Siła i rozum!
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 9. | Następna |
Jakiś czas przed wydarzeniami w Dolinie Mgieł, pod prawie już ukończoną twierdzą na Manan Torze poczęły się gromadzić siły squrich. Nie wiadomo skąd, ale nagle okolica zaroiła się od groźnych jeźdźców. Ludziom pracującym przy budowie krew się mroziła z przerażenia w żyłach na widok tych tysięcy, dziesiątek tysięcy, a może nawet setek tysięcy obcych.
Urgon, jako obeznany z wojennym rzemiosłem zrozumiał szybko, że nie chodzi tu o utrzymanie okolicy, czy podbój jakiejś prowincji. Do tego i dziesiąta część tych sił byłaby aż nadto, zwłaszcza biorąc pod uwagę sprawność bojową squrich. Z taką armią można było ruszyć na podbój potężnych państw.
Przeciwko komu te siły się zwrócą - zastanawiał się - czy przeciw Eracji, czy imperium barbarzyńców?
Zdawał sobie sprawę ze słabości Eracji w ostatnim czasie. Ciągłe zatargi z sąsiadami, w tym z rosnącym w siłę imperium barbarzyńskim, wewnętrzny brak stabilności - to wszystko powodowało, że nawet nie można było mieć nadziei, że Eracja mogłaby stawić skuteczny opór. Zastanawiał się, na ile stać państwo Behemota, na którego ziemiach znajdowała się Manan Tora. Wprawdzie w ostatnim czasie, im ludziom z północy, jawiło się ono jako twór silny, dobrze zorganizowany, to jednak sposób, w jaki squri rozprawili się z orkami z bandy, która napadła na Sarsę, nakazywał wątpić w korzystny dla barbarzyńców wynik konfrontacji.
Jesień nadchodziła wielkimi krokami. Maga już od dawna nie było w zamku. Wszystkie sprawy na miejscu zostawił na głowie dowódców squrich - hetmanów Ergdusa i Gezana. Pod bezpośrednimi rozkazami życie niewolników jeszcze się pogorszyło. Ich niesłychana gorliwość w służbie maga, bezwzględność i pogarda dla słabości znaczyły się krwawo. Liczba przymusowych robotników zmniejszyła się znacznie, mniej odporni na trudy ginęli z wyczerpania lub pod batogiem strażników. I co ciekawe, choć widać było, że szczególną nienawiścią squri darzyli ludzi, to właśnie ludzie wykazali się największą wytrzymałością. Podczas, gdy z przedstawicieli innych nacji przy życiu pozostały jednostki, wśród nich ginęli tylko ci, którzy bezpośrednio narazili się squrim. Urgon poczynił te spostrzeżenia nie bez pewnej satysfakcji. To dawało nadzieję, że ludzie przetrwają okres, jak sądził, nieuniknionej niewoli, do czasów aż potęga najeźdźców się zachwieje.
Pewnego dnia o świcie niezwykły ruch zaczął się wśród squrich. Siodłano konie, sprawdzano broń i formowano szyki. Jeszcze przed południem dwie wielkie armie opuściły rejon Manan Tory. W okolicy twierdzy pozostał oddział około pięciuset strażników. Ich zadaniem było dopilnować prac wykończeniowych.
Odejście głównych sił spowodowało znaczące zmniejszenie się liczebności straży, co dało więźniom troszkę swobody. Squri zrezygnowali z pilnowania każdej z grup roboczych oddzielnie, a ograniczyli się do obstawienia terenu. Mimo to ucieczka nadal, wobec ich czujności, wydawała się niepodobieństwem.
Urgon z bólem zauważył, że jedna z armii podążyła wprost na tereny Eracji. Wydawało mu się, że mag i jego poplecznicy popełnili pewien błąd rozdzielając siły i zaczynając wojnę jednocześnie z barbarzyńcami. Tu upatrywał cienia nadziei. Nie wiedział, bowiem co wydarzyło się przez ostatnie cztery lata w świecie. Nie wiedział o tym, że wielkie armie, które mogłyby podjąć walkę z najeźdźcami właśnie zmierzają na morderczy bój, ale ... między sobą, pozostawiając cały kraj na łasce niespodziewanego wroga.
Mijał trzeci dzień od wymarszu squrich spod Manan Tory. Słońce skryło się już za pokrytymi kobiercem lasu wzgórzami, które rozciągały się na zachód od masywu Góry Jaskiń. Właśnie chwilę wcześniej rozległ się w kamieniołomie sygnał oznaczający zakończenie dziennego wydobycia. Niewolnicy szykowali się do odprowadzenia transportu kamiennych bloków na teren budowy, strażnicy krążyli dokoła, pospieszając więźniów, kiedy nagle rozległ się potężny huk, a całe zachodnie zbocze kamieniołomu runęło w dół wzbijając w górę gęstą chmurę pyłu i grzebiąc pod zwałami głazów dziesiątki ludzi. Śmierci nie uniknęli również squri, którzy z tej strony stali na posterunku. Prawie pionowa, wysoka na sto łokci ściana zamieniła się w rozległe rumowisko. Jęki, wrzaski, lamenty nieszczęśników i gardłowe pokrzykiwania straży usiłującej zapanować nad chaosem wypełniły całe wyrobisko. Unoszący się w powietrzu kurz był na tyle gęsty, że na dwa, trzy kroki nie było nic widać. Wielu więźniów poczuło, że to jedyna szansa na odzyskanie wolności. Pomimo krępujących ich łańcuchów podjęli próby ucieczki. Nie zważając na obtarcia i stłuczenia wspinali się po tak nagle zmienionym zboczu i znikali w lesie pokrywającym sąsiednie wzgórza. Nie upłynęło wiele czasu, a squri zorientowali się, o co chodzi. Rozległy się ostrzegawcze gwizdy piszczałek. Część strażników z miejsca udało się w pościg. Wkrótce do miejsca katastrofy przybyły również posiłki z obozu pod zamkiem i z wielką ochotą włączyły się w krwawe łowy.
