Siła i rozum!
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 10. |
Ziemia szybko umykała spod kopyt Czerniawego. Pokryte gęstym lasem wzgórza na zachód od Manan Tory stopniowo stawały się coraz bardziej płaskie, aż w końcu przed uciekinierem rozpostarła się na wiele mil wokół prastara puszcza. Odgłosy leśnych zwierząt bladym świtem tworzyły niepowtarzalny klimat, który ludzi żyjących w bardziej cywilizowanych zakątkach Eracji przejąłby może lękiem, dla Urgona był jednak jak najpiękniejsza muzyka. To w tej puszczy przeżył ostatnie kilkadziesiąt lat, to na północy tej puszczy znajdowało się pogorzelisko po Sarsie. Znał tu każdy zakątek, każde leśne bajorko, każdą polanę i każdą ścieżkę. Razem z synem wielokrotnie zapuszczali się w te okolice na łowy. Niemal z każdym drzewem wiązały się wspomnienia. Ot, w tej jamie kryli się przed nawałnicą, która zaskoczyła ich niespodziewanie, kiedy wyprawili się na bobry. A na tej polanie Itorn po raz pierwszy ustrzelił jelenia. A na tym drzewie przesiedzieli całą noc, kiedy wracając bez broni do obozu, po wieczornej kąpieli w pobliskim strumieniu, natknęli się na watahę wilków. A tą ścieżką ... tą ścieżką wędrował kiedy po raz pierwszy ujrzał ją - Loran. Tak miłe wspomnienia, a jednocześnie tak bolesne, po tym co się stało, opanowały wszystkie jego myśli. Mimo iż zdawał sobie sprawę, że czas nagli nie mógł się oprzeć by od czasy do czasu zatrzymać się na chwilę.
Gdzieś tu niedaleko znajdowała się osada Warda. Urgon zmierzał od świtu w jej kierunku. Od pewnego momentu czuł dziwny niepokój. Coś nie było tak. Wreszcie nozdrza pochwyciły niewyraźny zapach spalenizny. Musiał pochodzić z daleka, lub sprzed dłuższego już czasu. Jakoż i wkrótce odnalazł źródło zapachu.
Wyjechał z lasu na rozległą, wijącą się wśród niewysokich wzgórków wolną przestrzeń. Widać było, ze powstała ona dzięki działalności człowieka. To tu wznosiły się zabudowania Wardy. Była to miejscowość znacznie większa od Sarsy. Mieszkańcy oprócz myślistwa utrzymywali się także z rolnictwa i handlu. To dlatego każdą piędź ziemi wypełniały dobrze zagospodarowane poletka, a w centrum osady znajdowało się wiele spichlerzy i magazynów. Znajdowały się tu też liczne warsztaty rzemieślnicze. To tu można było nabyć całkiem zręcznie wykonane łuki. Myśliwy znajdował tu sidła, wnyki, noże do zdejmowania skór i ćwiartowania mięsa. Mógł tu również od ręki sprzedać swą zdobycz. Rolnik miał do wyboru całą gamę narzędzi przydatnych w uprawie roli. Strudzony podróżnik mógł wypocząć w miejscowej gospodzie, która również stanowiła swoiste centrum życia towarzyskiego dla tubylców, a samotny traper, gdy znudziło mu się obcowanie z leśną zwierzyną, zawsze mógł skorzystać na pięterku z usług doświadczonej Elke. Wygodny, szeroki trakt łączył Wardę z Tuwlonem - jednym z większych miast Eracji.
Teraz, już z daleka widać było, że po Wardzie pozostały jedynie zgliszcza. Zrujnowane i spalone domostwa i przeraźliwa cisza w miejscu, które do niedawna tętniło życiem, wszystko to napełniało serce Urgona zgrozą. Sądząc po stanie w jakim znajdowały się ruiny oceniał, że napad mógł nastąpić jakieś trzy - cztery dni wcześniej. Mimo to wjeżdżał w obręb zabudowań z zachowaniem maksymalnej ostrożności. Wszystko wskazywało jednak na to, że najeźdźcy opuścili już ten teren. Uważnie przeszukiwał każdy spalony dom. I choć w wielu miejscach znajdował ślady krwi, nigdzie nie widział ciał zabitych. Czyżby wszystkich wzięto do niewoli?
