Siła i rozum!

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Poprzednia Jesteś na stronie 8. Następna

Nocne ciemności z wolna ustępowały przed budzącym się dniem. Niezwykły hałas napełnił lasy Sheere porastające południowe krańce Eracji. Tysiace pieszych i jeźdźców przedzierało się wśród drzew. Oddział za oddziałem potężna armia sunęła w kierunku ośnieżonych szczytów gór Kharad dzielących w tym miejscu Erację od kraju barbarzyńców.

Jako pierwsi w luźnym szyku, szeroką tyralierą podążali zwiadowcy. Wśród nich najliczniejszą grupę stanowili elfowie. Naturalnie obdarzeni niezwykle czujnymi zmysłami i kocią zręcznością, potrafiący zachowywać idealną harmonię ze światem fauny i flory najlepiej nadawali się do tego typu zadań. Odziani byli w szaro-zielone stroje zapewniające pełną swobodę ruchu i buty z miękkiej skóry pozwalające pewnie i bezszelestnie poruszać się w każdym terenie. Ich ramiona okrywały doskonale maskujące, szare peleryny. Biodra mieli przepasane płóciennym pasem, za którym tkwił nóż o zakrzywionym ostrzu oraz woreczki z różnymi elfimi specyfikami leczniczo-magicznymi. Krótkie, elastyczne łuki wykonane tak, by nie przeszkadzały właścicielom w skradaniu się wśród drzew, przewieszali sobie elfickim zwyczajem przez ramię. Zarzucone na plecy kołczany zawierały po około czterdzieści strzał o dziwnie poskręcanych i postrzępionych ostrzach. Często pokryte były jeszcze warstwą silnej trucizny wyrabianej z leśnych ziół i grzybów, która powodowała, że zadawane przez nie rany były zawsze ciężkie i bardzo trudno się goiły. Oddziałem zwiadowczym dowodził stary elf o śnieżnobiałych włosach. Biorąc pod uwagę w zasadzie nieograniczoną długość ich życia, musiał on dźwigać już parę tysięcy lat na swoim grzbiecie. Być może pamiętał nawet epokę starego świata. Imię jego brzmiało Nalfi, a pochodził z miejscowego plemienia zamieszkującego lasy Sheere.

Oprócz elfów w grupie zwiadowczej był też dość liczny oddział elitarnych eracjańskich zwiadowców. Ci byli mniej może sprawni i zręczni, ale mimo to, co najmniej tak samo groźni całą swoją ludzką inteligencją i sprytem. Ubrani w lekkie skórzane zbroje, czasem ćwiekowane, skórzane spodnie spięte u góry skórzanym pasem i w, jakże by inaczej, skórzane buty o wzmocnionych i utwardzonych podeszwach. Uzbrojeni byli w noże i krótkie proste miecze. Specjalne torby - biodrówki przytroczone do pasa zawierały wszelkie niezbędne zwiadowcy wyposażenie od maści gojących i mikstur po specjalnie wyprawione flaki świńskie używane w domach uciech, tomiki poezji miłosnej i rolkę papieru toaletowego wielokrotnego użytku. Wśród ludzi mir wiódł starszy już mężczyzna, ale całkiem jeszcze krzepki. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest to człowiek o ogromnym doświadczeniu. Towarzysze zwali go Sorgonem.

- Jak za dawnych czasów - rzekł do idącego obok mężczyzny o głupkowatym obliczu, ale bystrych oczach - nie Krito?

- Taaa ... - szkoda, że nie ma z nami Urgona - odparł tamten.

- Swoją drogą ciekawe co nasz leśny kochaś porabia. Jak mu się tam żyje w tej głuszy? Jak to się tam ta wiocha zwała - Sarsa...czy jakoś tak?

- Tak, chyba tak.

- Sarsa??? - zapytał z dziwnym wyrazem twarzy idący w pobliżu mężczyzn młodzieniec.

Spojrzeli po sobie, a później na niego znacząco.

