nic nie mogło jej zresztą uratować... A on, głównodowodzący straży pałacowej (straży! To czysta kpina nazywać to coś strażą) mimo wszystko współczuł temu dziecku, które czekał straszny los. Mimo to zdecydował się poinformować ją o różnych mało ważnych sprawach. Może to oderwie ją wreszcie od smutnych rozmyślań.
- Słucham - rzekła nie odwracając się. Chłodne światło odbijane przez skaliste zbocza grało w fałdach jej purpurowej sukni.
- Mamy problemy na przejściach granicznych - rzekł starając się przybrać jak najpoważniejszy, służbowy ton.
- Nie ma przejść granicznych - odparła- A przynajmniej już nie ma kto ich pilnować. To, że nikt nas nie napada jest spowodowane tylko i wyłącznie wybitną nieatrakcyjnością tego miejsca. Skały, piaski, a po drugiej stronie gór... wiadomo co. Więc nie mów mi proszę o przejściach granicznych, podatkach, których dawno nikt nie ściąga, rozbójnikach, których nikt nie niepokoi i tym podobnych bzdurach.
- Pani, wysłuchanie raportów dotyczących księstwa jest twoim obowiązkiem - nie wiadomo kiedy w drzwiach pojawił się starzec. Był niski i drobny, granatowa szata spływała licznymi fałdami aż na posadzkę. Długa, mlecznobiała broda nadawała mu łagodny wyraz.
- Nie mówi mi proszę, co mam robić - odparła księżniczka, odwracając się gwałtownie - Znam swoje obowiązki, ale mimo to nie widzę sensu w ich dopełnianiu. Już niedługo to wszystko przestanie istnieć, przynajmniej dla mnie. Po co więc zajmować się przejściami granicznymi, które i tak od dawna stoją otworem dla wszystkich?
Starzec skinął na strażnika, który pokłoniwszy się wyszedł z komnaty.
- Nie możesz tak mówić. Nie wolno nam tracić nadziei. Poza tym księstwo cię potrzebuje, jakiekolwiek by nie było - rzekł starzec.
- To księstwo już nie istnieje - odparła chłodno.
- Tym bardziej jesteś mu potrzebna. Jeśli ludzie nie będą czuli, że jeszcze jest jakaś władza, to nie będzie zbyt dobrze...
- Oni już tego nie czują. Bo nikt nimi nie rządzi. Mieszkam sobie w tym pałacu jak lalka, ubieram się w piękne suknie jak lalka, czeszą mnie jak lalkę i żyję sobie jak lalka - ładna, pięknie ubrana i nikomu nie potrzebna. Nawet twarz mam jak z porcelany, nawet najważniejszy decyzje podejmujesz za mnie ty, a ja mam tylko poruszać ustami wypowiadając je jak żywa marionetka! - krzyknęła potrząsając głową tak gwałtownie, że na podłogę spadł grzebień z atłasową różą w kolorze purpury, a rude włosy księżniczki rozsypały się wokół jej bladej twarzy.
- Ależ księżniczko... ja tylko doradzam. Jesteś przemęczona i zdenerwowana. Powinnaś odpocząć, może poczujesz się lepiej.
- Może jestem młoda, ale nie głupia. I nie jestem zmęczona, dobrze o tym wiesz. Po prostu straciłam już nadzieję.
- Nie wolno tracić nadziei.
- Wolno. Jestem księżniczką i niech mi będzie wolno chociaż tyle. A teraz mnie zostaw, proszę.
*
Miasteczko było nieduże i wyglądało na wynędzniałe. Po ulicach snuły się brudne postacie w połatanych ubraniach, na bruku pełno było siana i końskiego nawozu. Zza poszarpanych zasłon w małych okienkach kobiety z potarganymi włosami wykrzykiwały coś do siebie. Ich piskliwe albo przeciwnie, grube głosy niosły się między ciasnymi uliczkami, nad głowami młodzieńców w przybrudzonych kurzem kapeluszach, którzy z nudów pokrzykiwali na przechodzące obok dziewczęta w szarych sukienczynach, między bosymi dziećmi bawiącymi się na ulicy, koło połatanych prześcieradeł rozwieszonych między domami...
Nieduży rynek nosił jeszcze ślady dawnej świetności w postaci wyszczerbionych resztek dawno nieczynnej fontanny, oraz pozbawionej rąk i nosa rzeźby przedstawiającej jakieś bóstwo. Miejsce na zapewne wspaniały niegdyś kwietnik wykorzystała wędrowna trupa teatralna. Na podwyższeniu z desek kilka pstro ubranych postaci wędrowało między trzema ustawionymi w półkole malowanymi budkami. Przed nimi zebrał się mały tłumek. Messah ruszył w tamtą stronę. Jego szata była tak samo przybrudzona jak kapoty miejscowych, więc nie wyróżniał się za bardzo. Stanął między dwoma ludźmi starającymi się unieść głowy jak najwyżej i zaczął z zainteresowaniem przyglądać się przedstawianiu. To znaczy jego twarz wyrażała zainteresowanie. Ręka wędrowała pomału w stronę sakiewki jednego z mieszczan. Falivrin nie mógł uwierzyć własnym oczom. Kiedy mag podszedł do niego wolnym krokiem nie wytrzymał:
- Okradłeś go!