Zbliżając się do centrum osady poczuł jeszcze jeden nieprzyjemny zapach. Po chwili nie miał już wątpliwości. Był to fetor rozkładających się zwłok. Rozejrzał się dokoła. Chmary much unoszące się nad studnią zdradziły mu miejsce ukrycia ciał. W miarę zbliżania się do studni fetor przybierał na sile. Prawie nie dało się wytrzymać. Urgon chciał się jednak czegoś dowiedzieć o ilości ofiar. Postanowił wydobyć ciała i urządzić im jaki taki pochówek. To co ujrzał w studni powaliło go jednak z nóg. Wewnątrz niemal nie było wody, a całą studnie wypełniały strzępy setek ludzkich ciał upakowanych możliwie gęsto.
Nie zauważył ani jednego fragmentu większego niż przedramię. Maleńka rączka dziecka, fragment kobiecej twarzy, czy odcięta męska dłoń i wszędzie walające się wnętrzności tworzyły obraz tak makabryczny, że przyzwyczajony do widoku śmierci Urgon nie potrafił powstrzymać odruchu wymiotnego. Wkrótce też odnalazł kolejną studnię z ciałami. Wyglądało na to, że zgładzeni zostali wszyscy mieszkańcy Wardy.
Nie miał czasu do stracenia. Czym prędzej dosiadł Czerniawego i wyruszył w dalszą drogę. Przedzierając się przez puszczę napotkał jeszcze kilka mniejszych osad. Wszędzie spotykając to samo zniszczenie i okrucieństwo. Zrozumiał, że squri nie biorą jeńców. Najeźdźcy nie zamierzali podbijać i niewolić ludzi, jak wcześniej podejrzewał, oni chcieli ich wytępić. Zastanawiał się dlaczego. Jaki interes ma w tym mag? Tym bardziej, jeżeli jest tym za kogo go uważał. A może jednak nie? Może mag w jakiś inny sposób wszedł w posiadanie Czerniawego? Może te czarne oczy i fakt, że znał jego imię to tylko zbieg okoliczności? Ale i tak, bądź co bądź był przecież człowiekiem, chociaż ... z tymi magami to nigdy nie wiadomo.
Urgon postanowił skierować się w stronę fortu Braks. Po czterech dniach bez snu był wyraźnie zmęczony, a i wierzchowcowi należał się jakiś popas. Zdecydował, że dzisiejszego wieczora musi wypocząć i przespać się.
Puszcza z wolna przerzedzała się. Teren, który tu nieznacznie podnosił się pokrywały kępy zarośli i ostrych, wysokich traw. Pomiędzy nimi leżały setki zmurszałych pni drzew. Obszar ten przed laty nawiedził potężny huragan. Dziś wiatrołom rozciągał się na wiele mil. Urgon po nocnym wypoczynku poczuł w sobie nowe siły. Także i po Czerniawym wyraźnie widać było, że postój dobrze mu zrobił. Teraz od wielu już godzin ze zręcznością jelenia przeskakiwał kolejne zwalone pnie drzew.
Tarcza słoneczna niemal skryła się za horyzontem, kiedy jeździec docierał do końca wiatrołomu. Wysoko w górze szybował ogromny Złoty Wyrm. Na tle nieba pomalowanego promieniami zachodzącego Słońca na czerwono-złociste barwy był praktycznie niewidoczny. Jego bystry wzrok lustrował uważnie ziemię. W pewnym momencie zauważył jeźdźca na czarnym koniu mknącego na zachód. Przez chwilę zastanawiał się co było przyczyną pośpiechu konnego. Powiódł wzrokiem w kierunku, z którego przybywał jeździec. W oddali zamajaczyło kilka szybko poruszających się punktów.
- Aaa ... uciekinier! - pomyślał - ciekawe dlaczego go ścigają?
Nie leżało w jego naturze pozostawiać ciekawości niezaspokojonej. Wylądował więc na trasie ścigających. Przybrał swą ulubioną ostatnio formę - drakoida i spokojnie oczekiwał ich przybycia. Ostatnie promienie Słońca musnęły ziemię, kiedy dwunastu jeźdźców wynurzyło się zza sąsiedniego pagórka. Wstrzymali na chwilę konie, zastanawiając się co zrobić. Ururam Tururam - on to bowiem był - uniósł dłoń w pokojowym geście, po czym skinął ręką zachęcając ich do zbliżenia się.
Tamci wyraźnie podjęli decyzję, bo ruszyli w kierunku czarodzieja galopem. Wzniesione miecze wskazywały dosadnie co zamierzają zrobić.