- Przepraszam, że się wtrącam, ale usłyszałem ... Sarsa ... Sarsa została kompletnie zniszczona przez orków jakieś cztery lata temu - wybąkał.

Gwałtownie się zatrzymali.

- A ty, kto? Skąd wiesz?

- Zwą mnie, Jano. Zaczynałem wtedy służbę. Byłem dwa miesiące po szkoleniu. Przydzielono mnie do fortu Braks. Pewnego dnia przybyło dwóch ludzi z Sarsy z wieścią o masakrze. Mój wuj też tam mieszkał, więc żywo mnie to obeszło. Na polecenie kapitana wysłano kilkuosobowy oddział na rekonesans. Akurat brałem w nim udział. Dotarliśmy do Sarsy - kompletna ruina. Wszystko spalone, martwych pogrzebano w zbiorowej mogile. Na miejscu odnaleźliśmy tylko dwie kobiety z trójką dzieci błąkające się po lesie. Niestety byli tak wycieńczeni i głodni, że dwójki dzieciaków nie dało się już uratować.

- Nikt więcej nie przeżył?

- Od tych dwóch co przybyli z wieścią dowiedzieliśmy się, że część kobiet i dzieci orkowie uprowadzili w niewolę. Za nimi z odsieczą ruszyło dziesięciu mężczyzn, którzy ocaleli z pogromu, bo w czasie ataku nie było ich w osadzie. Wśród nich był mój wuj Holden. Tyle tylko, że do dziś nikt z nich nie powrócił żywy. Prawdopodobnie wpadli w łapy orków.

- A nie słyszałeś nic o Urgonie?

- Nie, nie pamiętam, ale raczej nie. Słyszałem tylko, że pościg miał poprowadzić jakiś były zwiadowca.

- To na pewno on - zareagował żywo Sorgon - nie chce mi się jednak wierzyć w to, aby Urgon prowadząc pościg dał się zaskoczyć orkom. To był stary wyjadacz. Drugiego takiego próżno było kiedyś szukać w całej Eracji. Znakomity kompan i wojak. Jak trafiło się jakieś trudne zadanie, wiadomo było komu je przydzielą. Nagradzany był przez dowództwo i królową, ba nawet i obcy władcy doceniali jego męstwo. Gdzieś tam dostał nawet w darze konia.

- Tak, to było podobno w dalekim Lehan. Za uratowanie życia syna tamtejszego władcy - hankina Eowarda - wtrącił drugi z mężczyzn.

- Tak, tak.... pamiętam jak odchodził ze służby... sam hetman prosił go, by pozostał, ale on się uparł. Zdaje się, że córa mu się urodziła i postanowił być z rodziną. Ale, ale zwrócił się do młodziana i mówisz, że nikt ich więcej nie szukał?

- A owszem i szukali, ale parę patroli wsiąkło, jak kamień w wodę. W końcu powróciła jedna z grup zwiadowców, która natknęła się na orków i tylko dzięki przypadkowi udało jej się wymknąć. Założono więc, ze podobny los, ale tragiczniejszy spotkał grupę z Sarsy.

- Ech, jakby nie ta cholerna wojna pojechałbym go szukać! Dopóki nie zobaczę trupa Urgona nie uwierzę w jego śmierć!

- Kto wie, gdzie nas ta wojna rzuci, może się jeszcze gdzieś na niego natkniemy! Przecież też na orków idziemy - zauważył Krito

Z tyłu za zwiadowcami postępowały główne siły armii. W normalnych czasach pojedyncza armia Eracji liczyła sobie około sześćdziesięciu pięciu i pół tysiąca ludzi. Tym razem było ich kilkakrotnie więcej. Nikt kto znał miejscowe stosunki nie mógłby przypuszczać, że kraj ten jest zdolny wystawić tylu żołnierzy.

