Historia Pewnego Wędrowca

1 2 3 4 5 6 7
Jesteś na stronie 1. Następna

Wielkie cumulusy płynęły leniwie przez lazurowe niebo niczym mamuty uciekające przed zimnem z epoki bezkresnego zlodowacenia. Lekki zefirek od niechcenia pchał je dalej, podtrzymując tym samym odwieczny cykl. Żaby radośnie skrzeczały w stawie, hydry szykowały się do snu, a troll śpiewał sprośne kolędy w rytm melodyjki z Reksia. Packi wesoło zataczały krąg w powietrzu, a sokoły wirowały w rytm rocka. Z nieba zaczął spadać Rion odziany w mszalne szaty. W ręku trzymał kielich wina. Wracał z łona Abrahama, najwyraźniej dlatego, że uznał umieranie za stratę czasu. Młoda jaskółka, która zaczynała właśnie uczyć się latać rozstawiła skrzydła i naśladując ruchy matki uniosła się na kilka centymetrów w powietrze...

Znużony wędrowiec przysiadł na kamieniu. Obok niego rozłożył się na ziemi zdyszany pies.
- Mam nadzieję, że Antagaria rzeczywiście jest niedaleko.

//Tak, idziemy już czwartą godzinę, odkąd ten stary żebrak powiedział nam, za niewielką opłatą sześciu behemów, że do Antagarii jeszcze godzina krokiem spacerowym// - pomyślał pies.

- W każdym razie, musimy już iść. Przygody wzywają! - Alavander wstał, wyprostował się, i został w tej pozycji ze skrzywioną miną.

//Znowu dysk mu wyskoczył.// - stwierdził pies. - Żenada.

* * *

Alavander był magiem. Seledynowo złocista szata zawsze radośnie powiewała, nawet gdy nie było wiatru. Pewnie to skutek tego, że była uszyta z trzepoczącego lnu, który pojawiał się tylko podczas pełni księżyca, w przeddzień święta Nieprawidłowości. Dziwny materiał, jak na szatę maga. Alavander miał bujne, roztrzepane włosy, w dziwnym pomarańczowym odcieniu. Piegowata twarz, zielono - niebieskie oczy i lekko zadarty nos dodawały mu komicznego wyglądu.
Pies był psem. W gruncie rzeczy to nic dziwnego. Wabił się "Puzon", miał rudo - brązowe umaszczenie, około osiemdziesięciu centymetrów i ironiczną duszę. Co nie zmienia faktu, że kochał się wylegiwać, jak teraz właśnie.

- Puzon, ruszaj się! - Alavander ciągnął psa za sierść.

//Nie chce mi się. Sam sobie idź. Ja tu zostaję. Dogonię cię.//

- No chodź!

//Nie.//

- Chodź!

//Odczep się.//

- Dobra, sam idę. - Alavander odszedł kilka kroków.

//No dobra, czekaj, idę już!// - pies dogonił maga i radośnie polizał swojego pana w rękę.

- Mądry piesek.

* * *

Polna dróżka powoli ustępowała miejsca szerokiemu, brukowanemu gościńcowi. Co chwilę jakaś dorożka przejeżdżała obsypując Alavandera i Puzona kurzem. W oddali widoczne było już spore miasteczko, a raczej szeroki, wysoki mur. Mag przystanął na chwilkę i popadł w zadumę.
Chwilka przedłużyła się w minutę.
Minuta w kwadrans.
//Heh. Jak tak dalej pójdzie, to dojdziemy do Antagarii jutro.// - pomyślał pies. -Jeśli dobrze pójdzie. - dodał po chwili zastanowienia.

Nagle Alavander bez słowa pobiegł szybko w kierunku miasta, zostawiając zgorszonego Puzona na środku ulicy. Pies wzruszył łapami i pobiegł za panem.

* * *

Zasapany pies i zasapany mag dotarli do bramy wielkiego miasta. Puzon przysiadł na kamieniu, Alavander rozłożył się obok. A może odwrotnie? Mniejsza z tym.

Brama zamknęła się z hukiem.
- Co to do...? - Alavander wstał. Pies też.

Mag podszedł bliżej. Zapukał.
- Czego? - rozległ się głos z góry. Niski, przysadzisty mężczyzna stał na murze.

//Chcieliśmy wejść, tłumoku// - Puzon był wyraźnie podirytowany.

- Wejść chcieliśmy, bo co?

- No to nie wejdziecie. Za późno. Nikogo już nie wpuszczamy.

Alavander przysiadł zrezygnowany na kamieniu. Puzon obok.
To będzie długa noc.

* * *

Zaczęło świtać.

Spory, rudawy pies przyglądał się wschodowi słońca. Obok spał jeszcze mag. Na horyzoncie pojawiła się niewielka kompania ludzi. No, może nie wszyscy byli ludźmi, ale na pewno mieli dwie ręce i dwie nogi. W gruncie rzeczy, to już coś.

Drużyna zbliżała się w dość szybkim tempie. Pies obudził mężczyznę śpiącego obok.
- Jeszcze minutkę, mamusiu. - Alavander przewrócił się na drugi bok i znowu zasnął.