- Ocho! Razgawora nie budiet! - mruknął pod nosem, w jakimś dawno zapomnianym języku, Wędrowiec - ale źle trafiliście!
Szybko nawiązał magiczny kontakt z krainami, które zobowiązały się dostarczać mu many. Następnie posiłkując się amuletami wyciąganymi z zakamarków ubioru począł ciskać w atakujących strumienie energii. Przyzywał też i posyłał w bój różne waleczne stwory. Zdumiał się jednak niemile, bo oto okazało się, że jeźdźcy są dla czarów nienamierzalni, a w dodatku w dużym stopniu odporni na działanie większości rodzajów magii. Posłane w bój istoty rozpłynęły się w eterycznym niebycie po kilku błyskawicznych ciosach obcych.
- Ki czort?! - zdenerwował się lekko Ururam.
Wzniósł się na wyżyny swych umiejętności. Rzucał coraz to nowe, coraz to potężniejsze czary i uroki. Jakoś udało mu się utrzymać ich na dystans, a po pewnym czasie od rozpoczęcia walki okazało się, że tak do końca to odporni na magię nie są. Wreszcie potężna kombinacja zaklęć powaliła kilku napastników. Pozostali zrozumieli, że trafili na przeciwnika, z którym sobie w otwartej walce nie poradzą, rozproszyli się więc, starając uciec z palcu boju. Trzech spośród uciekających udało się jeszcze magowi dosięgnąć. Czterej uszli jednak z życiem.
- No przynajmniej człowiek, którego ścigali będzie bezpieczny - pomyślał czarodziej - ale ciekawe skąd uciekał?
Popatrzył na wschód. Dziwne, nieokreślone uczucie przykuło jego uwagę. Wyraźnie wyczuwał działanie potężnej magicznej mocy. W dodatku z ledwie wyczuwalną nutką czegoś znajomego. Postanowił to sprawdzić.
Złoty Wyrm wzbił się w powietrze. Poszybował w kierunku niewyraźnie rysujących się na horyzoncie, w nadchodzących ciemnościach nocy, grani Manan Tory.
Tymczasem w dole trzech z ocalałych squrich pędziło co koń wyskoczy w stronę twierdzy, by ostrzec pozostałych o obecności niebezpiecznego przeciwnika w okolicy.
Jeden ze squrich jednak nie zawrócił. Mimo porażki w walce z Ururamem ponownie ruszył tropem ściganego. Jego desperację wzmagał fakt, że dla niego, jako przywódcy pościgu, powrót bez uciekiniera i tak oznaczałby utratę głowy.
Po kolejnym dniu podróży Urgon dotarł do krańca puszczy. Zbity zalesiony obszar począł stopniowo przybierać charakter luźnych kęp kolczastych krzewów i niewielkich drzew pomiędzy, którymi prześwitywały odsłonięte kamieniste, bądź piaszczyste łachy. Teren wzniósł się zdecydowanie wyżej. Przedziwne, ukształtowane przez wiatr ostańce skalne o płaskich wierzchołkach oznajmiały początek półpustynnego płaskowyżu. To tędy prowadziły najdogodniejsze drogi pomiędzy Eracją, a Imperium Behemota. Jak do tej pory wykorzystywano je głównie do wzajemnych najazdów. Pamiętał jak przed laty prowadził kiedyś tędy silny oddział eracjańskiej konnicy. Celem były pobliskie wioski goblińskie. Udało się je wtedy na wiele lat podporządkować, przynajmniej formalnie Eracji. Dopiero niedawna niefortunna wojna z barbarzyńcami, podczas której swój talent dowódczy objawił hetman Ojoj zmieniła ten stan rzeczy.
Tuż nad granicą puszczy i płaskowyżu znajdował się fort Braks. I tu Urgon zastał jedynie zgliszcza. Jednak poza ciałami kobiet, dzieci i starców nie znalazł tu niczego. Wszystko wskazywało na to, że w chwili ataku fort był praktycznie opuszczony. Potwierdzało to przypuszczenia, że jego domysły co do map znalezionych w twierdzy maga były słuszne. Rodziło to pewna nadzieję, że jeżeli uda mu się ostrzec królową na czas, to całe siły eracjańskie są już zgrupowane i squri nie będą mogli ich "wybierać" po kawałku. Z drugiej jednak strony, gdy pomyślał ile jeszcze osad i miast pozbawionych ochrony padnie, lub już padło ofiarą bezwzględnych przeciwników ogarniała go czarna rozpacz.