Ciekawym jest, że struktura armii eracjańskiej opierała się na systemie dwójkowym. Najmniejszą formacją była para współpracujących ze sobą żołnierzy. Cztery pary składały się na drużynę. Cztery drużyny stanowiły fortę - formację najczęściej spotykaną u zwiadowców i jeźdźców. W regularnych siłach piechoty znacznie częściej w walce wykorzystywano oktę składającą się z ośmiu drużyn. Dwie okty, albo cztery forty tworzyły sotnię. Osiem sotni stanowiło chorągiew, którą z kolei dzielono na dwa skrzydła. Dwie chorągwie tworzyły pułk, a dwa pułki legion. Była to najmniejsza w pełni samodzielna i wszechstronna formacja. W każdej prowincji Eracji zwykle stacjonowały wojska przynajmniej w sile legionu. Cztery legiony składały się na dywizję, a cztery dywizje na armię.

Całą armią z reguły dowodził król lub wyznaczony hetman o dużej sławie. Na czele każdej dywizji stali pomniejsi hetmani, legionami dowodzili generałowie, pułkami - pułkownicy, chorągwiami - kapitanowie. Porucznicy odpowiadali za skrzydła, a centurionowie za sotnie. Dowódcy w oktach i fortach byli w randze kaprali.

Jako pierwsza formacja z głównej armii szła osławiona eracjańska gwardia królewska, w sile pięciu pułków, dowodzona przez hrabiego Marsanto de Vega e Ystad Moriega. Był to człek ogromnych ambicji, ale zanadto porywczy i nierozważny by być naprawdę wyśmienitym wodzem. Brak rozwagi nadrabiał w pewnym stopniu śmiałością i nieprzewidywalnością manewrów. Był przez to bardzo niewygodnym przeciwnikiem. Przekonał się o tym nie tak dawno barbarzyński hetman Ojoj, który wprawdzie zwyciężył stosunkowo niewielkie wówczas siły hrabiego, ale za cenę znacznego zniszczenia północnych terenów Imperium. Decydująca bitwa rozegrała się wtedy na polu ziemniaczanym pod Rusowem - małą przygraniczną mieściną, od czego zasłynęło wśród ludzi jako ziemniaczane, albo pyr-rusowe zwycięstwo. Gwardziści uzbrojeni byli w ciężkie miecze i żelazne tarcze. Solidna, metalowa zbroja dobrze chroniła ich w bitwie. Znakomicie wyszkoleni, szczególnie groźni byli na otwartym polu, ale również w mieście uchodzili za trudnego przeciwnika. Służba w gwardii była zaszczytem. Trzeba się było wykazać, by mieć szansę tam trafić. Na placach zabaw, podczas pojedynków na drewniane miecze w wielu chłopięcych główkach tliło się marzenie o zostaniu kiedyś dzielnym gwardzistą.

Tuż za gwardzistami maszerowali pikinierzy i halabardnicy. Chorągiew za chorągwią ciągnęły się długie czworoboki najeżone pikami. Można było naliczyć blisko pięćdziesiąt takich oddziałów. Istotnie były tam trzy dywizje. W ich skład wchodziły pułki służące na co dzień we wszystkich niemal rejonach Eracji. Przynależność do różnych armii można było rozpoznać po kolorowych pasach. Pikinierzy byli nieco lżej uzbrojeni niż gwardziści. Znakomicie nadawali się do walki z wrogą konnicą. Halabardnicy specjalizowali się natomiast we wszelkiego rodzaju szturmach. Jakkolwiek nie cieszyli się takim poważaniem jak gwardia, to nikt nie wyobrażał sobie prowadzenia działań wojennych bez ich udziału.

Za pikinierami sunęła lekka jazda. Było ich ze dwie i pół dywizji. Ubrani w skórzane zbroje, wzmocnione stalowymi łuskami jedynie w najbardziej wrażliwych miejscach, uzbrojeni w długie proste miecze, względnie topory byli szczególnie groźni w zwarciu. Zazwyczaj uderzali na wroga w momencie, gdy ten zostawał osadzony na miejscu przez pikinierów. Znakomicie sprawdzali się też w końcowej fazie bitwy, gdy szło o wycinanie oddziałów będących w odwrocie. Mało kto potrafił im wtedy ujść spod miecza z życiem.