- Krzycz głośniej, chyba cię nie usłyszał. Marzę o tym, żeby mieć straż miejską na karku.
- Ale... ale przecież tak nie można - mimo wszystko Fal ściszył głos- Musisz mu ją oddać!
- A chcesz dzisiaj coś zjeść i spać w łóżku? Do tego potrzebne są pieniądze. Nie martw się, ten mieszczuch nie zubożeje tak bardzo przez te parę groszy.
- Ale magowie tak nie robią! - nie dawał za wygraną Fal - I łowcy głów też nie...
- To się świetnie składa - uśmiechnął się Mes - bo ja nie jestem magiem, a ty nie jesteś łowcą głów. Na szczęście - dodał ciszej.
- Jestem! Co masz na myśli...
- Ćśś, nie krzycz, zwracasz na nas uwagę. Możemy tu tak stać i dyskutować, albo pójść wreszcie coś zjeść. Ty wybierasz. Zresztą już wybrałeś, widzę, że głodny jesteś.
*
- Wygrałem- rzekł strażnik, zgarniając miedziaki ze stołu.
- Oszukiwałeś - mruknął rezygnacją drugi.
- He he, chciałbyś - wyszczerzył zęby tamten-Po prostu grać nie umiesz.
- Jak tak dalej pójdzie, to nie będę miał za co gorzałki kupić- burknął drugi, wstając.
- Nie bój się, dostaniemy nagrodę za ten naszyjnik to będziesz miał na rok- zaśmiał się pierwszy.
- Ha ha, żebym ze śmiechu nie pękł. Ona chyba tę nagrodę sobie wymyśliła, żeby nas pognębić. Gdzie ja niby mam naszyjnika szukać?
- Staruch twierdził, że sam do nas przyjdzie - wzruszył ramionami pierwszy.
- Tak, przyjdzie, jak Pałac dostanie nóg i zrobi sobie wycieczkę nad Zatokę - parsknął drugi.
- Gdzie idziesz?
- Przewietrzyć się. Duszno - odrzekł, otwierając drzwi i w puszczając do środka chłodny wiatr.
*
Falivrin z lubością wciągnął w płuca zapach bigosu. Udając, że nie czuje na sobie ironicznego wzroku Messaha zabrał się do pałaszowania. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jaki był głodny.
- Smakuje? - spytał mag, uśmiechając się z politowaniem. Fal zaczerwienił się i odłożył łyżkę- No już dobra nie będę więcej, jedz, mały, bo z głodu padniesz.
Falivrinowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Jadł, co chwilę zarzucając do tyłu blond czupryną. Mes zamyślił się.
- Musimy się dostać do Sisty. Najlepiej byłoby rzeką, ale teraz to pewnie nie jest zbyt bezpieczna droga... zostaje przez Puszczę- mruczał. Fal podniósł głowę znad miski.
- Małą Puszczę? - zapytał zaciekawiony.
- Co mówisz? - Mes otrząsnął się z zamyślenia.
- Pytałem, czy idziemy przez Małą Puszczę- powtórzył Falivrin. Mes uśmiechnął się tajemniczo.
- Nie młodzieńcze. Przez Wielką Puszczę. Co prawda zahaczymy o nią tylko, ale zawsze.
- Naprawdę? Zobaczymy Wielką Puszczę? - Fal natychmiast zapomniał o bigosie.
- Być może-odparł mag. Chłopak wciąż go zadziwiał. Czekała ich długa i pełna niebezpieczeństw podróż a on cieszył się jak dziecko... zastanawiał się, czy tak samo będzie myślał zasypiając nocą w lesie. Teraz jadł bigos i co chwilę zapatrzał się gdzieś w dal, pewnie marząc o wielkiej przygodzie. Jaki on jest młody, jak on niczego nie wie...
Nie zauważył mężczyzny, który stanął za jego plecami. Nie zauważył go również Falivrin pochłonięty bigosem i rozmyślaniami o czekających go przygodach. Z tyłu dobiegł ich ochrypły głos zbója.
- Piękna sakiewka - rzekł, chuchając alkoholowym oddechem tuż przy jego uchu. Drugi osobnik, wysoki, nieogolony brunet, usiadł koło Falivrina. Mes nie drgnął nawet.
- Pewnie, że piękna - rzekł obojętnie. Falivrin zesztywniał z łyżką w powietrzu.
- Coś tak wybałuszył oczy, panienko? - mężczyzna ze Messahem zaśmiał się ochryple - Przestało ci smakować, czy jak? He he... tak, piękna sakiewka. Jeszcze tylko właściciel odpowiedni jej potrzebny.
