Płacz

1 2 3 4 5
Poprzednia Jesteś na stronie 5.

Las budził się ze snu. Zalegająca na liściach rosa, mozolnie skapywała w dół. Kwiaty otwierały się, czekając na owady, które w wiecznym cyklu rozmnażania, miały je zapylić. Las mienił się wszystkimi kolorami tęczy, każdy, kto go zobaczył, musiał ulec jego pięknu... Prawie każdy.

Wędrowały przezeń dwie istoty, które choć zrodzone dzięki jego mocy, wcale do niego nie pasowały. Nie pasowały do niczego.

Owe stworzenia były elfami. Jeden z nich zwał się, Garoull. Był wysokim elfem o łagodnych, choć surowych rysach. Miał długie blond włosy, związane z tyłu sznurkiem, zielone oczy, i wąski, orli nos. Drugi z elfów, nie używał już swojego imienia, nigdy nikomu, prócz kapłana, go nie wyjawił, ale ten już nie żył. Za imię służyło mu teraz słowo, zaczerpnięte ze starego, elfickiego języka ekebbe, znanego tylko nielicznym kapłanom i druidom. Te słowo to Enrea-eel, co we wspólnym języku wszystkich stworzeń znaczyło zdrajca. Ten elf z kolei wyglądem, jak i charakterem, był całkowitą przeciwnością towarzysza. Miał długie, kruczo-czarne włosy, niegdyś koloru kasztanu, opadające bezładnie na barki. Posiadał chudą twarz o łagodnych rysach, która wyglądała tak, jakby jej właściciel cały czas pogrążony był w smutku. Elf tak samo jak swój towarzysz miał, zielone oczy, jednak w jego wypadku były one ciemne, a jedno, jeśli dobrze by się przyjrzeć, przechodziło w brąz. Nos elfa natomiast, wcale nie wyglądał na typowy dla jego rasy, był trochę szerszy niż u innych elfów, co zapewne było winą złamania go, w dwóch miejscach.

Tak dobrana, przez zły los para szła teraz przez las, gnana czyhającym na każdym kroku nieszczęściem.

Co tu robili?

Byli wygnańcami, skazą na swym ludzie, raną, która nigdy nie miała się zagoić. Wędrowali przez lasy, bez nadziei, twierdząc, że utracili wszystko. Myśleli, że nie może być gorzej... Mylili się.


Choć wyróżniali się z całego lasu, bowiem dwie wędrujące istoty są widokiem dość nietypowym w tych dzikich lasach, to nic nie zwracało na nich uwagi. Wiewiórki biegały po gałęziach w poszukiwaniu orzechów. Królik stojący nieopodal zajmował się kopaniem nowej nory całkiem nieświadomy lisa, który właśnie zakradał się by go pożreć. Już od dłuższego czasu zastanawiali się, czemu zwierzęta na nich nie reagują, choć poruszali się wcale głośno. Wszystkie stworzenia zachowywały się jakby nie istnieli, jakby umarli. Jak było w rzeczywistości? Nikt tego nie wiedział i nie mógł wiedzieć. Nie znaczyli nic dla świata, oni odwzajemniali to uczucie. Ich dwóch - cały świat, którego nienawidzili, tak samo jak siebie nawzajem.

Kto zliczyłby ile razy dochodziło pomiędzy nimi do bójek i kłótni. O co zwykle chodziło? Garoull, wykorzystywał towarzysza do pracy, nie robiąc nic samemu. Tak twierdził Enrea-eel. Garoull natomiast, wręcz przeciwnie, twierdził, że sam robi wszystko, a tamten się obija. Któż, więc mówił prawdę? A czy to ważne? Prawda już dawno przestała być istotna. W każdej bójce wygrywał Garoull. Był silniejszy i zwinniejszy od Enrea-eela, który jako kapłan, nie miał zbyt wielu okazji do polowań i ćwiczenia swojej siły. Całe szczęście, że przez te tygodnie wędrówki nauczył się wiele, bynajmniej nie na temat walki. Wielokrotnie wolał ustąpić Garoullowi, niż po raz kolejny dać mu okazję do tryumfu.