Jednym ze zbiegów był także Urgon. Nie bardzo nawet wiedział, w którym momencie zdecydował się na ucieczkę. To było instynktowne. Miał wiele szczęścia podczas wypadku. Spadający głaz, minął go zaledwie o włos. Poczuł tylko grad kamyków spadających na kark, plecy i ramiona, którymi przezornie ochronił głowę. Takiego szczęścia nie miał skuty z nim łańcuchem towarzysz niedoli. Spadający blok skalny przywalił, bowiem akurat jego. Nawet nie zdążył krzyknąć. Urgon poczuł nagle, że może się poruszać samodzielnie. Łańcuch, który łączył go z nieszczęśnikiem był skruszony. Wprawdzie nogi nadal miał skute kajdanami, które utrudniały swobodne poruszanie się, ale i tak znacznie łatwiej było się przemieszczać w pojedynkę. Kilka pierwszych kroków, które zrobił były raczej naturalną reakcją na to, co się wydarzyło, uskokiem od zagrożenia, niż zaplanowaną próbą ucieczki. I wtedy potknął się o jakiś przedmiot. Dziwnym zrządzeniem losu był to ciężki młot. Rozbicie metalowych kajdan było dziełem chwili. Dopiero po pewnym czasie doszło do niego, co zrobił. Na moment się zawahał i przeraził, zrozumiał, bowiem, że wszedł na ścieżkę bez odwrotu. Nawet, gdyby teraz zaniechał ucieczki, squri nie zostawiliby go przy życiu. Wiedział, że za mniejsze przewiny karali śmiercią. Nagle dotarła do niego jeszcze okrutniejsza prawda. Nie mógł uciekać. Wszak jego syn i córka ciągle tu byli. Nie mógł ich zostawić. Zresztą gdzie i po co miał uciekać? Wszyscy, których kochał byli tutaj, a na piechotę i tak nie ma szans by zdołał uprzedzić kogokolwiek o inwazji squrich. Zwłaszcza, że najeźdźcy poruszali się konno i mieli trzy dni przewagi.
Zamiast uciekać postanowił odszukać córkę i syna, by choć raz ich jeszcze zobaczyć. Zaczął, więc ostrożnie wspinać się po zboczu w stronę zamku. Wiedział, że w pewnym miejscu mur był jeszcze nie dokończony i pomiędzy nim a skałą znajdowała się niewielka luka. Liczył, że tamtędy uda mu się wślizgnąć do wnętrza twierdzy.
W pewnym momencie usłyszał tupot nóg. Przywarł do ziemi, kryjąc się za skalnym wypustem.
- Jeśli to squri, jestem zgubiony - pomyślał.
Widział już niejednokrotnie jak wyczulone zmysły mieli strażnicy. Jeśli nie wzrokiem to węchem, lub słuchem, a czasami wręcz jakimś nieznanym zmysłem wykrywali ofiary.
I rzeczywiście byli to squri. Pięciu wojowników biegło od strony bramy zamku. Nie wiadomo, jednak, czy to na skutek ich pośpiechu, czy gęstego kurzu unoszącego się w powietrzu, który wgryzał się w oczy, nos, usta i uszy, tym razem przeoczyli uciekiniera. Urgon odetchnął z taką ulgą, jakby drugi raz się narodził. Szybko kontynuował wspinaczkę i wkrótce dotarł do wspomnianej luki w murze.
Twierdza ciasno przylegała do stromej góry, dlatego wewnątrz nie było jakiegoś rozległego placu, dziedzińca, a jedynie, jakby wąskie i kręte uliczki utworzone przez kolejne pierścienie murów otaczające wewnętrzne zabudowania ze strzelistym zamkiem maga w centrum. Sam zamek przypominał może bardziej szeroką basztę, przyklejoną do pionowego w tym miejscu zbocza Manan Tory. Wiele sal zamkowych znajdowało się już we wnętrzu góry. W zasadzie większość twierdzy skrywały podziemia. Były to w części rozbudowane i wzmocnione naturalne pieczary, a w części kute w skale korytarze i pomieszczenia. Do komnat osobiście zajmowanych przez maga w czasie jego nieobecności wstęp miały tylko kobiety sprzątające, a od dłuższego już czasu porządkowaniem najbardziej sekretnych sal zajmowała się jedna kobieta - Betina. Mag wiedział o tym, że w trosce o los więzionych przez niego, ojca i brata, nie zrobi nic głupiego. Nie omieszkał oczywiście odpowiednio jej zagrozić, a widząc przerażenie w oczach dziewczyny był pewien bezpieczeństwa swych skarbów.
