Syn złodzieja

1 2 3 4 5 6 7 8 9
Poprzednia Jesteś na stronie 6. Następna

Podpierając się na fantastycznie powykręcanym, jednak mocnym kiju, z trudem stawiał kolejne kroki. Jasno świecące dziś słońce dobrze robiło na jego stare, słabe kości. W ciepłych promieniach wygrzewały się, nie bolały zbytnio. Słabym wzrokiem przeczesał okolice. Kochał to miejsce. Przychodził tu codziennie. Teraz to robi tylko wtedy, gdy słońce mocno grzeje i łagodzi ból w kościach.

Heswel był znachorem w pobliskiej wiosce. Leczył tamtejszą ludność jak tylko potrafił najlepiej. Pomagał im w czym tylko mógł. Czasami przychodziły do niego także osoby z dalszych osad. Był dość znany w tej okolicy. Wszyscy chwalili sobie jego spokój, roztropność i umiejętność dobrego rozpoznania dolegliwości. Z tym ostatnim było kiepsko u innych jemu podobnych. Nieraz słyszał, jak z powodu bólu zęba amputowano komuś obie ręce. Cóż, zdarzały się i takie przypadki. Jednak nie u Heswela - on zawsze doradzał mądrze. Zawsze leczył to, co należało. A jeżeli nie wiedział jak komuś pomóc, to nie pomagał. Miał zasadę, że jeżeli nie wiadomo jak można komuś ulżyć w cierpieniu, to lepiej nawet nie próbować, bo można tylko niepotrzebnie zaszkodzić.

Natomiast ta łąka. Ooo!, to jest miejsce dla Heswela szczególne. Kochał tutaj przychodzić nie tylko dlatego, że było tu przepięknie, ale również z tego powodu, że znajdowały się tutaj różne, często bardzo rzadko spotykane, zioła. Je zresztą też darzył szczególnym uczuciem. Ale nie za sprawą tego, że dzięki nim mógł być tym, kim jest. To, że dawały mu pracę, nie było powodem jego miłości. Kochał je, gdyż one uzdrawiały. A uzdrawianie było tym, do czego matka natura stworzyła Heswela.

Wielką przyjemność sprawiało mu, gdy widział, jak kolejni zwyczajni, prości chłopi zdrowieją. Lubił patrzeć na niepełny uśmiech, który zakwitał na ich twarzach, gdy widzieli sylwetkę znachora. Wiedział, że jest to szczery uśmiech, że płynie z serca - z wdzięczności do niego. I brak kilku zębów wcale mu nie przeszkadzał. Czuł się jak ojciec, który musi dbać o swoje dzieci; który jest za nie odpowiedzialny, bo same by sobie nie poradziły. Musiał im pomagać, jako najmądrzejszy wśród nich. Musiał je prowadzić, po krętych ścieżkach tej krainy, którą jest życie.

Heswel zatrzymał swój zmęczony wzrok na pięknym dębie rosnącym na skraju lasu. Był wielki, stary i cudowny. Starzec pamiętał, że gdy przybył do tej okolicy uwielbiał siadać pod tym drzewem i odpoczywać. Teraz nie mógł sobie na to pozwolić, jego kości były zbyt kruche, a on zbyt słaby. Uśmiechnął się do miłego wspomnienia.

Obok dębu rosły jeżyny. Uwielbiał je. Miały w sobie smak lasu, dzikości. Zawsze kiedy je jadł, to czuł jakby stawał się jednością, z otaczającą go naturą. Ten cierpki smak... rozmarzył się. Szkoda, że jeszcze niedojrzałe, przeszło mu przez myśl.

A pod jeżynami...

- Tak, tutaj jesteście! Pomożecie staremu młynarzowi. Skarżył się na ból pleców...

Zerwał kilka listków delikatnej, żółtawej rośliny i poszedł dalej.

Głaz. Zawsze kładł na nim posiłek, który przynosił ze sobą. Teraz nie mógł aż tak wiele czasu spędzać poza domem i ciepłym łóżkiem. Jeszcze nie. Ale nadchodziło lato! Tylko, że wtedy nie będzie mógł zbyt długo przebywać na słońcu, gdyż będzie zbyt duszno... Ach, trudne jest życie staruszka.

Wyrwał korzeń nieznanej przez nikogo w okolicy - oprócz niego - rośliny i wrzucił go do woreczka, mrucząc coś o odciskach kowala.

Zbliżył się do skarpy, musiał zebrać jeszcze tylko...

Pod skarpą leżał jakiś człowiek. Z głowy niewielkim strumyczkiem sączyła się krew, tworząc wokół niewielką kałużę.

Podszedł do niego na tyle szybko, na ile pozwalała laska i bóle kości. Przykucnął obok niego, przy okazji skazując się na trzeszczenie pleców. Zauważył, że klatka piersiowa leżącego porusza się nieznacznie. Wyciągnął z przewieszonego przez ramię worka biały materiał i owinął nim głowę nieznajomego.

Do ust wsypał mu zmielone zioła.

Chciał...

Ranny otworzył jedno oko. Malował się w nim strach i... zdziwienie.

- Spokojnie - zaczął znachor - jestem tu by ci pomóc.

- Pomóc? - zdziwił się leżący.

- Tak, nie obawiaj się, pomogę ci!

Nagły ruch zaskoczył starca. Spojrzał w oczy trzymającego go za gardło człowieka. Poczuł jak uścisk zwiększa się, jak zaczyna brakować mu powietrza. Oczy wychodziły Heswelowi z orbit, ale było to zachowanie instynktowne. Tak naprawdę to cieszył się, że zdążył pomóc potrzebującemu.