- Myślę, że obecny właściciel jej nie przeszkadza. Nie wygląda na miłośniczkę gorzałki- rzekł Messah nie odwracając się.
- Przecież pić nie będzie - nie zrozumiał tamten - A jak oddasz ją dobrowolnie właścicielowi, czyli mnie, to może zostawię ci oboje uszu, staruchu.
Messah powoli odwrócił się i spojrzał przeciwnikowi w oczy. Ciemne i zaczerwienione, tkwiły w szerokiej, ogorzałej twarzy. Mężczyzna zadrżał, czując na sobie spokojny wzrok maga.
- A może zagrajmy o nią - rzekł Mes powoli. Zbój najpierw wyglądał, jakby nie rozumiał o co chodzi, ale niemal natychmiast uśmiechnął się chytrze.
- Dobrze, starcze. Ale moimi kartami. I ja rozdaję.
- Zgadzam się - Messah skiną głową. Mężczyzna roześmiał się, po czym nie spuszczając go z oka usiadł naprzeciw swego kompana.
*
- Zimno się robi - rzekł drugi, wracając do środka.
- Wieczór - stwierdził pierwszy wyjmując dwa przybrudzone kubki. Drugi spojrzał na niego niepewnie.
- Ale służba... może byśmy najpierw chociaż raz główne ulice obeszli...
- Nie bądź głupi - wzruszył ramionami pierwszy, nalewając do kubków gorzałki - Jak coś się będzie działo, to po nas przyjdą. Narażamy się za taki psi grosz, że aż wstyd się przyznać, a ty jeszcze chcesz koniecznie sobie życie utrudniać.
- Tak - zgodził się pierwszy biorąc kubek - Masz rację. W razie czego przyjdą po nas.
*
- Czwórka jeźdźców - zbój położył karty na stole i zaśmiał się ochryple, obficie przy tym plując, po czym wlepił w Messaha przekrwiony wzrok, mówiący: "przegrałeś, staruszku". Jego kompan wyszczerzył resztki pożółkłych zębów. Mag podrapał się po brodzie, spojrzał w swoje karty zamyślonym wzrokiem, po czym położył je na stole i rzekł:
- Czwórka panien. Przegrałeś.
Zbóje wybałuszyli oczy. Falivrin zresztą też. Doskonale widział wszystkie ich oszukańcze sztuczki, ale uznał, że głośne informowanie o nich Messaha byłoby wielce nierozsądne. Wydawało się, że gra jest z góry przesądzona. Tym większe było zaskoczenie wszystkich, kiedy mag położył na stole zwycięską czwórkę.
- To niemożliwe - wycedził w końcu pierwszy zbój - Oszukiwałeś.
- Ty też - rzekł Messah spokojnie - Liczy się to, kto oszukiwał lepiej - jego uśmiech był spokojny i chłodny. Mężczyzna zerwał się z miejsca, przewracając jednocześnie drewniane krzesło.
- Oż ty! - krzyknął, usiłując chwycić Mesa za gardło. Mag uchylił się zręcznie, tak, ze zbój stracił równowagę i upadł na stół. Jego kompan natychmiast wstał i rzucił się w stronę Messaha, który znów zrobił szybki unik. Cios trafił w przechodzącego akurat barczystego mieszczanina. Tamten spojrzał na zbója zaskoczony, po czym bez zbędnych dyskusji podniósł najbliżej stojące krzesło i zamachnął się nim na bezzębnego, który uchylił się w ostatniej chwili. Krzesło trafiło w stół, rozrzucając na wszystkie strony bigos Falivrina. Natychmiast podniósł się wysoki rudzielec i strzepując z ubrania resztki kapusty ruszył w stronę barczystego mężczyzny, jeszcze trzymającego w rękach połamane krzesło. Wraz z rudym podniósł się jego towarzysz. Zrobiwszy jeszcze jeden łyk piwa i zaopatrzywszy się w opartą o ścianę miotłę z długim kijem również skierował się w stronę, z której doleciały do niego fragmenty bigosu. Nie zdążył jednak tam dojść, gdyż znalazł się na drodze lecącego w stronę ściany połamanego krzesła, przez co musiał jakiś czas przespać się na zalanej piwem podłodze. Tymczasem pośród ogólnego szurania wywołanego przez wstających od stołów mieszczan i krzyków dołączających się do walki cuchnący gorzałką zbój raz jeszcze rzucił się na Messaha. Jego towarzysz ruszył z wrzaskiem na pomoc, jednak ktoś szybko uciszył go za pomocą kufla. Spienione piwo pociekło po jego twarzy. Pierwszy zbój przeskoczył leżącego na podłodze balwierza, gwałtownym ruchem odsunął stojącą na jego drodze ławę, wyminął barczystego blondyna usiłującego wydłubać oczy miejscowemu garbarzowi i wyjąwszy krótki nóż spróbował pchnąć nim Messaha. Mag uchylił się raz jeszcze, złapał zbója za wyciągniętą rękę trzymającą broń i uderzył go w brzuch. Mężczyzna zawył i zwinął się, a tymczasem mag spróbował uciec, szukając jednocześnie wzrokiem Falivrina. I znalazł. Młodzieniec stał na ławie i bohatersko mocował się z dwa razy wyższym od siebie kudłaczem. Przed zepchnięciem i spektakularnym upadkiem uchroniło go kolejne latające krzesło, które trafiło w kudłacza. Mes chciał przepchnąć się w tamtą stronę, ale tymczasem jego przeciwnik opanował się i raz jeszcze rzucił się na niego z nożem.