Urgon zajrzał do środka. Nie było nikogo. Z zachowaniem maksymalnej ostrożności przekradał się kolejnymi uliczkami. Zdziwiła go ta pustka. Nigdzie nie było widać żadnych strażników. Nie wiedział, ze squri nie znosili ciasnoty pomieszczeń. Przyzwyczajeni do życia na rozległych przestrzeniach, tutaj również woleli obozować na polanie u podnóża góry. W twierdzy znajdowali się tylko wyznaczeni strażnicy. Jako, że nie spodziewali się ataku, przebywało ich wewnątrz maksymalnie kilkunastu. Tym razem prawie wszyscy udali się pomóc w pościgu za zbiegami. Jedynie kilku pilnowało bramy, a trzech baraków niewolników, które były rozlokowane przy zewnętrznym murze.
Ostrożnie zaglądał do napotkanych pomieszczeń. Szukał komnat, gdzie przetrzymywano kobiety. Po pewnym czasie usłyszał jakieś dźwięki. Przez chwilę nasłuchiwał. Tak teraz już nie miał wątpliwości. To musiało być paplanie kobiet. Niewola, nie niewola, jak świat długi i szeroki, w tym jednym kobiety całego świata były takie same.
Udał się szybko w tamtą stronę. W miarę zbliżania jazgot jeszcze się wzmógł. Wyjrzał nieznacznie zza węgła. Tuż przy długich płaskich budynkach mur oddalał się troszkę tworząc jakby niewielki placyk. W rogu przy murze znajdowała się kuchnia. Z komina unosił się siwo-mleczny dym. Szeroki otwór drzwiowy nie był niczym zakryty. Tuż przy wejściu kilka kobiet obierało warzywa. Trwała zażarta dyskusja, ale choć Urgon słuchał jej przez pewien czas, za nic nie mógł zrozumieć, o czym tak naprawdę mowa i co było powodem tak wielkich emocji. Jakoś nie mógł pojąć, że wpływ jedzenia marchewki na wygląd paznokci może być tak ekscytującym i kontrowersyjnym tematem. Oprócz grupy kobiet przy wejściu do kuchni, na placu pojawiały się coraz to inne kobiety. Jedne wynosiły i wieszały pranie, inne znosiły do środka drwa i wodę. Zastanawiał się, czy powinien się im pokazać. Obawiał się, że zaczną krzyczeć, albo zareagują w jakiś inny nieprzewidziany sposób, który zwróci uwagę strażników. Brama była wszak stąd niedaleko, a przypuszczał, że gdzie, jak gdzie, ale przy bramie z pewnością jacyś strażnicy są. W tym momencie młoda kobieta wieszająca pranie odwróciła się.
- Betina - wyrwało mu się cicho mimo woli.
Dziewczyna usłyszała i obejrzała się.
- Tato - zawołała i rzuciła się w jego stronę.
Okrzyk dziewczyny zwrócił uwagę innych kobiet. Kiedy zobaczyły, jak ta rzuca się w ramiona przybyłego mężczyzny - zamilkły, patrząc się z szeroko rozdziawionymi ze zdziwienia ustami. Zaległa cisza.
Tego się obawiał. Puścił na chwilę córkę i zawołał do kobiet:
- Nie przestawajcie rozmawiać! No dalej! Na miłość boską!
Ale do tych można było mówić. Zachowywały się jakby im nagle mowę odebrało. Urgon pierwszy raz w życiu żałował, że baby się wreszcie zamknęły.
- Nie teraz! Tylko nie teraz! - myślał gorączkowo.
Betina zrozumiała ojca i usiłowała mu pomóc, niestety z takim samym skutkiem.
- Chodź do środka tato! Szybko! - zakomenderowała.
- Twoja matka była wyjątkiem - rzekł Urgon wchodząc do baraku.
Strażnicy przy bramie wolno przechadzali się w tę i spowrotem. Z niecierpliwością oczekiwali na powrót towarzyszy. Każdy z nich sam chciał brać udział w pościgu, każdy sam pragnął zanurzyć swój miecz w krwi ofiar i zobaczyć przerażenie na ich twarzy. Ktoś jednak zostać musiał. Nudzili się też teraz okropnie. Monotonne odgłosy kobiecych rozmów dochodzące zza muru działały dziwnie dobijająco na natury przyzwyczajone do działania i to działania w milczeniu. W pewnym momencie gwar u kobiet ucichł. Na dłuższą chwilę zapanowała cisza. Dla wrażliwych uszu squrich było to jak uderzenie młotem.
- Dizeje się tam chbya coś newizyłekgo! - rzekł jeden z nich w ojczystym dialekcie.
- Srapmdźwy to! - rzekł drugi i wspólnie z towarzyszem udali się biegiem do baraków kobiet.