Tuż za długimi szeregami lekkiej jazdy postępowały dwie dywizje ciężkozbrojnych jeźdźców. W zasadzie służba w tej formacji cieszyła się równym poważaniem jak i służba w gwardii, z tą tylko różnicą, że była zarezerwowana wyłącznie dla szlachty. Jeźdźcy zakuci w żelazo z długimi kopiami i szerokimi ciężkimi mieczami u boku stanowili prawdziwą siłę uderzeniową eracjańskiej armii. Na suchej, płaskiej i odkrytej przestrzeni mało kto był w stanie wytrzymać ich szarżę. Rozpędzony, ciężkozbrojny rycerz mógł swoją kopią przebić nawet pancerz smoka. Ich mankamentem była ograniczona zdolność wykonywania manewrów, co niestety czasami w przeszłości wykorzystywali wrogowie. Z tego powodu obecnie ciężka jazda rzadko stosowana była samodzielnie.

W chwilę po jeźdźcach w lesie zaroiło się od maszerujących oddziałów łuczników i kuszników. Wśród nich była też dywizja wystawiona przez elfy.
Łucznicy wielokrotnie dowodzili swojej przydatności we wszelkich rodzajach walk. Nie skąpiono więc środków by ta formacja była w Eracji bardzo rozbudowana. Łącznie z elfami podążało teraz około sześćdziesięciu tysięcy strzelców.

Za łucznikami, podzielona na sotnie sunęła dywizja małych barczystych i brodatych postaci zbrojnych w ciężkie, często dwustronne topory. Żelazne hełmy udekorowane rogami chroniły ich głowy. Był to wkład krasnoludów z Gór Północnych. Szczególną zaletą tej formacji była niesamowita wręcz waleczność, odwaga i wytrzymałość.

Tuż nad lasem, niczym duchy goniące początek armii, pojawiły się tysiące jeźdźców na gryfach. Niegdyś była to podstawa potęgi Eracji. To dzięki nim kraj ten rozciągał się na tak dużym terytorium. Dziś ze względu na zmniejszoną populację gryfów uzbierało się ich ledwie na dwa legiony.

Za oddziałem krasnoludów posuwał się przez las dostojny orszak konny w sile chorągwi. W orszaku tym znajdowali się wodzowie całej armii. Na śnieżnobiałym koniu, okryta długim jedwabnym płaszczem w kolorach nieba jechała królowa Katarzyna. Choć dziś już nie młoda, czterdziestoparoletnia kobieta wciąż zachowała dawną urodę. Od śmierci króla Valronda samotnie dzierżyła koronę Eracji starając się uchronić kraj od upadku. Szczególnie ostatnimi czasy, po znacznym rozbudowaniu potęgi barbarzyńskiej ten upadek wydawał się bardziej prawdopodobny niż kiedykolwiek wcześniej. Tylko jej talent mediacyjny, póki co, utrzymywał kraj w całości. Ambicje lokalnych lordów oraz fakt, że nie w smak im były kobiece rządy, co i rusz powodowały konflikty i osłabiały i tak już nadwątlone siły królestwa.

Tuż obok królowej, wyjątkowo na siwym koniu, jechał mag o czarnych oczach i nieprzeniknionym obliczu. Okrywał go ciemny płaszcz z kapturem. Na jego piersiach można było dostrzec lekką zbroję. U boku zwisał mu miecz o mieniącym się czerwonawo ostrzu i głowni pokrytej dziwnymi znakami. Mimo niewątpliwych zalet Czerniawego mag nie czuł się na nim dostatecznie pewnie, a wobec zbliżającej się walki wolał nie ryzykować. Czerniawy został zatem w stajniach pod Manan Torą, a on powierzył bezpieczeństwo swoich kości siwkowi. Jako organizator i pomysłodawca całej wyprawy wojennej został uznany przez wszystkich za głównego wodza sił sprzymierzonych.