*
- Że co? Bójka w karczmie? Nic nowego... - wzruszył ramionami pierwszy strażnik. Zdyszany chłopak, który przybiegł ich powiadomić wpatrywał się w trzymany przez strażnika kubek.
- Idź już, synu, zajmiemy się tym - rzekł do niego pierwszy i zdjął z wieszaka kurtkę od munduru służbowego - Ech, że też nie mieli kiedy...
Wyszli na brudną ulicę, kuląc się przed ziemnym wiatrem. Miasteczko leżało w pobliżu gór i pogoda była tu nieprzewidywalna. Jedno było pewne- zapadał wieczór i robiło się zimno. Na szczęście karczma nie stała zbyt daleko. Skręcili w prawo i dobiegł ich hałas. Jakieś krzyki, jakiś huk i brzęk tłuczonego szkła. Wiatr rozmywał te dźwięki po całym mieście, odbijał echem od ścian aż zlewały się w jedno głuche wycie. Strażnicy wzięli do rąk broń i otworzyli drewniane drzwi. Koło pierwszego przeleciał pusty kufel i wypadł na ulicę. Na szczęście bójka już przygasała nieco. Być może powodem był fakt, że większość walczących cierpiała akurat na nagłą utratę przytomności. Paru poobijanych siedziało na pobliskiej ławce i usiłowało kibicować jeszcze stojącym.
- No dobra - rzekł pierwszy strażnik głośno - Koniec zabawy.
*
Stała tam, gdzie zwykle, przy wielkim oknie wychodzącym na góry, wpatrzona w srebrzącą się dal. Słyszała gładki szept rześkiego wiatru, a zmierzch szarzył się wokół niej padając popielatym cieniem na jej białą twarz, która byłaby podobna do twarzy porcelanowej lalki, gdyby nie złote piegi na nosie i policzkach. Wiatr usiłował wyszarpnąć rude, wiecznie potargane włosy spince z kości słoniowej, a one, sztywne, nigdy nie dające się ładnie ułożyć i zupełnie nie pasujące do księżniczki, poddawały się temu chętnie. Zielone oczy odbijały srebrzystą poświatę horyzontu. Był w nich smutek. I bunt. I rozgoryczenie. I...
- Pani...- usłyszała za sobą. Znowu jakaś nieważna sprawa, znowu musi się czymś zająć. A przecież to nie ma najmniejszego sensu. Przecież i tak niedługo to wszystko się skończy.
- Czego znowu chcesz? - odwróciła się gwałtownie. Skulił się od jej spojrzeniem. Był młody i jako jeden z nielicznych w tym pałacu nie zaczął jej jeszcze uważać za zwykłą, rozwydrzoną nastolatkę.
-Pani... pan Starszy prosi... przyszli strażnicy... mówili, że chcą nagrodę... że coś znaleźli...
- Co znaleźli? - przerwała mu. Nie, to niemożliwe. Zaraz okaże się, że chodzi o jakąś bzdurę.
- Nie wiem... jakiś naszyjnik... z diamentem.
*
- Ja wiem, że to pewnie nieodpowiednia chwila... i że być może to nie moja sprawa... ale skoro mamy akurat chwilę czasu, to czy mógłbyś mi wyjaśnić, dlaczego znowu znalazłem się przez ciebie w lochu?! - Falivrin miotał się po zimnej celi, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
- Jakoś tak wyszło - odrzekł mag spokojnie.
- Czy ty nie mogłeś po prostu dać mu tej sakiewki? Musiałeś robić popis? I tak nam ją zabrali - krzyczał Falivrin.
- Nie tylko sakiewkę...- odrzekł mag cicho.
Falivrin usiadł w końcu obok niego na sianie rozsypanym na kamiennej podłodze.
- A tak w ogóle to... jak to możliwe, że wygrałeś? Gdzie się nauczyłeś takich sztuczek?- zapytał już spokojniej.
- He he - uśmiechnął się mag- Nie z takimi się w życiu grało... mówiłem ci, że kiedy płynąłem Assennih z Kavihni do Llod...
- Czekaj czekaj, płynąłeś? Przecież mówiłeś, że przeszedłeś Góry Kocie! - przerwał mu Fal. Mag zamrugał zdziwiony.
- Tak mówiłem? Ach, rzeczywiście... no to kłamałem.
- Jak to?! - krzyknął Falivrin zrywając się.