Szybko dotarli na miejsce. Kobiety jak zwykle zajmowały się przydzielonymi zajęciami. Ich oblicza wyrażały wprawdzie zaniepokojenie, ale działo się tak zawsze ile razy squri znajdowali się w pobliżu. Strażnicy weszli do izby mieszkalnej. Tu już tak cicho nie było. Kilka kobiet na klęczkach zawzięcie szorowało podłogi między łóżkami rozmawiając głośno ze sobą i co jakiś czas wybuchając śmiechem. Zwłaszcza jedna młódka starała się zawzięcie rozśmieszać pozostałe. Squri przeszukali i pozostałe pomieszczenia, a nie stwierdziwszy nic podejrzanego wrócili na posterunek przy bramie.
Kilka minut po odejściu strażników jedna z kobiet szorujących w kącie podłogę ostrożnie się podniosła. Spod ciemnozielonej chusty okalającej jej głowę wystawała poszarpana blond broda.
Wreszcie nastała chwila spokoju. Ojciec mógł należycie przywitać się z córką. Nie widzieli się od czasu, gdy mag przydzielił ją do opieki nad Czerniawym. Mieli sobie tak wiele do powiedzenia, ale nie mogli wydobyć z siebie żadnego składnego zdania. Łzy radości ze spotkania i strachu przed wciąż niepewnym losem mieszały się ze sobą dusząc w gardle wszelkie próby wydobycia głosu.
Pierwszy opanował się Urgon. Wiedział, że nie może tu długo zostać, bo naraziłby Betinę na poważne niebezpieczeństwo. Musiał wyczekać odpowiedniej chwili i spróbować wydostać z twierdzy siebie i córkę. Teraz po dwóch wpadkach squrich nabrał otuchy, że może jednak uda mu się tego dokonać. Pozostawała jeszcze sprawa syna. Z opowieści kobiet zrozumiał, że raczej nie ma szans dostać się do niego niezauważony. Musiał, więc na razie porzucić zamiar dotarcia do Itorna. Jedyne, co było pocieszające to fakt, że jak się dowiedział, syn był cały i zdrowy. Postanowił wyprowadzić i ukryć w bezpiecznym miejscu córkę, a później po niego wrócić.
Tymczasem jednak należało postanowić, co dalej. Obława na zbiegów powinna się już kończyć. Wkrótce zaroi się tu od squrich. Zostać u kobiet było zbyt niebezpieczne, uciekać wobec wzmożonej czujności strażników to samobójstwo. Betina nagle pomyślała o pomieszczeniach maga. Squri nigdy tam nie wchodzili pod jego nieobecność. Gdy przyprowadzali ją, by posprzątała, zawsze zostawali na zewnątrz. Teraz na straży tych komnat nie ma pewnie nikogo, a mag w najbliższym czasie raczej nie powróci. Pomysł wydawał się najlepszym rozwiązaniem w obecnej sytuacji. Dla bezpieczeństwa Urgon miał się udać do kryjówki w damskim przebraniu. Niektóre z kobiet były tak urodziwe, że squri nie powinni się zorientować. Pozostawała jedynie kwestia brody, którą to kwestię wkrótce też rozwiązano do gołej skóry. Blond włosy spleciono w dwa grube warkocze. Na wszelki wypadek Urgon wziął ze sobą długi, szpiczasty nóż kuchenny jako, że innej broni nie znalazł. Dwie kobiece opowiastki później ojciec z córką udali się do komnat maga.
Szybko przemierzali wąskie i wijące się uliczki. Zmierzali w kierunku strzelistej baszty w centrum twierdzy. Weszli do środka. Tuż za wejściem znajdował się przestronny hol. Znajdowało się tam kilka drzwi oraz schodów prowadzących na inne poziomy twierdzy. Betina wskazała na strome, kręte schody wspinające się w górę po lewej stronie holu. Tędy wchodziło się do pomieszczeń maga. Urgon naliczył przeszło osiemdziesiąt stopni zanim dotarli do ich szczytu. Do pokonania pozostały im drzwi i krótki korytarz, a za drugimi drzwiami były już prywatne apartamenty czarodzieja.
Betina wkroczyła do korytarzyka i o mało nie krzyknęła ze strachu. Przy wejściu do komnat stał squri. Co on tu robił? Nie wiedziała. Zazwyczaj nawet, jeżeli wystawiano straż to u dołu schodów. Urgon poczuł jak chłód podchodzi mu do serca. Wykrzywione przez szpetną ranę oblicze squriego wyglądało przerażająco. Skinął na wchodzące kobiety i rzekł:
- Czego tu?
- Krug! Wiesz przecież, że mag polecił mi zajmować się jego pomieszczeniami.
Squri popatrzył na drugą z kobiet:
- A ta, co za jedna? Mag nic nie mówił o innej służącej. ... Wchodź! - rzekł po chwili do Betiny - a ty pójdziesz ze mną!
To mówiąc chwycił Urgona za ramię stalowym uściskiem, aż ten zasyczał z bólu.
- No to wszystko przepadło! - pomyślał Urgon kiedy squri sprowadzał go po stromych schodach.- A kiedy po powrocie mag dowie się o zdradzie dziewczyny zabije i ją.