//Heh. Jak zwykle.// - Puzon popadł w zadumę.

Po chwili jednak musiał wyrwać się z tego przyjemnego stanu, ponieważ kompania podeszła już pod bramę. Pies zaczął przysłuchiwać się rozmowie dziwacznych, jak zdążył zauważyć, przybyszów.

- Orami, jesteś pewien, że dobrze idziemy? - niska, ciemnowłosa kobieta wyglądająca na elfickiego maga zwróciła się w kierunku wysokiego szatyna - również czarodzieja.

- Tak, Sabrell... - Orami przytaknął od niechcenia. Puzon przyjrzał się bliżej magowi. Czerwona szata, brązowe oczy, i takie też włosy, kilkudniowy zarost. Zamyślony.

//Typowy czarodziej. Dobrze, że chociaż Alavander jest normalny.// - pomyślał pies. -W porównaniu z tym. - dodał po chwili namysłu.

Obok Oramiego stał inny mężczyzna. Długie włosy, piękna cera i łuk zdradzały jego pochodzenie. Mezantih był elfem i miał na imię Mezantih, ale w chwili obecnej nie będziemy poświęcać na to czasu. Otóż Mezantih zobaczył coś, czego inni nie dojrzeli. Gdzieś tam, gdzie orangutany mówią "papa", na horyzoncie znajdowała się szeroka chmura pyłu. Ale nie był to zwykły pył. Była to, jak trafnie zauważył Mez, horda zdziczałych barbarzyńców przyspieszających z każdą chwilą. Mezantih oszacował ich prędkość na jakieś 97243124574151543912412312 cali/księżyc. Nie było to dużo, jak na przyspieszającą z każdą chwilą hordę zdziczałych barbarzyńców, jednak na niewtajemniczonych robiło to wrażenie.

Przyspieszająca horda zdziczałych barbarzyńców zbliżała się coraz bardziej. Mez, Sabrell, Orami i Puzon stali zapatrzeni w pędzący batalion dzikusów. W końcu taka okazja może się nie powtórzyć!

* * *

Gdzieś na drugim końcu kraju stado mamutów wracało z polowania. Ziemia trzęsła się i podskakiwała rytmicznie przy każdym uderzeniu nóg zwierząt. Tratowały wszystko. Nawet największe drzewa były wyrywane i ciągnięte przez siłę Władców Świata.

Dawna legenda, przekazywana z pokolenia na pokolenie mówiła, że setki milionów lat temu, gdy na ziemi panowały gigantyczne jamochłony, z kosmicznej otchłani przybyły mamuty. Nie takie, jakie możemy oglądać dzisiaj. Praprzodkowie dzisiejszych mamutów - dziesięciokrotnie większe i potężniejsze. Rozpoczęła się zażarta walka o władzę nad światem ludzi. Szala zwycięstwa co i raz przechylała się z jednej strony na drugą.
I wtedy narodził się On. Mamut nad mamutami. Urodzony przywódca i dyplomata. Geniusz. Imię jego brzmiało Zen, co we Wspólnej oznaczało dosłownie wybawcę. Matka jego, A'Ilen zawarła wtedy pakt z Przeznaczeniem, bogiem Tego, Co Będzie. Układ ten polegał na poświęceniu jej duszy na służbę u Przeznaczenia, w zamian za naznaczenie jej pierworodnego syna imieniem Zen. Według tradycji, imię pierworodnego syna zawsze nadawali bogowie. I zawsze w niezrozumiałym języku Mędrców.
Zen przyszedł na świat w księżycu Radości Elfów wtedy, gdy jamochłony osiągnęły znaczną przewagę nad mamutami. Olbrzymie stułbie burzyły wszystko co stanęło im na drodze. A'Ilen zmarła w trakcie porodu. Mały Zen zmuszony został do samodzielnego życia. Już w początkach swego trwania musiał stawić czoła kilku chełbiom. Z potyczki wyszedł zwycięsko, aczkolwiek został ciężko ranny. Jego beznadziejna walka o przetrwanie dopiero teraz rozpoczęła się naprawdę.

Zen szybko przestał być dzieckiem. Wielu uważa, że nigdy nim nie był. Wielu też uważa, że jest on zmyśloną bajeczką, by dawać przykład dzieciom.
Nadszedł pamiętny Dzień Wyzwolenia. Dojrzały już Zen poprowadził armię mamutów na stolicę jamochłonów - Alhesgard.

Walka była długa. W heroicznym szale i w przypływie nadmamuciej siły Zen staranował wieżę magiczną, która pozwoliła jamochłonom opuścić głębiny oceaniczne. Cały świat poczerniał. Pogrążył się w ciemności. A mówiąc po ludzku: wessało kolory. Pioruny spadały kolejno na wszystkie stułbie i chełbie, które w agonii uciekały do wody. Tylko nieliczne przeżyły. Ziemia znów była wolna.


Jesteś na stronie 1. Następna
1 2 3 4 5 6 7