- Co z tego? Nawet jeśli udałoby się rozbić armię squrich - w co wątpił - to królestwo będzie całkowicie wyludnione i zniszczone. Nawet przez stulecia nie odbuduje swej świetności sprzed najazdu - myślał.
Nie chciał nawet myśleć co się stanie, jeżeli barbarzyńcy i Eracjanie się nie dogadają i dalej będą chcieli toczyć walkę między sobą. A złamanego szeląga by nie postawił, że tak właśnie nie będzie.
Od fortu Braks kierunek jego podróży rozchodził się z kierunkiem najazdu squrich. Podczas, gdy wojska inwazyjne podążyły na północ w stronę stolicy, Urgon dalej poruszał się na zachód. Wkrótce dotarł do Rusowa. Była to pierwsza niezniszczona osada jaką napotkał od czasu ucieczki spod Manan Tory. Również w Rusowie mężczyzn prawie nie było. Jak się dowiedział wszyscy poszli na wielką wyprawę przeciwko barbarzyńcom. Wieści, które przyniósł przeraziły osadników. Jako mieszkańcy pogranicza nie zwykli w takich chwilach marnować czas. Wkrótce wszyscy, niosąc ze sobą najcenniejszy dobytek byli gotowi do ucieczki w lasy Sheere. Urgon musiał się bardzo spieszyć, dlatego choć nie bardzo chciał zostawiać ich na pastwę losu, nie mógł służyć im jako przewodnik. Wytłumaczył tylko kilku podrostkom, jak mają się kierować by dotrzeć do celu najbezpieczniej. Następnie dosiadł konia i ruszył galopem w dalszą drogę.
Dzięki rączości Czerniawego płaskowyż przebywał w iście zawrotnym tempie. Z każdą godziną horyzont zdał się podnosić i strzępić. To w oddali poczynały majaczyć pierwsze szczyty gór Kharad. Nieco na północ od gór przepastne lasy Sheere znaczyły się niebieskawo-siwą wstęgą.
Przez blisko trzy dni przemierzał doliny i przełęcze rozległych gór Kharad, uparcie kierując się w stronę Doliny Mgieł. Właśnie jechał dnem wąskiego stromego kanionu wyrytego przez rzekę Mosenę, a do celu podróży pozostało mu już niewiele drogi, gdy wyjeżdżając zza skalnego zakrętu natknął się na grupę orków. Ci rzucili się z wojennym okrzykiem w stronę przybysza. Wprawdzie mógł zawrócić, a korzystając z szybkości Czerniawego bez trudu by uciekł, ale mając na uwadze cel misji postanowił zaryzykować. Z dala jeszcze krzyczał, ze przybywa z ważnymi wieściami. Orkowie nie zważali jednak na nic. Siłą ściągnęli go z konia. Upadł na ziemię, ale szybko kilka muskularnych rąk chwyciło go za ramiona i porwało go do góry tak, ze ledwie czubkami butów sięgał ziemi. Orkowie rozstąpili się i do pojmanego z wyraźnym zadowolenie na twarzy zbliżył się przywódca patrolu. Zakrzywiony nóż błysnął w jego dłoni. Widocznie zamierzał osobiście zarżnąć jeńca.
- Mam ważne wieści dla Imperatora - z trudem wykrztusił Urgon, gdyż jedna z łap orków zacisnęła się również na jego gardle.
Przywódca orków zaśmiał się tylko szyderczo i ruchem dłoni pokazał gest podrzynania gardła. Sytuacja była niewesoła. Urgon szarpnął się z całych sił na chwilę uwalniając z trzymających go łap. I choć od razu wyciągnęły się po niego ponownie zdołał ryknąć:
- Ty psi pomiocie! Prowadź natychmiast do imperatora, albo doświadczysz na własnej skórze jego gniewu!
Urgon znał się na postępowaniu z brutalnymi, przygłupawymi orkami. Agresywne zachowanie i obraźliwy ton rozsierdził wprawdzie barbarzyńcę, ale jednocześnie uruchomił szczątkowe procesy myślowe w mózgu.
- Czego chcesz od Imperatora? - zapytał niskim, niewyraźnym i chropowatym głosem?