Zdesperowany nagłym ruchem wysunął z rękawa nóż i z rozmachem wbił go w piersi squriego. Nie zagłębił się on do końca. Ostrze w starciu z twardym ciałem obcego nie wytrzymało i w pewnym momencie pękło. Jednak część, która się wbiła, dosięgła celu. Twarz strażnika na moment zastygła w grymasie zdziwienia, po czym pochylił się i upadł, staczając się w dół schodów. Squri tak bardzo lekceważyli słabe ludzkie kobiety, że Krugowi nawet przez myśl nie przeszło, że ta może go skutecznie zaatakować.
Betina, która została na górze usłyszała hałas na schodach. Szybko zbiegła na dół. Widok o tyle ją zaskoczył, co i ucieszył. Oto jej ojciec stał żywy ze złamanym nożem w ręku, a u jego stóp leżał martwy squri. Od tak długiego już czasu żyła w przekonaniu o potędze obcych, o braku jakiejkolwiek nadziei, gdy tymczasem jej własny ojciec zadał kłam tym przekonaniom. Wychowana w puszczy, w szacunku dla męstwa i odwagi nie mogła się oprzeć poczuciu dumy.
- Szybko weźmy go na górę! - odezwał się Urgon.
Jakkolwiek squri nie byli roślejsi od ludzi to ich ciała były znacznie cięższe. Sporo się, więc natrudzili zanim zawlekli zwłoki do komnat maga. Betina zeszła na dół zetrzeć ślady krwi. Na szczęście obcy krwawili słabo.
W tym czasie Urgon rozglądał się po pomieszczeniach czarodzieja, zastanawiając się gdzie ukryć trupa. Mag zajmował pięć dużych komnat i kilka mniejszych. Wśród tych większych była sala narad, bogata biblioteka, jadalnia, laboratorium i pokój gdzie wypoczywał po trudach knowania i spiskowania. W sumie poza salą narad i jadalnią, pozostałe pomieszczenia znajdowały się wewnątrz góry i przebijały ją po skosie na wylot. To niesamowite, ale Manan Tora wyglądała w tym miejscu jakby ją ktoś rozszczepił. Strome poszarpane granie otaczały wielką podłużną szczelinę głęboką na blisko sześćset metrów. Komnata, w której mag wypoczywał była naturalną poszerzoną pieczarą, której wyjście tworzyło coś w rodzaju tarasu nad przepaścią. Ze względu na niemal idealnie gładkie i pionowe ściany góry z tej strony, nie można było dostać się tamtędy do środka. Już samo wejście do przepastnej szczeliny graniczyło prawie z cudem, bo należało najpierw pokonać szczyt Manan Tory. Było to na tyle wysoko, że żadne latające bestie nie osiągały takiego pułapu. Urgon przeciągnął tu ciało Kruga i zrzucił je w przepaść.
- I niech go szukają! - mruknął wyraźnie zadowolony z siebie.
Nie wiedział o tym, ale Krug był pierwszym squrim poległym z ręki człowieka, odkąd pojawili się w tym świecie.
- Trzy zero dla mnie. Na moje szczęście mieli dziś kiepski dzień - pomyślał - ciekawe, dlaczego?
Betina wróciła na górę. Trochę się obawiała, co teraz będzie, ale po rozważeniu sytuacji doszła z ojcem do wniosku, że nikt nie będzie squriego szukał u maga, a na zewnątrz też go nie znajdą. Nie chcąc wzbudzać podejrzeń umówili się, że dziś ona już pójdzie, a odwiedzi ojca jutro o tej samej porze, o której zawsze zajmowała się komnatami maga.
Urgon został sam. Rozglądał się ciekawie po poszczególnych pomieszczeniach. Wielkie wrażenie zrobiła na nim biblioteka. Był to zaiste bezcenny zbiór wiedzy wszelakiej. Znajdowały się tam różne wielkie dzieła. Mimo, że był człowiekiem światłym, ukończył, bowiem całe cztery klasy nauki czytania i rachowania, z większości tych dzieł niewiele rozumiał.
- Ot magia! - rzekł odkładając na półkę opasłe tomisko - " ...nmana wykłady z fizy.." - reszta tytułu była nieczytelna.
Udał się do gabinetu maga. Tam znalazł cały szereg map. Były tam również mapy przedstawiające Erację i inne znane mu kraje. Musiał przyznać, że były doskonałej jakości. Dokładne, przejrzyste, nigdy jeszcze nie widział tak dobrych dzieł kartografów. Szczególnie wiele map dotyczyło Lehanu i dalszego Roszanu. Czyżby tamte ziemie też miały być zagrożone?
Przypomniał sobie swoją wyprawę do Lehanu przed blisko już trzydziestu laty. Spędził tam prawie rok. Ciesząc się zaufaniem i przyjaźnią tamtejszego władcy hankina Eowarda, szkolił jego dziesięcioletniego syna w sztuce tropicielskiej. Bardzo polubił tego rezolutnego szkraba. Do dziś pamiętał niezwykle mądre, jak na jego wiek, a zarazem przyjazne spojrzenie czarnych jak węgiel oczu chłopca. Traktował go niemal jak syna. Dzieciak okazał się bardzo pojętnym uczniem. Ciągle go zaskakiwał. Nagłe zadanie, jakie otrzymał z Eracji zmusiło ich do rozstania i nigdy więcej się nie spotkali.