Oprócz królowej i maga w orszaku podążało wielu znakomitych hetmanów i możnych. Był tam i groźny Rodrig z Czarnych Wież i jednoręki Stękur słynący z mądrości, i Gwidor książę elfów z Sheere, i sam Llorondas najstarszy z elfów. Blisko tysiąc ciężkozbrojnych konnych stanowił eskortę.
Oprócz jeźdźców z oddziałem tym człapał wielki czarny smok Guaróg, smoczyca Imdarilla oraz trzech tytanów: Awares - władca tych gigantów z miasta Glardis, Mahros - najbardziej chyba znany wojownik tytanów oraz Karnas - krewny Awaresa. Wszyscy oni reprezentowali siły sprzymierzonych w dowództwie.

Zaraz za orszakiem ciągnęły niezliczone zastępy mężczyzn przeszkolonych i wcielonych do armii na potrzeby obecnej wyprawy. Ich liczba znacznie przewyższała całą regularną armię. Przez długie godziny w lesie pojawiały się kolejne oddziały. Ich przydatność bojową trudno było ocenić. Znajdowali się wśród nich bowiem zarówno znakomici myśliwi i tropiciele, byli żołnierze, jak również osoby, które wcześniej nigdy nie miały do czynienia z bronią, to jest handlarze, rzemieślnicy, czy wreszcie młodzi chłopcy.

Po przejściu tych niezliczonych tłumów niezwykłe skrzypienie napełniło las. To tysiące katapult, taranów i machin oblężniczych ciągniętych przez konie i ludzi sunęło w ślad za głównymi siłami armii.

W końcu pojawiły się oddziały sojusznicze. Jako pierwsi, łamiąc drzewa na swej drodze, szli tytani. Milczący giganci niczym okręty na morzu zdawali się płynąć nad falującą zieloną kołdrą lasu i jak okręt rozdziera spienione fale tak oni rozdzierali zwartą plątaninę konarów. Na wezwanie sojusznika przybyli w sile legionu.

W ślad za nimi posuwała się dywizja mechanicznych golemów. Ci cechowali się wielką odpornością na ciosy i magię, a w dużej liczbie stanowili znaczącą siłę. Słabym ich punktem było wrażliwe oko oraz powolność ruchów.

Następnym oddziałem jaki się pojawił był legion nag. Te wielorękie bestie znakomicie władały mieczami, dzięki czemu były bardzo groźne w bezpośrednim starciu. Dodatkowym ich atutem była szybkość i odporność na ciosy.

Na końcu całej armii sunęły niezliczone tabory. Znajdowały się tam wozy pełne wszelakiej broni, żywności i napitku. Z taborem podążała liczna grupa kobiet. Te ochoczo pomagały wojakom pozbyć się nadmiaru żołdu. Dzięki nim morale armii utrzymywało się na wysokim poziomie, a czasami wręcz w pionie.

W powietrzu, mając pieczę nad całym tyłem armii krążyły smoki. Było ich blisko pięćset, a więc liczba niezwykła. Mało kto nawet podejrzewał, że na całej północy może żyć jeszcze tyle smoków.

Siły sojusznicze choć znacznie mniej liczne niż armia Eracji stanowiły jednak porównywalną siłę bojową.

Mimo, że pochód armii odbywał się w dość szybkim tempie, marsz przez lasy Sheere trwał ponad tydzień. Z każdym dniem potężniały na horyzoncie masywy gór Kharad. Po dziewięciu dniach drogi dotarli wreszcie do ich podnóża. Czekająca wszystkich ciężka przeprawa przez Dolinę Mgieł i Lodową Przełęcz wymagała solidnego wypoczynku. Zarządzeniem maga wojska rozbiły obóz u krańców lasu. Obozowe ogniska ciągnęły się przez wiele mil. Nikt nie obawiał się, że szpiedzy barbarzyńców mogą coś zauważyć. Panowało powszechne przekonanie, że nawet gdyby tak się stało jest już za późno, by zebrać armię zdolną stawić czoła sprzymierzonym. Prócz tego dotychczas zawsze armie eracjańskie i barbarzyńskie przekraczały wspólną granicę daleko stąd na wschodzie w rejonie płaskowyżu. Jak była szansa, że ktoś przewidzi, że inwazja może nastąpić przez niebotyczne i trudno dostępne góry Kharad?