- Nie będę z tobą gadał śmierdzielu! Prowadź do imperatora, albo jakiegoś hetmana!
Ork był totalnie wściekły i najchętniej zabiłby bezczelnego przybysza. Wiedział jednak, ze ostatnimi czasy Imperator łaskawym okiem patrzy na ludzkich wojowników, którzy dość licznie mu służą. Ot nawet na czele jego jednostki postawiono człowieka. Może śmierć tego przybysza, rzeczywiście wściekła by Imperatora, a jego gniewu obawiał się jak niczego innego na świecie. Nie chcąc jednak stracić twarzy przed kompanami kazał jeńca solidnie związać i powlec ze sobą. Nie odmówił sobie też ukarania go kilkoma silnymi razami.
- Dobrze! Staniesz przed obliczem atamana. On zdecyduje co z tobą zrobić- rzekł wściekły.
Pojawił się jednak pewien problem. Czerniawy za nic nie chciał dać się prowadzić przez orków.
- Zostawcie go! Sam za nami pójdzie! - wykrzyknął Urgon.
Orkowie nie zwrócili na te słowa żadnej uwagi, ale po wielu nieudanych próbach byli zmuszeni iść za radą jeńca.
Wreszcie grupa ruszyła w stronę obozu barbarzyńców. Już z daleka słychać było odgłosy bitwy.
- Spóźniłem się - pomyślał.
Jeszcze tej samej nocy przed zapadnięciem, której Ururam zmierzył się ze squrimi, Złoty Wyrm dotarł nad Manan Torę. Ciemności nocy nie stanowiły wystarczającej przeszkody dla oczu czarodzieja. Z wysokości dostrzegł przyklejone do skały potężne mury twierdzy, o której istnieniu nic do tej pory nie wiedział.
Tak, to w tej górze wyczuwał niezwykle silną magię. Tym razem znajomy akcent był znacznie wyraźniejszy.
- A więc nie myliłem się! - pomyślał wyraźnie zadowolony, że nie dał się zwieść.
Zniżył lot i osiadł na skale. Przybrał formę drakoida. Wykorzystując czary maskujące postanowił zakraść się do wnętrza twierdzy i zbadać sprawę od środka.
- Nikt nie będzie próbował bezkarnie okpić Ururama! - pomyślał.
Mniej więcej w tym samym czasie ze wschodu w kierunku Manan Tory podążał dziesięciotysięczny oddział jeźdźców. Była to forpoczta potężnej armii Lehanu zmierzającej w stronę Eracji, którą zaniepokojona długim brakiem kontaktu z hankinem, wysłała na poszukiwanie jego siostra Lana. Zastępowała brata w kierowaniu państwem podczas jego nieobecności. Znała wszystkie plany co do wojny z barbarzyńcami, lecz od ponad czterech lat nie miała od niego wieści. Wprawdzie słyszała o różnych jego działaniach w Eracji, ale żadna z tych informacji nie dochodziła bezpośrednio od niego. Wreszcie zdecydowała się działać. Blisko sto pięćdziesiąt tysięcy jeźdźców wyruszyło ze stolicy Lehanu - Modaru przez Wielką Pustynię na zachód.
Oddział, który podążał na przedzie w większości stanowiła lekka jazda służąca do celów rozpoznawczych. Razem z nimi obecny był jeszcze prawie dwusetny oddział niezwykłych rycerzy. Wszyscy oni nosili na lewym ramieniu znak błyskawicy. Po uzbrojeniu widać było, że nie stanowili jednolitej formacji, mimo to współpracowali ze sobą znakomicie. Można powiedzieć, że uzupełniali się nawzajem. Kim zatem byli? Nawet dzieci w Lehanie doskonale znały nazwiska ich wszystkich. Aby móc nosić znak błyskawicy, nie wystarczyło być znakomitym rycerzem. Należało dokonać wcześniej wielkich czynów, których sława daleko wykraczała poza Lehan i przejść mordercze próby, które nierzadko kończyły się śmiercią. Jeden rycerz spod znaku błyskawicy był więcej wart w bitwie niż dziesiątki innych spośród najlepszych jednostek na świecie.
A teraz razem z lekką jazdą przekroczyli Góry Mroku i zmierzali w rejon Manan Tory nieświadomi obecności obcych w tej okolicy, nieświadomi istnienia potężnej twierdzy na stokach góry.
Poprzednia | Jesteś na stronie 10. | |
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 |