Przypomniał sobie, co wiedział o narodach Lehanu i Roszanu. W świecie słynęły one jako narody, które wiąże Słowo. To od obietnicy, jaką złożyli sobie przed wiekami i nigdy, jak dotąd nie złamali, ich władcy. Zawsze stawali po swojej stronie. W każdym konflikcie jeden naród mógł liczyć na bezwarunkową pomoc drugiego. W zasadzie było to coś na kształt unii, z honorowym przewodnictwem hankinów Lehanu, jako potomków dawnych królów.
Przed wiekami Lehan i Roszan stanowiły jeden naród. Był to dumny lud, słynący z umiłowania do koni. Kiedyś jeden z bogów zaślepił chciwością i nienawiścią ich dotychczasowego sojusznika. Doszło do wielkiej wojny. Okryła ona niezatartą sławą dzielnych wojowników. Pod wodzą ostatniego króla Theomida pokonali oni wielokrotnie liczniejszego przeciwnika, zwyciężając w dwudniowej bitwie u stóp Białego Miasta. Zniszczenie stolicy wroga ukoronowało sukces.
Zwycięstwo to jednak było sprzeczne z wolą złośliwego boga. Napełnił go gniew przeciwko zwycięzcom. Począł od tej pory ich prześladować. Najpierw rzucił na nich straszliwą klątwę, która po dziś dzień ciąży na Lehanie. Zsyłał na nich kataklizmy, aż w końcu zniszczył kontynent, na którym dotąd żyli. Tuż przed tą katastrofą przybył do nich pewien obcy ofiarując przedziwny miecz - Gramding. Podobno jest to jedyna broń, która może odmienić ich przeznaczenie i ocalić od zagłady. Niestety obcy nie wiedział, jak zdjąć klątwę, przekazał im jedynie wiedzę o specyfiku, który czasowo likwidował jej skutki.
Zniszczenie kontynentu zmusiło przodków Lehanu i Roszanu do udania się na morze. Nie byli oni jednak dobrymi żeglarzami. W sumie to byli marnymi żeglarzami. A tak naprawdę to wcale nie byli żeglarzami. Pierwszy napotkany sztorm zatopił wiele z ich statków, resztę rozproszył. Część okrętów, z królewskimi włącznie dotarła na nowy kontynent, druga część okrętów dopłynęła do archipelagu dużych słabo zaludnionych wysp. Przez blisko półtora tysiąca lat obie te grupy rozwijały się w przekonaniu, że tylko oni ocaleli. Roszan poradził sobie z klątwą za cenę czystości krwi, mieszając się z tubylcami. W Lehanie rozpoczęto łowy na behemoty. Wkrótce też wojownicy Lehanu zasłynęli jako mordercy behemotów. Tępili te wielkie bestie, gdziekolwiek się znaleźli. W ich poszukiwaniu przenosili się z kontynentu na kontynent, aż dotarli do tego, na którym leży Eracja. Podbili słabo zaludnione tereny daleko na wschodzie za wielką pustynią i Górami Mokrymi i zamieszkują ten obszar już blisko pięćset lat. W czasie tych wędrówek za behemotami natknęli się na swoich pobratymców. Postanowili zamieszkać obok siebie. Lehan odstąpił Roszanowi południowo-wschodnią część swych ziem. Wtedy to dali sobie owo ważne i słynne w świecie przyrzeczenie.
Urgon przypomniał sobie ciekawą historię dotyczącą powstania nazwy Lehanu. Otóż za rządów hankina Eomela dotarli na nowy ląd. Pewnego razu przybyło poselstwo od tubylczych plemion zaniepokojonych pojawieniem się wielkiej armady statków z osadnikami. Przyjął ich sam Eomel. Miał on jednak pewien defekt wymowy i zamiast er wymawiał el. I tak, wśród okolicznych narodów rozeszła się nazwa Lohan. A, że takie przejęzyczenia trudno jest wykorzenić, wkrótce nazwa ta przywarła tak do przybyszów, że z czasem sami zaczęli się nazywać Lohanem. Później to ewoluowało i ostatecznie ukształtowała się nazwa Lehan. W przypadku Roszanu również kiedyś nastąpiła niewielka zmiana wymowy nazwy.
Urgona zainteresowała komoda stojąca w gabinecie maga. Jej szuflady były pozamykane. Wprawny zwiadowca nie takie zamki kiedyś otwierał. Znalazł w szufladach różne dokumenty. Zapewne ważne dla samego maga, ale jemu nic nie mówiły. W trzeciej szufladzie od góry natknął się na zwój map. Ostrożnie rozłożył je na stole. Zaczął się im przyglądać.
Mapy te przedstawiały Erację i imperium barbarzyńców. Naniesione na nie były jednak jakieś linie, symbole Ksieżyca i Słońca. Zaczął się zastanawiać, co to oznacza. Nie było dołączonej legendy, więc nie łatwo szło odczytywanie mapy.
Przyszła mu do głowy pewna myśl.
- Hmm... wczoraj była pełnia. To by się zgadzało - myślał coraz bardziej zaintrygowany.