Żołnierze wypoczywali bawiąc się, ucztując i pijąc. Przy najgłośniejszym bodajże ognisku w całym obozie siedzieli Sorgon i Krito. Towarzyszył im także młody Jano. Ich forta została zluzowana na posterunku, więc dla zabicia czasu udali się do gwardzistów. Tam wspólnie z dzielnymi wojakami zabrali się do opróżniania beczek z piwem, a jako, że złocisty napój lał się strumieniami wkrótce atmosfera wokół ogniska bardziej przypominała miejską gospodę, niż obóz wojenny. W świat popłynęły słowa rzewnej wojskowej piosenki - Żywcem nas nie wezmą ... .

- Dawać Lecha! - zakrzyknął Krito, a zaraz i inni dołączyli się do wołania - Dawać Lecha! Dawać Lecha!

Lech był grubym, postawnym gwardzistą. Cieszył się całkowicie zasłużenie sławą największego opoja w armii. Potrafił duszkiem wypić dziesięć i pół kufla piwa. Przyprowadzono go też w jednej chwili. A on? Cóż, był za dobrze wychowany by się zanadto wzbraniać.

- Prędzej się okocim niż ktoś go pobije - zapiał z zachwytu Krito obserwując jak w przepastnej gardzieli gwardzisty znika kolejny kufel piwa.

- Eb ...! - odbiło się Lechowi po dziesiątym kuflu.

- Tak nie dość, że ciągnie jak smok, to jeszcze całkiem niezły z niego strzelec - wyraził pochwałę Sorgon.

- Ucz się młody, ucz! - zaśmiał się Krito widząc, jak Jano męczy się z jednym piwem.

Sorgon z zapałem ogryzał pieczony udziec z dzika. Jego potężne, lekko pożółkłe zęby kęs po kęsie odrywały kawały mięsa. Kto nie widział na własne oczy nigdy nie uwierzy w jakim tempie i jakie ilości mięsa potrafi pochłaniać zgłodniały żołdak. Wreszcie ogryziony do cna gnat, cisnął z rozmachem w zarośla.

- Auuć!!! - rozległo się z krzaków.

Wszyscy zerknęli w stronę skąd dał się słyszeć okrzyk. Ciemna sylwetka wyprostowała się, szybko podciągając spodnie. Wyraźnie speszony żołnierz pospiesznie oddalił się do sąsiedniego ogniska. Towarzystwo wybuchło śmiechem.

- Kości zostały rzucone - skomentował sytuację Krito.


Wysoko w górach samotny ork szybko wspinał się w stronę przełęczy. Jęzor potężnego lodowca prawie całkowicie blokował przejście. Jedynie w zachodniej części pozostawał szeroki, miejscami na trzech jeźdźców, przesmyk. To tędy zamierzała przedostać się armia Eracji. Droga była trudna, ale nie na tyle, by nie można było przeprowadzić tamtędy koni. Oczywiście normalnie przeprawienie przez Lodową Przełęcz machin oblężniczych byłoby niemożliwe. W tym zakresie liczono jednak na smoki.

Ork prawie już dotarł do lodowca, gdy z za załomu skały wynurzył się potężny behemot w otoczeniu świty. Zwiadowca złożył pokłon i w milczeniu czekał skulony na pytanie imperatora.

- I co?

- Idą Panie! Całe mnóstwo, trudno porachować.

- A więc jest tak jak mówił - zwrócił się do swoich towarzyszy imperator - zająć pozycje!