- Nie krzycz. Nie moja wina, że byłeś na tyle głupi, żeby uwierzyć w tę bajkę. Przecież wiadomo, że Góry Kocie są zbyt niebezpieczne dla samotnego wędrowca, a nikt uczciwy nie weźmie zbiega na pokład.
- To znaczy...
- Że popłynąłem z przemytnikami, synu. Wzięli mnie ze sobą, to czemu miałem się nie zgodzić. Nie wiedziałem, że wzięli mnie jako zabezpieczenie i zwalili na mnie winę kiedy złapała ich straż...
- Zaraz, czyli znowu mnie okłamałeś! Oni mieli powód, żeby wziąć cię za przemytnika! Wcale nie przeszedłeś sam Gór Kocich, tylko płynąłeś Assenih na statku przemytników! - krzyczał Falivrin.
- Owszem, trochę ubarwiłem moją historię - wzruszył ramionami Mes- Jakie to miało znaczenie, jeśli obydwaj mieliśmy umrzeć? - odrzekł mag, z wielkim zainteresowaniem przyglądając się swoim paznokciom.
- Jak w ogóle można ci wierzyć...
- Też zadaję sobie to pytanie - wzruszył ramionami Mes.
Falivrin usiadł ciężko. Miał ochotę udusić maga gołymi rękami. Nie potrafił zrozumieć, jak można tak kłamać. Zresztą płynięcie Assennih wraz z przemytnikami też było bardzo ciekawe... dlaczego nie chciał mu tego powiedzieć? Falivrin od razu by mu opowiedział...
- Wychodźcie.
Falowi zdawało się zrazu, że szczęk klucza, który usłyszał, jest wyłącznie złudzeniem, ale szorstki głos strażnika ostatecznie przekonał go, że warto spojrzeć w stronę zakratowanych drzwi.
- No wyłazić, nie mam czasu - mruknął wysoki mężczyzna, otwierając drzwi szerzej i pochodnią wskazując na korytarz.
Messah podniósł się wolno, jakby odrywano go właśnie od jakiegoś niezwykle ciekawego zajęcia i chyba właśnie z tego powodu otrzymał cios w brzuch. Zachwiał się i już bez ociągania wyszedł na korytarz. Falivrin ruszył za nim rozglądając się ze zdziwieniem i usiłując wyczytać z twarzy strażników przyczynę tego nagłego zamieszania. Ci jednak mieli albo obojętne, albo znudzone, albo groźne miny. Prowadzili ich wilgotnym, ciemnym korytarzem, jakże różniącym się od zewnętrznych, biało-szarych murów Pałacu. Pochodnie rozświetlały wszechogarniający mrok tylko w niewielkim stopniu. Długie, kamienne schody porastał mech. Fal modlił się tylko, żeby Messahowi nie wpadła do głowy jakaś próba ucieczki. Nie przypuszczał, by mieli tyle szczęścia, aby umknąć takiej ilości straży, a i skakanie z murów- tym razem do tego pięknego, wijącego się wokół Pałacu strumienia- także nie uśmiechało mu się specjalnie.
Wreszcie krajobraz zmienił się- szli teraz pałacowym korytarzem. Faliowi jednak nie dane było przyjrzeć się mu dokładniej, bo już po chwili wprowadzono ich do niewielkiej sali ukrytej w głębi bocznego korytarzyka. W sali tej znajdował się ogromny stół z blatem malowanym w sceny z jakiejś legendy, a może autentycznej historii. Choć blat wyglądał na stary, kolory malunków były wciąż żywe, a postacie były tak misternie wykonane, iż zdawały się poruszać. Za stołem, a tle ciężkich, granatowych zasłon stały dwie postacie. Pierwszą był niski staruszek o długiej, mlecznej brodzie odziany w szatę równie ciemną i ciężką co materia zasłaniająca duże okno za nim. Długie, białe włosy spływały mu na niesamowicie proste jak na tak wiekową postać plecy. W pomarszczonej twarzy tkwiła para wyblakłych, wąskich oczu. Obok starca stała równie niska jak on dziewczyna, z tym, że w jej przypadku mało imponujący wzrost nie był spowodowany starością- wręcz przeciwnie. Wyglądała na jakieś dwanaście, może trzynaście lat. Cienkie, rude włosy wymykały się grzebykom z kości shivrowej psując misterną fryzurę. Drobna twarz byłaby idealnie biała, gdyby nie piegi. Oczy miały kolor ciemnozielony. Mogłaby być całkiem ładna, gdyby nie zacięty wyraz twarzy i spowodowany być może fryzurą łobuzerski wygląd. No i ton, jakim zaczęła niezwykle uprzejmą rozmowę.
- Skąd to macie?!
Falivrin rozejrzał się dokoła, ale wszyscy strażnicy mieli nadal obojętne miny, więc doszedł do wniosku, że pytanie jednak było skierowane do niego i do Messaha. Zdobył się więc na jedyną sensowną odpowiedź, jaka chwilowo przyszła mu do głowy.
- Hę?