Minęło wiele czasu odkąd zostali wygnani, a wciąż nie mogli się przyzwyczaić do tej sytuacji. Wciąż nie mogli zrozumieć, dlaczego świat utracił dawne barwy. Dlaczego wszystko występowało jedynie w różnych odcieniach szarości i czerni. Nie było już czerwieni kwiatów, błękitu nieba, czy zieleni liści. Była tylko szarość. Szarość i śmierć. Brnęli, więc przed siebie nie zważając na tą scenerie. Jednak długo nie mogli wytrzymać. Świat stał się przygnębiający, osłabiał ich na duchu i spychał powoli ku upadkowi, w stronę ciemności. Nie chodziło tylko o kolory. Nie dostrzegali już rzeczy miłych i pięknych, a nawet jeśli to wszystko przybierało kształt smutku.

Ptaki właśnie zaczęły swój poranny koncert. Brzmiał on dość dziwnie. Tak jakby ptaki chciały wypluć wszystkie paskudne głosy, które jakimś cudem miały. Głosy, które w tym przygnębiającym chórze, brzmiały niczym oda do smutku, do goryczy.
Nic dziwnego, że Enrea-eel i Garoull, zwłaszcza ten pierwszy, zaczęli kierować się w stronę zła. Najgorsze było to, że wcale o tym nie wiedzieli. Działo się to z dnia na dzień, powoli i niezauważalnie. Nie można było tego powstrzymać. Najwyraźniej tak miało być.


Doszli w końcu do niewielkiej polany. Przecinał ją niewielki strumień. Nie rosło na niej nic poza trawą, toteż było to dość dobre miejsce na tymczasowy obóz.
Garoull, nagle stanął, tak, że Enrea-eel o mały włos by na niego nie wpadł. Rozejrzał się dookoła i rzekł do swojego towarzysza

- Stój... szliśmy całą noc... więc tu odpoczniemy - zrzucił z siebie niewielki tobołek, po czym dodał - zgłodniałem dość mocno

Enrea-eel chciał przez chwilę powiedzieć "Ty szedłeś, a ja ciągnąłem zapasy", ale zamilkł, domyślając się, że ostatnie zdanie towarzysza było aluzją by coś upolował.
Zrzucił z siebie worek, jakby niechętnie, po czym wyciągnął zeń łuk i zrobione przez siebie strzały. Grot ledwo trzymał się drzewca. Piórka wogóle nie było. A cięciwa łuku była dosyć zużyta.

Tak uzbrojony, wszedł w gąszcz krzaków. Obejrzał się do tyłu by zobaczyć jak Garoull rozkłada zrobiony przez siebie namiot, po czym ruszył w poszukiwaniu zwierzyny.

Nie lubił polować. Nie, dlatego, że było to w jego wypadku bardzo trudne, ale dlatego, że żal mu było zwierząt. Elfy wierzyły, że każde stworzenie ma dusze, że żyje tak samo jak inne istoty, że myśli, cierpi, cieszy się. Polowały jednak. Na cóż w takim razie? Miały, bowiem wielki dar. Bogowie w zamierzchłych czasach ofiarowali im moc wyczuwania chorych i słabych zwierząt. Niemających żadnych szans na przeżycie. To częściowo usprawiedliwiało ich czyn, jednak nie całkowicie. By zmazać całą winę, odmawiali modły, i składali ofiary, w świątyniach Apii, bogini natury. Mogły się wtedy czuć całkowicie uniewinnione.

Cóż jednak miał począć Enrea-eel? Nie miał już tych mocy. Bogowie go opuścili. Czuł się, więc lekko winny, jednak z każdym zabitym zwierzęciem coraz mniej wierzył w to, że mają coś poza instynktem.