Rozległy się dźwięki rogu, a potem przy pomocy tyczki podniesiono wysoko białą skórę. W odpowiedzi na te sygnały zdało się, że skały ożyły. Na stokach gór, na przełęczy i całej długości Doliny Mgieł zaroiło się od szybko poruszających się istot. Były tam orki, behemoty, cyklopy, wilki, trolle i ogry. Były istoty z gór i bagien, z pustyń i ognistych krain. Były też takie, których najmniej można by się w tym miejscu, w tym obozie spodziewać, a więc elfy i ludzie, krasnoludy i nieumarli. Wyszukiwano odpowiednie kryjówki, przygotowywano teren do walki. Najważniejsze miało być zaskoczenie, dlatego najwięcej starań dołożono do tego, by nie pozostawić widocznych śladów.

*

Od czterech długich dni armie sprzymierzonych mozolnie kontynuowały marsz w górę Doliny Mgieł. Cała dolina miała blisko sześćdziesiąt mil długości. Wojska Eracji, tytanów i smoków rozciągnęły się w kształcie węża długiego na kilkanaście mil. Z rozkazu maga przed wejściem pomiędzy stoki gór zmieniono nieco szyki. On sam osobiście podążał razem ze zwiadowcami na przedzie. Pochód z wolna zbliżał się do przełęczy. Otaczające dolinę zbocza stawały się coraz bardziej strome i poszarpane. Miejscami leżał śnieg, a oblodzone kamienie utrudniały wspinaczkę. Iglaste lasy i zarośla osłaniały dno zapewniając oddziałom ochronę przed wzrokiem ciekawskich, ale również stanowiły przeszkodę. Dotarli wreszcie do krawędzi lasu. Dalej wznosiły się nagie skały. Z tej odległości przełęcz wyglądała jak niewielka szczerba wśród gór.

- Zatrzymajcie wszystkich w lesie - zwrócił się mag do zwiadowców- ja i Nalfi pójdziemy zorientować się w sytuacji.

Szybko podążali w górę. Nalfi wprawdzie dziwił się, dlaczego mag prowadził ze sobą konia, ale nie jemu było pojmować przyczyny. Wiedział, że magowie mają swoje powody i często postępują niezrozumiale.

Byli już prawie na samej górze, gdy zza skały przed nimi wyszedł behemot, a znad krawędzi okolicznych głazów wysunęły się łuki. Do każdego z łuków przyporządkowana była wykrzywiona facjata orka.

- To pułapka! Uciekajmy! - krzyknął Nalfi.

Prawdziwe przerażenie ogarnęło go, jednak dopiero w chwili, gdy spojrzał w twarz maga.

- Tak to pułapka - powiedział wolno, jakby z namysłem mag, a oczy jego przybrały dziwnie nieludzki wyraz.

- Zdrada! - zawołał i rzucił się do ucieczki.

Mag wolno wyciągnął rękę w jego stronę. Z otwartej dłoni wystrzelił jasny strumień świetlistej energii. Nalfi padł martwy na ziemię. W piersi, tu gdzie zwykle bije serce, ziała wypalona dziura, o niemal idealnie gładkich brzegach.

Mag zbliżył się do behemota.
- Są wasi! - rzekł i nie oglądając się za siebie poprowadził konia przez przełęcz. Po chwili zniknął wszystkim z oczu. Nikt go nie zatrzymywał.

Przełęcz była zbyt daleko nawet, jak dla oka elfa, by można było z lasu dojrzeć, co stało się na górze. Wtem zbocza zatrzęsły się. Rozległ się wojenny ryk barbarzyńców, a potem głazy zaczęły zsuwać się lawinowo wprost na znajdującą się w dole armię. Setki, tysiące strzał i włóczni poleciało na dół. A tam szybko zrozumiano co się dzieje.

- Wycofać się! Prędzej! To pułapka! - ponaglała swoich hetmanów królowa Katarzyna.

W chwilę potem dotarła do niej jeszcze straszniejsza wiadomość.

- Odwrót odcięty. Jesteśmy otoczeni - mówił posłaniec.