- Nikt mi nie pomoże - rozległ się głos nad martwym ciałem. - Wszyscy chcą mnie wykorzystać...

* * *

Siedział na pięknie zdobionym fotelu w swoim biurze. Nie żałował sobie wina ze stojącej przed nim karafki. Obok niej stały trzy puste butelki.

Pił od bardzo dawna, sam już stracił rachubę czasu. Załamał się, był na skraju wyczerpania. Plan, który układał tak długo wziął w łeb. Jego misja... zawiódł. Dostał tą misję od samego Najwyższego! On - ojciec duchowy całej Braci Światła! Przepadł... Nie spełnił Jego woli.

A to wszystko przez tego małego chłopaka. Mieli go tutaj przywieźć i w świętym misterium ofiarować na ołtarzu Najwyższego. Tak naprawdę to miał tylko go zabić, ale chciał to zrobić w efektowny sposób i... przy okazji zaskarbić sobie Jego łaskę. Długo myślał cóż to będzie za przepotężna ofiara! Jeszcze nikt nie ofiarował Mu czegoś takiego. Kogoś takiego...
Prawie się udało - złapali tego młodzieńca.

Ale znaleźli się jacyś kretyńscy obrońcy! Uratowali go i... nie, nie uratowali, tylko porwali! Na pewno zamierzali użyć go do własnych celów!

Przywódca Braci Światła sięgnął do karafki. Była pusta.

- Cholera! - zaklął, po czym wstając, zmiótł z blatu stołu wszystkie butelki, które roztrzaskały się, spadłszy na podłogę.

Z rozmachem kopnął swój fotel. Przewrócił się. Mężczyzna. Był zupełnie pijany.

Mętne spojrzenie uchwyciło jakąś rozmytą postać. Zbliżyła się do niego. Był to młody chłopak.

- Wykorzystać. Chciałeś mnie wykorzystać.

- C... oo? - z trudem wybełkotał pijany.

I były to ostatnie słowa w jego życiu. Poczuł ucisk w klatce piersiowej.

Potem nie czuł już nic.

* * *

Stała nad nim jakaś postać. Młody chłopak, zapewne syn nic nie znaczącego wieśniaka. "Kto pozwolił wejść tutaj takiemu ścierwu?" - zdziwił się Relfenion, najwyższy mag Pezefonii. Władca tego miasta. Nie było nikogo, kto mógłby oprzeć się jego mocy. Był najpotężniejszym człowiekiem tego świata. Tak przynajmniej uważał.

Nie miał zamiaru dopuścić, by ktoś mu przeszkadzał. Dopiero co się obudził, jednak nie planował jeszcze zająć się swymi obowiązkami.

- Przyjdź potem - mruknął prawie niesłyszalnie.

Jednak stojący obok nawet się nie ruszył. Stary mag przyjrzał mu się dokładnie. Nie potrafił go zrozumieć. Każda inna osoba już dawno uciekłaby stąd, bojąc się, że za chwilę może zostać zmieniona w świerszcza, czy innego owada. Natomiast ten chłopak... On wpatrywał się w Relfeniona. Patrzył na niego z nienawiścią.

- Kim jesteś, do czarta?! - Prawie krzyknął mag.

Nieznaczny uśmiech zagościł na twarzy młodzieńca. Z oczu biły krwawe iskry.

- Szukałeś mnie. Znalazłeś. A teraz jest odwrotnie.

Najwyższy mag Pezefonii od razu zrozumiał aluzję. Nie zastanawiając się nad sensem reszty słów przygotował zaklęcie zamrażające. Trzy. Dwa. Teraz!

Wiązka niebieskawego światła uderzyła w pierś chłopaka. Ten zachwiał się lekko i... groźnie wykrzywił wargi.

W maga uderzył strumień mocy. Ogromny strumień mocy - jeszcze nigdy takiego nie spotkał...
Zapadł się w otchłań cieni...

Obudził się zlany potem. Sen - proroczy sen, myślał gorączkowo. Muszę jak najszybciej...

Nad nim stała jakaś postać...

* * *

Wzgórze, kilka drzew, krzaków. W oddali malutka wioska...

... i on. Patrzył obojętnie przed siebie. Zupełnie odizolowany od świata, nieruchomy... Wewnątrz toczyła się burza.

Ludzie, tacy malutcy, tacy prości. Tak łatwo mogą stracić życie. Tak łatwo. Mogłem im pomóc, ale nie. Nie udało mi się. Zabiłem tyle osób...

Zemściłem się. Chcieli mnie wykorzystać; chcieli przy mojej pomocy stwarzać zło. A potem mnie zabić.

Ale to ja już sprowadziłem mnóstwo zła! Zabiłem, zabiłem!

Nie... to wszystko przez nich, oni chcieli mnie...

Zabiłem! Nie chcę już więcej!

To wszystko...

Muszę...

Z tym...

Skończyć!

Nie... Nie mogę, to nie moja...

Zabić, zabić! Nie sprawiać już więcej zła!

Nie mogę! Nie mogę się zabić, nie potrafię! Ona mnie utrzymuje przy życiu... Ona nie pozwala mi umrzeć, nie mogę sam się zabić...

Niech więc ona mnie zabije!

Tylko gwiazdy były świadkami niewielkiej łzy spływającej po policzku chłopaka, który upadł na ziemię. W tej samej chwili niebo wokół rozbłysło na czerwono.
O znajdującej się w pobliżu wiosce już nikt nie usłyszał.

A to wszystko obserwowały gwiazdy. Nieme strażniczki nocy.

Na smolistym całunie zamigotał jeden punkcik, świecił blado... zgasł.


Poprzednia Jesteś na stronie 6. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9