Niezbyt silny, ale mimo to bolesny cios w szczękę uświadomił mu, że nie była to odpowiedź, jakiej od niego oczekiwano. Staruszek podszedł do niego szybko.
- Kto wam kazał ich bić?- zapytał strażnika groźnie. Mężczyzna podrapał się w głowę- Zostawcie nas. No co tak na mnie patrzysz, macie sobie iść!
- Ale... księżniczka...-zaprotestował strażnik.
- Nic jej nie grozi. Macie czekać za drzwiami.
Strażnicy niechętnie opuścili salę. Po ich wyjściu starzec wyjął z fałd szaty jakiś przedmiot. Coś błysnęło odbijając resztki wpadającego spomiędzy zasłon światła. Na trzymanym przez staruszka łańcuszku kołysał się wisiorek z brylantem, który Messah zabrał ze sobą z Kavihni...
- Znaleźliśmy to przy was- rzekł staruszek.
- Cóż w tym dziwnego? Należy do mnie, więc miałem go ze sobą - wzruszył ramionami Mes.
- Jak śmiesz tak mówić- krzyknęła ruda księżniczka. Starzec powstrzymał ją gestem dłoni.
- Nie mówi się w ten sposób w obecności księżniczki Bellinei, pani Diamentowego Pałacu - rzekł surowo - i jej doradcy, Nevhira. Czyli mnie, żeby nie było wątpliwości. A teraz chciałbym poznać wasze imiona- dodał, patrząc Mesowi w oczy dziwnie wyzywająco. Mag odpowiedział spojrzeniem zimnym jak lód. Pełna napięcia cisza przedłużała się w nieskończoność. Falowi wydawało się, że dzieje się tu coś niezrozumiałego, jakby zderzały się ze sobą dwie niesamowite potęgi... a potem rzekł zupełnie obojętnym tonem:
- Dobrze. To jest Falivrin, pochodzi z okolic Sisty. Moje imię brzmi Messah.
- Messah...-powtórzył Nevhir - dobre imię. Taak... nawet pasuje- uśmiechnął się- W końcu wybitny wykładowca Alma Liminia... No cóż, zatem wyjaśnicie nam, skąd macie naszyjnik?
- Wykładowca Alma Liminia? - powtórzył Falivrin zdumiony.
- O, nie powiedziałeś swojemu przyjacielowi, że skończyłeś Magiczny Uniwersytet? No cóż... chyba zdradziłem przypadkiem tajemnicę- zachichotał- Zdarza się...
- Skąd wiesz, kim jestem? - na twarzy Mesa malowało się zdumienie.
- Ja wiele wiem... o tak... no więc co do naszyjnika... pochodzi z Kavihni?
- Skoro wiele wiesz, powinieneś wiedzieć i to - wzruszył ramionami mag. Fal nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia. Staruszek, który wie o nich tyle... Mes, który mimo wszystko skończył Uniwersytet... i na dodatek zachowywał się zupełnie inaczej niż przed królem Celevhalem...
- A wiem, ale chcę sprawdzić, czy wy wiecie. Chociaż widzę, że to bezcelowe. Przejdźmy więc do rzeczy: zostaliście wybrani do szlachetnej i zaszczytnej misji.
Tego było Falivrinowi za wiele.
- Do... czego? My... eee... - wyjąkał.
- Nie słyszałeś? Do misji - rzekła księżniczka.
- Ćśś, młodzieńcze. Jeszcze nawet nie zacząłem wyjaśniać.
Podszedł do ogromnego stołu. Na blacie wymalowane były w zieleniach i błękitach sceny. Wyciągnął pomarszczoną dłoń. Pod pergaminową skórą rysowały się drobne żyłki. Wskazał na pierwszy malunek i zaczął mówić.
- Diamentowy Pałac jest tak stary, że nikt nie wie, kiedy powstał. Podobno zbudowały go elfy, ale nikt nie wie, jak było naprawdę. Góry Ivlley zawsze kryły w sobie mnóstwo sekretów. Z Pałacem wiąże się wiele niesamowitych historii. Jedna z nich mówi o dawnym księciu, który odnalazł siedem wspaniałych księżycowych diamentów. Wziął je do pałacu nie wiedząc, że są magiczne... posiadały bowiem moc dawania nieśmiertelności. Jeden z nich skradziono mu już w drodze - uczyniły to złe elfy ze wschodu. Pozostałe kazał oszlifować i zrobił z nich wspaniały diadem, zwany Księżycowym Diademem. Jego brat poradził mu, aby uczynił ten klejnot symbolem swojej władzy i włożył go na głowę przy pierwszej pełni księżyca. I książę go usłuchał. Nie wiedział, że ów brat para się czarną magią i że chce diamentów dla siebie, że pod osłoną nocy rzucił na Diadem zły czar... Kiedy książę włożył Diadem na głowę, ten zabrał mu życie, które odtąd było uwięzione w diabelskich klejnotach. Zły brat zabrał go i sam go włożył. Rzekł, iż odtąd każdy dziedzic Diamentowego Pałacu będzie stawał się jego niewolnikiem osiągnąwszy pełnoletność, a jego duszę uwięzi Diadem... tacy ludzie stawali się bezwolni jak owce. A on miał dzięki temu żyć wiecznie. I żyje. Do dziś...