- A więc będziemy walczyć do końca - królowa odzyskała zimną krew - przeformować szyk, szukać osłony! Musicie za wszelką cenę dostać się na górę!

Zdawała sobie jednak sprawę, że nie ma szans na zwycięstwo. Pozycje, które zajął przeciwnik dawały mu zbyt dużą przewagę. Nie mogła tego zniwelować nawet ogromna liczebność armii Eracji. Będzie bronić się pewnie długo, ale w końcu i tak będzie musiała ulec. Najważniejsze było zadać jak największe straty nieprzyjacielowi. Jedyną szansą na ratunek było ...

Tymczasem imperator Behemot był bardzo zadowolony z przebiegu bitwy. Już wyczuwał, że całkowite rozgromienie wroga to tylko kwestia czasu. Jego żołnierze wykorzystując przewagę terenu masakrowali liczniejszego przeciwnika z wielki zapałem. Chcąc celniej trafiać, schodzili niżej. Jedynym poważnym problemem wydawały się być smoki. Póki co udało się zatrzymać je gradem strzał przy ziemi, ale wkrótce trzeba będzie się z nimi zmierzyć i tu na górze. Wojna nie była dla imperatora pierwszyzną, dlatego i na taką ewentualność jego armia była przygotowana.

W pewnym momencie zauważył, że coś nieoczekiwanego dzieje się na szczytach gór otaczających Dolinę Mgieł. Jakieś niezwykłe poruszenie zapanowało w szeregach jego armii. Wysłał zwiadowców, aby zorientowali się w sytuacji. Chwilę potem dopadł do niego jeden z wysłanych orków.

- Panie, Panie! Zaszli nas z tyłu! Próbują się wedrzeć na nasze pozycje- wołał

- Kto? Gdzie?

- Panie w dolinie znajduje się tylko część sił nieprzyjaciela. Blisko jedna trzecia ich wojsk została znacznie z tyłu, a teraz widząc co się stało próbuje szturmować nas z zewnatrz. Mają tam gryfy i smoki. Nie wiem czy uda nam się ich powstrzymać. Tymczasem przez nich nie możemy skupić się na tych w dolinie. Jak uda im się otrząsnąć i zająć osłonione pozycje nie będzie łatwo ich pokonać.

Imperator zarządził naradę wojenną z oficerami, którzy pozostali przy jego boku. Rozważono sytuację.

- Wycofajmy się! - rzucił ktoś.

- Nie możemy - stwierdził imperator - póki utrzymujemy pozycję mamy szansę, jeśli zejdziemy z gór rozniosą nas, jest ich zbyt dużo i mają zbyt wiele szybkich oddziałów. Nie zdołamy im odskoczyć.

- Ostrzegałem - mruknął gniewnie hetman Ojoj, który ostatnimi czasy wypadł z łask imperatora za krytyczny stosunek do planu wojennego władcy.

Behemot zamyślił się, po czym powiedział:

- Nie możemy ich wypuścić, nie możemy się wycofać. Jedyne co daje nam szansę na zwycięstwo to walka do końca. Przyznać jednak należy, ze siły się wyrównały i nie wiadomo na czyją stronę przechyli się szala. Nawet jeśli wygramy nasze straty będą ogromne.

- A więc to była pułapka? - ni to stwierdził, ni zapytał jeden z oficerów.

- Tak! A namówił nas na to ... gdzie jest mag? - spytał imperator

- Odjechał! Nie było rozkazu go zatrzymywać!

*

W tym samym czasie, w którym doszło do spotkania wrogich sił w Dolinie Mgieł dwie pięćdziesięciotysięczne armie squrich wyruszyły z rejonu Manan Tory. Uderzyły na Erację i kraj barbarzyńców, a wszędzie gdzie dotarły zostawiały jedynie krew i zgliszcza. Nikt nie stawiał oporu, nikt nie mógł stawiać oporu, wszyscy zdolni do walki ginęli właśnie na zboczach gór Kharad nieświadomi tego, co się naprawdę dzieje.


Poprzednia Jesteś na stronie 8. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10