- Ale co to jest u licha? - zastanawiał się patrząc na dwie grube krechy wiodące w góry Kharad.
I nagle zrozumiał! Miał przed sobą cały plan najazdu.
- No to po nas! - pomyślał - Ale zaraz! Squri wyruszyli trzy dni temu. Tu mają tyle drogi. Ja w linii prostej miałbym tyle. Wyruszyć mogę najwcześniej jutro wieczorem.... hmm.... nie ... na piechotę nie ma szans... chyba, żeby znaleźć konia... nawet pomijając ryzyko i tak nie zdążę... ale może, chociaż część... a co z Betiną? Musiałbym ją zostawić na pastwę losu.
Przez całą noc nie zmrużył oka. Chodził po pokojach rozważając, co powinien uczynić.
- Jeśli ich nie ostrzegę i tak Betina nie będzie nigdzie bezpieczna ...
Czas dłużył mu się niemiłosierne. Wreszcie około południa przyszła dziewczyna. Urgon opowiedział jej o wszystkim. Ogromny żal ścisnął jej serce, ale zrozumiała, że jej ojciec musi tak postąpić. Sama przekonywała go, że nie powinien mieć wątpliwości. Pozostawał problem wydostania się stąd i zdobycia konia. Problem był tym większy, że squri dokładnie przeczesywali okolicę, okazało się bowiem, że jednemu z więźniów udało się zbiec. Równie niepokojące było zaginięcie Kruga. Dowódca straży w kamieniołomie stracił za to głowę, więc pozostali dokładali wszelkich starań, aby ująć zbiega. Nie mogli zrozumieć, w jaki sposób marny człowiek zdołał im umknąć.
Betina opowiedziała ojcu o niezwykłym koniu, którym się opiekowała. Byle tylko udało się do niego dostać. Urgon miał inne wątpliwości:
- Czy mnie ten koń zechce ponieść? W tej sytuacji nie mogę ryzykować.
- Zechce, zechce, jak go o to poproszę - rzekła dziewczyna - poza tym tylko on ma szansę uciec koniom squrich.
Betina powiadomiła go, że zazwyczaj mniej, więc wtedy, gdy Słońce pochyli się bliżej zachodu niż południa strażnik u dołu schodów schodzi z posterunku. Następny przychodzi dopiero po zachodzie. W tym czasie Urgon w stroju kobiecym powinien przekraść się do baraków, gdzie mieszkała Betina. Następnie wraz z grupą kobiet uda się pod eskortą strażników do stajni, na wieczorne karmienie koni. Dosiądzie Czerniawego, a później to już łaska bogów.
Kiedy nadeszła określona pora Urgon ostrożnie opuścił bezpieczne schronienie. Rzeczywiście na dole nie było nikogo. Pech chciał, że żelazne wrota wieży były zawarte. Nie można ich było od wewnątrz otworzyć. Wrócił, więc na górę. Przeszukał dokładnie wszelkie zakamarki komnat maga i nic. Zszedł do holu. Skierował się do schodów prowadzących jeszcze niżej. Szybko się zorientował, że zdąża do lochów. Pewnym wydało mu się, ze w lochach muszą znajdować się jacyś strażnicy, dlatego, czym prędzej wrócił na górę. Był zrozpaczony. Jego wzrok zawiesił się na chwilę na ścianie naprzeciwko. Wisiały tam dwa topory.
- Niech się dzieje wola nieba! - pomyślał i zdjął jeden z toporów.
Uzbrojony ponownie zszedł do lochów, gotów na śmiertelną walkę. Ku jego zdziwieniu nie było tam żadnego ze strażników. Magiczna bariera wystarczająco zabezpieczała więźniów. W jednym z kątów znalazł kilka linek. Przyszedł mu do głowy pomysł o tyle szalony, że nie był pewien, czy wytrzymają jego ciężar. Powiązał kawałki w jedną długą linę.
- Osiemdziesiąt stopni - to będzie sześćdziesiąt stóp - przeliczał - trochę jednak zabraknie, ale chyba nie za dużo.
Ponownie wszedł na górę. Sala narad miała okno wychodzące na dziedziniec. Tu spotkał się z kolejnym problemem do okna nie dało się przywiązać liny. Wprawdzie znalazł odpowiedni zaczep, ale to jeszcze skracało linę o wzrost człowieka.
- Trudno nie mam wyjścia - pomyślał.
Schodzenie po linie nie sprawiło mu większych trudności. Po morderczej pracy w kamieniołomie nie ważył zbyt wiele, za to jego mięśnie stały się jak ze stali. Dotarł do końca liny. Do ziemi pozostała jeszcze wysokość równa trzykrotnemu wzrostowi człowieka. Skoczył licząc na cud.
Cudu nie było. Poczuł potężny ból. Przez pewien czas nie mógł się poruszyć. Obmacał kości i z wolna rozcierał obolałe mięśnie. Wydawało się, że jest cały. Jedynie prawa noga spuchła w kostce. Skręcenie. Będzie musiał zacisnąć zęby i jakoś iść. Podniósł się powoli i pokonując ból pokuśtykał przed siebie.