Pałacowy mag zanim został zabity przez ludzi czarownika, zdążył przepowiedzieć, że kiedyś skończą się męki diamentowego rodu. Jeden z dziedziców założy Diadem na swoją głowę i wtedy klątwa zostanie zdjęta. A stanie się to wtedy, kiedy odnajdzie się ostatni, siódmy diament. A ci, którzy go niosą, będą sprawcami tego odczarowania... Zły książę odesłał Diadem daleko na północ, aby uniemożliwić spełnienie przepowiedni. Sto lat pilnowali go kapłani zła, aż pokonały ich elfy z południa. Jednak mimo to nie chciały odesłać Diademu do Pałacu- rzekły, iż zrobią to tylko w zamian za siódmy diament. A tymczasem kolejni dziedzice Pałacu umierali. Ich matki robiły wszystko, aby nie mieć dzieci, ale zły czar działał mocno. Wieli próbowało zdjąć klątwę, wielu... kiedy Pałac dowiedział się, że zaginiony klejnot znajduje się w obecnej Kavihni, wysłał setkę najprzedniejszych rycerzy, by go odnaleźli... i wtedy akurat wybuchła wojna i diament zaginął. I księstwo marniało przez wieki, czekając na swoich wybawców. A teraz... teraz się odnaleźli. Niesiecie ze sobą zaginiony skarb Pisanno, ostatni z księżycowych diamentów, nasz ratunek! Jak w przepowiedni...
Fal słuchał opowieści zafascynowany. Uwielbiał piękne legendy i przepowiednie.
- Chcesz, żebyśmy wyruszyli w niebezpieczną podróż, z której raczej nie wrócimy ot tak, natychmiast, dla księżniczki, której nie znamy i która, proszę wybaczyć starcowi, Pani, średnio nas obchodzi, "bo tak mówi jakaśtam legenda"? - zapytał Messah powoli. Falivrin patrzył to na niego, to na Nevhira.
- Właśnie tak - odrzekł tamten.
- Znaczy... ee...-zaczął Fal- nie zrozumiałem chyba... to gdzie są ci wybrani?
- Stoją przede mną, młodzieńcze. Jesteś jednym z nich. A drugim jest twój towarzysz - odparł Nevhir spokojnie.
- Tylko dlatego, że Mes przypadkiem ukradł kiedyśtam... zaraz...
- Niczego raczej nie kradnie się przypadkiem - zaśmiał się doradca - A wykładowca Alma Liminia na pewno wiedział, co to jest. I wie, że musicie wypełnić misję, mam rację?
- To tylko stara legenda - odparł Messah- Nie znacie nas, aresztowaliście, bo akurat znaleźliśmy się w karczmie, w której wybuchła bójka? I chcecie nas za to wysłać na koniec świata? To niedorzeczne!
- To nie legenda, lecz prawda. To przeznaczenie.
Mes roześmiał się.
- Nie ma przeznaczenia - odparł.
- Dajmy im spokój, to nie ma sensu - księżniczka odwróciła się gwałtownie w stronę okna.
- Tak... masz rację, Pani. No cóż, pozostaje nam zatem uwolnić was z lochu i pozwolić odejść. Jest późno, możecie przenocować w pałacu.
- A mój naszyjnik? – mag spojrzał na niego podejrzliwie.
- No cóż, wydaje mi się, że więźniowie nie mają zbyt wiele do powiedzenia w kwestii swojej własności, nawet, jeśli przypadkowo stali się gośćmi. Szlachetni wojownicy wykonujący ważną misję, to co innego... no ale w tym wypadku nie mogę wam zwrócić naszyjnika.
Nawet jeśli Mes miał przygotowaną odpowiedź, zrezygnował z niej.
*
Dwie połączone ze sobą komnaty były urządzone dość skromnie, choć znać było ślady dawnego przepychu. Królował kolor niebieski we wszystkich możliwych odcieniach. Okna przesłonięte były przez ciężkie story, a podłogę pokrywał wzorzysty, ciemny dywan. Od ścian odbijały się podniesione głosy.
- Tak? A to, że uniwersytet skończyłeś, to też nie miało znaczenia? Już naprawdę nic nie rozumiem. Mówiłeś, że cię stamtąd wyrzucili!
- Bo wyrzucili, a raczej sam uciekłem. Tyle, że nie jako uczeń, a jeden z wykładowców. Odkryłem spisek, mówiłem ci przecież.
- Z wykładowców? On mówił prawdę? - Fal wybałuszył oczy- Przecież twierdzisz, że nie umiesz czarować! Czemu przez całą naszą podróż ani razu nie użyłeś magii, żeby wyciągnąć nas z tarapatów? Czemu nie zrobiłeś tego tam, nad przepaścią?!
