Syn złodzieja
1 2 3 4 5 6 7 8 9 | ||
Jesteś na stronie 1. | Następna |
Pogwizdując cichutko, szedł raźnym krokiem za wozem. Rzadko używana droga, była dosyć zachwaszczona. Ale nie można było narzekać, dobrze, że w ogóle mógł podróżować i wyrwać się z tego parszywego miasta. Tak naprawdę to wcale nie chciał stamtąd uciekać. Musiał to zrobić.
Wszystko rozpoczęło się od tego pamiętnego dnia. Wybrał się na rynek, była środa - dzień egzekucji. Stanął w tłumie i przyglądał się jak kolejni ludzie żegnali się z życiem. Powoli zaczynało go to nudzić, już chciał odejść gdy... zobaczył swego ojca.
Jego ojciec był złodziejem. Zwyczajnym złodziejem, zajmującym się tym, czym wszyscy zwyczajni złodzieje. Nie był jakimś wyjątkowym ojcem. Wszystko co zarobił, przepijał. Z tego też powodu Maern, bo takie było imię chłopca, był tak nienaturalnie chudy. A teraz ten złodziej stał przed żądnym krwi tłumem.
Maern pamiętał jak próbował uchwycić wzrok ojca swymi czarnymi, podkrążonymi oczyma. Jednak tamten go nie zauważył.
Umarł wtedy, a chłopak nie mógł na to nic poradzić, widział ciało, bezładnie wiszące na stryczku - jak wiatr poruszał nim w różne strony. A potem pogłębiły się jego problemy z pieniędzmi. Dom, w którym mieszkali został obrabowany. Ukradziono nawet książkę, którą ukrył, wydawało się, w trudno dostępnym miejscu. To była jego jedyna książka jaką kiedykolwiek posiadał. Kupił ją od starej kobiety na bazarze, która również nauczyła go podstawowych zasad czytania. Księga traktowała o zawiłych sprawach, jak na przykład: w jaki sposób przeznaczenie objawia się wśród nas? Maern przeczytał to i nic nie zrozumiał. Ale mimo wszystko lubił ją. Teraz to była przeszłość.
Wtedy jeszcze mieszkał w mieście. Mógł tam mieszkać. Ale to się zmieniło. Chciał okraść jakiegoś bogatego kupca, sięgał już do jego sakiewki, gdy... Tamten go zauważył. Zaczął go ścigać, zapamiętał jego twarz. Maern musiał uciekać z miasta.
Było to jednak niebezpieczne. Wyjść poza mury miasta... Na samą taką myśl człowiekowi robiło się chłodno, a ciarki przebiegały wzdłuż kręgosłupa. Mury miasta, to była granica. Granica cywilizacji. Co prawda wokół murów rozciągały się pola uprawne - skądś trzeba było czerpać pożywienie - ale mieszkać poza murami... Nikt nie był na tyle głupi.
Po całym świecie grasowały potwory, bezmyślne stwory atakujące wszystkich. Nie mogły się w oczywisty sposób przedostać przez mury. Dlatego ludzie osiadali tylko wewnątrz murów, żeby być bezpiecznymi.
A wyjść poza obrzeże miast? Jeszcze większe głupstwo. Takie zachowanie równało się ze śmiercią. Jednak wyprawy za mury się zdarzały. Najczęściej robili to kupcy, znający skróty prowadzące do innych miast-państw. Jeżeli wyprawa się udała, to przywozili ze sobą mnóstwo pieniędzy i towarów na sprzedaż. A jeżeli nie wracali? Nikt po nich nie płakał.
Właśnie do takiej wyprawy dołączył się Maern, uciekając przed gniewem okradzionego mieszkańca miasta Merilvii.
Bał się. Bał się tego, że w każdej chwili ktoś, a raczej coś, może ich zaatakować. Było to zresztą prawdą.
Jechali już cztery dni, podobno zbliżali się do jakiejś małej, warownej osady - tam mieli odpocząć. Maern radował się na możliwość spędzenia nocy w łóżku. Cieszył się, że nie będzie musiał pod wieczór oddalić się od obozu i szukać drewna na opał; że nie będzie musiał w nocy trzymać warty; że chociaż na jeden dzień opuści go ten niepokój.
Tymczasem rozbito obóz, więc Maern musiał oczywiście pójść po drewno. Nie lubił tego, zawsze wtedy z niepokojem rozglądał się wokół. Obawiał się, że coś może go zaatakować. Ale to był jego obowiązek.
Zagłębił się w las. Rozglądał się czujnie szukając odpowiedniego chrustu. Nie było go zbyt wiele w okolicy. Zapuścił się głębiej w puszczę.
Nagle całym ciałem zatrząsł jakiś niezrozumiały dreszcz, zakręciło mu się w głowie. Czuł że coś złego było niedaleko, po prostu to czuł.
Niespodziewanie za nim, od strony obozu rozległ się skrzek, zaraz po nim pisk, a potem... krzyk ludzi. Szybko dołączyły do tego odgłosy walki.
Maern nie czekał długo - rzucił się do szaleńczej ucieczki, byle jak najdalej od obozu - w kierunku, w którym leżała owa warownia, miejsce, gdzie mieli dotrzeć.
* * *
Biegł już długo, księżyc świecił mocno, co pomagało mu w orientacji. Nie słyszał już krzyków dochodzących od obozu. Zastanowił się, czy to możliwe, że uciekł tak daleko... miał taką nadzieję. Ale czy to możliwe? A może oni sobie poradzili z tym co ich zaatakowało?
Był już strasznie zmęczony, dłużej nie mógł biec. Oparł się o drzewo, musiał chwilę odpocząć, uporządkować myśli.
- Co jest mym celem? - Zastanowił się. - Wracać jak na razie nie zamierzam, więc - zamyślił się - więc muszę skierować się do tej osady. - Dokończył.
Ruszył dalej, teren zaczął się nieznacznie podnosić. Przypomniał sobie coś.
- Chwileczkę, przecież oni mówili, że ta warownia znajduje się na pagórku! Czyżbym już się zbliżał do celu?! - Ucieszył się.
Przyspieszył kroku. Zmęczenie jakby zmalało, gdy uświadomił sobie jak blisko jest swego celu.
Zauważył na ziemi jakiś dziwny kamień, miał czerwoną barwę. Zatrzymał się. Wziął go do ręki i... znieruchomiał. Usłyszał jakiś szelest za sobą. Wolnym ruchem odwrócił głowę. Nic. Pusto. Już chciał ruszyć dalej, gdy dostrzegł blask. Księżyc odbijał się od oczu, które się w niego wpatrywały. To na pewno nie były ludzkie oczy.
W tej samej chwili zrozumiał dlaczego ten kamień był czerwony. Zakrzepła krew.
Poderwał się do biegu.
To coś za nim również.
Jesteś na stronie 1. | Następna | |
1 2 3 4 5 6 7 8 9 |