Przedzierał się przez dzikie krzewy, opornie blokujące mu drogę swoimi gałęziami. Zwierząt jednak nie było. Nie królików, wiewiórek, nawet ptaków. Tak jakby ktoś je spłoszył. Elf chciał się nad tym zastanowić, jednak coś przerwało to, zanim jeszcze zaczął. Usłyszał głośny hałas. Jakby coś wielkiego, odzianego w wielką zbroję stąpało przez las. Przestraszony nie zrobił nic. Stał oczekując, na to coś. Mijały sekundy, a wraz z nimi odgłos zmieniał się zauważalnie. Jeden wielki krok zmienił się najpierw w kilka równie ciężkich kroków, potem w więcej, by na końcu można było usłyszeć, co najmniej tuzin, ciężko zbrojnych stworów. Strach, a jednocześnie ciekawość, ogarnęły Enrea-eel'a. Słyszał, że stwory idą w jego stronę. Przykucnął, i cicho niczym lis, odpełznął w stronę rosnących nieopodal, wysokich, krzaków.
Umiejscowił się tam, tak by jednocześnie móc wszystko widzieć, i nie zostać przyłapanym. Przez chwilę, próbował trochę lepiej się ukryć w gałęziach, gdy nagle usłyszał ciężki oddech. Krzaki, w których jeszcze niedawno się chował, upadły właśnie ścięte mieczem. Na tak wyrównany teren, wszedł odziany w zardzewiałą zbroję stwór, o ciemnej skórze, przechodzącej lekko w kolor zieleni. Stwór był potężny, miał ostre rysy, pokrytą bliznami twarz, małe żółte oczy i duże wału kostne nad oczami. Całość wyglądała szpetnie, i paskudnie. Zdołał nawet przestraszyć Enrea-eela, tak, że ten cofnął się do tyłu i poruszył gałęzią. Nie przestraszył się wyglądu tej istoty, bardziej tym, że wiedział, do jakiego ludu przynależy. Wygląd, jak i zachowanie, świadczyło o jednym. Elf miał przed sobą orka.

Nie wiedział, jak mógł być tak głupi, i po poruszeniu gałęzi, starać się ją unieruchomić. Ork zdążył to zobaczyć. Ruszył powoli w stronę krzaków, będąc w pełnej gotowości do ataku. Już miał sięgać za gałąź, gdy nagle zza drzewa wypadł inny ork.
Enrea-eel zamarł w przerażeniu, i słuchał jak niski ork, ten, który przed chwilą wyłonił się z kryjówki, rzekł piskliwym głosem.

- To tylko, ja - spojrzał na miecz towarzysza, który miał już uderzyć w krzaki, po czym dodał z szyderczym uśmiechem na twarzy - powinieneś być mniej nadgorliwy, kiedyś wytniesz cały las

- A ty powinieneś tak nie wyskakiwać, bo kiedyś cię wytnę razem z nim - rzekł potężny ork, niskim, chrapliwym głosem, z takim samym uśmiechem jak u swojego towarzysza.

Mały stwór przełknął ślinę, po czym rzekł

- W każdym bądź razie, musimy już iść, przez te twoje zwidy, dostatecznie zboczyliśmy z trasy

- Hej! Przecież mówiłem, że coś słyszałem - odpowiedział oburzony towarzysz

- Taaa.... jaasne - usłyszał w odpowiedzi

- No dobra, chodźmy - rzekł niechętnie, potężny stwór - na północ? - Dodał po chwili

- Tak, na północ, jeśli możemy jeszcze orientować się w kierunkach - powiedział szyderczo niski ork

- Skończ z tym wreszcie!!! - wrzasnął silniejszy

- A czy ja coś mówię?

Poszli. Enrea-eel odczekał chwilę, po czym spojrzał na słońce, grzało go w twarz, było chyba południe. Nagle zdał sobie z czegoś sprawę. Jeśli w południe słońce świeci mu na twarz, to znaczy, że północ jest... tam skąd przyszedł. Nie wziął nawet łuku, wybiegł z pomiędzy kępy krzewów, i ruszył niczym szalony. Gałęzie i ciernie drapały i spowolniały bieg. Przedzierał się przez nie, walcząc z czasem. Marzył tylko żeby zdążył. Wreszcie dobiegł. Pochylił się i zaczął oddychać ciężko, mówiąc jednocześnie

- Garoull.... orki.... bieg... - nie skończył, wyprostował się i zobaczył, że Garoulla już nie było.


Poprzednia Jesteś na stronie 5.
1 2 3 4 5