Dotarł do baraków kobiet. Betina już się niepokoiła. Zmartwiła ją noga ojca. Szybko jednak pomogła mu ją opatrzyć i usztywnić. Obmyła też liczne otarcia, z których Urgon dopiero teraz zdał sobie sprawę. Pod długą suknią nie będzie widać usztywnienia. Musi tylko postarać się stąpać na tyle szybko, by strażnikom nie przyszło do głowy zawrócić utykającej kobiety.
Półgodziny później zjawili się strażnicy i grupa podążyła do stajni. W drodze mijali powracających z poszukiwań strażników. Jeden z nich przejeżdżając obok bacznie przyglądał się kobietom. Coś mu nie pasowało, ale nie potrafił określić, co.
Grupa dotarła do stajni. Urgon dla niepoznaki zaczął obrządzać inne konie. Zazwyczaj strażnik pozostawał podczas prac w stajni. Tym razem wyszedł jednak przed wejście.
- No wreszcie coś po mojej myśli.
Betina zawołała ojca i szybko podążyli w stronę zagrody, gdzie stał muł i Czerniawy. Na widok towarzysza dziewczyny koń począł przebierać nogami. Po chwili zareagował jednak na przybysza podobnie jak kiedyś na Betinę - radosnym rżeniem. Dziewczyna zdziwiła się nie tyle reakcją konia, co ojca. Ten stanął jak wryty. To był jego koń! Taki sam! A jednak to nie mógł być ten sam koń. Pomijając już inne imię, to konie nie żyją tak długo. A jednak to musiał być potomek tamtego. Otrzymał go w darze od hankina Lehanu za uratowanie jego syna z łap niedźwiedzia. Tak zaczęła się jego znajomość z następcą tronu w tym dalekim kraju.
- Następcą? Zaraz przecież zgodnie ze zwyczajem w Lehan władza przechodzi z ojca na syna, gdy ten kończy 30 lat. A więc ten berbeć musi już być hankinem.
W tym momencie ogarnęło go przerażenie.
- Czarne oczy! Skąd mag znał moje imię? Skąd u niego ten koń? Czyżby? Czyżbym ocalił kiedyś sprawcę moich wszystkich obecnych nieszczęść? Czy z tego pogodnego chłopca mógł wyrosnąć taki złowieszczy okrutnik? Jeśli tak to przeklinam dzień, w którym go spotkałem?
- Tato szybko! - wyrwało go z osłupienia.
Nie namyślając się wiele osiodłał konia, a Czerniawy pozwolił na to bez cienia sprzeciwu.
Squriemu w końcu przypomniało się, co mu nie pasowało w grupie kobiet. Otóż twarz jednej z nich widywał często w kamieniołomie i nie była to kobieta. Zapewne był to ten brakujący zbieg. Puścił konia galopem w stronę stajni. Jeszcze w biegu dawał znaki stojącemu przy wejściu strażnikowi by, czym prędzej zamknął bramę. Nim jednak ten zorientował się, o co chodzi czarny rumak niczym strzała wypadł ze stajni roztrącając na wpół przymknięte wrota i przewracając stojącego obok nich wroga.
Squri, który rozpoznał Urgona natychmiast spiął konia do pościgu. Wkrótce i inni strażnicy dołączyli do pogoni. Kilku z nich znalazło się na trasie uciekiniera. Zdawało się, że Urgon nie ma żadnych szans na ucieczkę z okrążenia. I tu dopiero okazała się prawdziwa wartość Czerniawego. Jakby wyczytując intencje jeźdźca dokonywał niesamowitych zwrotów wymijając kolejnych wrogów na swej drodze. W końcu, gdy wyminął już wszystkich rozwinął szybkość, jakiej konie squrich, mimo, że też należały do najlepszych, nie mogły sprostać.
Urgon upajał się pędem rumaka. Grunt uciekający spod kopyt Czerniawego, szybko zbliżająca się ściana lasu dawały mu poczucie niepohamowanej wolności. Miał wrażenie, że unosi się jak ptak na skrzydłach. Po latach niewoli było to tak niesamowite uczucie, że w tej chwili zapomniał o całym otaczającym go świecie. Z jego piersi wyrwał się okrzyk radości.
Czerniawy dopadł do lasu, lecz choć nie mógł tu już gnać całym pędem i tak poruszał się ze zwinnością jelenia. Wyglądało na to, że nieprzyjaciel nie ma żadnych szans. Trzeba jednak pamiętać, ze byli to squri. Nieustępliwi i śmiertelnie zażarci, o niespożytej wręcz wytrzymałości. Wprawdzie wiedzieli, ze nie dościgną uciekiniera szybkością swych koni, ale liczyli na to, że będzie musiał odpoczywać, spać, oni natomiast potrafili wiele dni obyć się bez odrobiny odpoczynku, a i ich wierzchowce były szkolone do wysiłku trwającego dłuższy czas. Raz podjętego tropu już nie gubili, a byli przekonani, że nawet gdyby schronił się w sercu wrogiej armii i tak zdołają go dosięgnąć. Byli jak wściekłe psy, które tylko śmierć może powstrzymać przed rozszarpaniem ofiary.
Poprzednia | Jesteś na stronie 9. | Następna |
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 |