- Bo nie - Mes podniósł głowę. Z początku patrzył na Fala poważnie i stanowczo, w końcu jego twarz wypogodziła się, kąciki ust uniosły się w lekkim uśmiechu, a w oczach zabłysły figlarne iskierki. Rzucił młodzieńcowi jeszcze jedno wesołe i zarazem tajemnicze spojrzenie.
- Dlaczego im odmówiłeś? Przecież musimy iść po ten Diadem!
- Nie bądź głupi.
- Ale ona potrzebuje pomocy! To księżniczka uwięziona klątwą, a my możemy być jej wybawcami... - Falivrin rozmarzył się.
- Taak- prychnął Messah - Marzy ci się zostać rycerzem na białym koniu. Bezinteresownie wyruszyć w pełną niebezpieczeństw podróż, żeby ratować biedną księżniczkę... co za bzdura!
- Ale... przecież nie możemy jej tak zostawić!
- A wiesz, gdzie jest Autimaien?! Bo, jak sądzę, tam właśnie przetrzymują Diadem.
- Auti... co?
- A widzisz. Wybierasz się w podróż, a nie wiesz gdzie. Autimaien, starożytna świątynia elfów- kapłanów. Stąd jakieś... no, trochę więcej niż pół Kontynentu. Ot, przechodzimy tylko przez środek Wielkiej Puszczy, następnie (jeśli przeżyjemy, co jest mało prawdopodobne), pokonujemy we dwóch Góry Cynamonowe, których nie przeszedł chyba nikt, stajemy przed starożytnymi kapłanami i mówimy, żeby nam dali Diadem, strzeżony od tysiącleci. A potem już tylko droga powrotna z najcenniejszym klejnotem świata przy sobie. A wszystko po to, żeby biedna księżniczka spała spokojnie. I jeszcze naszyjnik zabrali... – dodał.
W normalnych warunkach obiecałby pomoc, poprosił o diament i uciekł stamtąd jak najdalej. Ale w tym starcu było coś dziwnego, coś znajomego... odpędził te myśli. Nie może sobie pozwolić na powrót do przeszłości. A jednak... nie miał nic lepszego do roboty. I miał szansę zdobyć całkiem niezły skarb... nie, nie oszuka samego siebie. Złapał się na usiłowaniu znalezienia jakiejś wymówki. Żeby mógł wyruszyć w tę podróż bez wyrzutów sumienia. Przeznaczenie... przecież ono nie istnieje. A jednak to w nim było. Libla wiedziała, że wejdzie w ten głupi portal, a ten staruch wie, że pójdzie dla niego po diadem. I on też to wiedział. Skąd? Może jednak nie umiał pozbyć się tego, czym kiedyś był... nie, nie mógł sobie pozwolić na takie myśli. Za długo starał się o zapomnienie. A żeby zapomnieć, musiał stać się nędznym, pozbawionym honoru oszustem. I stał się, trzeba było przyznać. A jednak pójdzie... Drgnął, kiedy usłyszał głos dobiegający z tyłu.
- Nie unikniecie przeznaczenia - Nevhir stał w drzwiach i przyglądał się im- Ono istnieje, chociaż w nie nie wierzysz, magu. I wyruszysz w tę podróż, bo przecież i tak miałeś taki zamiar, prawda?
- Mes... - zaczął Fal - pamiętasz, gdzie wyrzucił nas portal? "Miejsce przeznaczenia"...
- Owszem - odrzekł mag - Ale to przypadek. I nie obchodzą mnie ani żadne księżniczki, ani żadni źli czarownicy w Zamku Cierni. Zaskoczony, panie doradco? Owszem, znałem tę historię i wiem, gdzie obecnie przebywa ten wasz zły czarownik. I masz rację. Pójdę aż do Autimaien i zabiorę ze sobą tego chłopaka dlatego, że od początku miałem taki zamiar. No, może nie myślałem o towarzystwie, ale skoro już się przyplątał, to niech idzie.
Nevhir uśmiechnął się tajemniczo. Nie odezwał się więcej. Messah też.
***
- Ale Mes... dlaczego? - zaczął Falivrin.
- Nigdy nie pytaj, dlaczego, chłopcze. Usłyszałeś już dość kłamstw w życiu, nawet w tym Pałacu.
- Kłamstw? Przecież...
- Kiedyś zrozumiesz. Jeśli dotrzemy żywi do Autimaien, jeśli wrócimy do Diamentowego Pałacu, pewnie poznasz prawdę. A teraz musimy iść.
- Ale... ty wiedziałeś.... i chciałeś tam iść... nic nie rozumiem.
- Mówiłem ci, że kiedyż zrozumiesz - rzekł Mes wpatrując się w dal- Może rzeczywiście odegrasz w tej historii jakąś rolę? Może nawet ważną... Na razie jest za wcześnie. Będzie lepiej, jeśli już pójdziemy.
Przed nimi majaczył groźnie cień Wielkiej Puszczy....
Poprzednia | Jesteś na stronie 5. | |
1 2 3 4 5 |