Epizod

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
Jesteś na stronie 1. Następna

PROLOG

Bitwa trwała...

Walkom towarzyszyła potworna magiczna burza. Ciemne chmury wirowały w zawrotnym i nienaturalnym pędzie, dziki deszcz zacinał mocno, siekąc niemiłosiernie wszystko na swej drodze, a wiatr wciąż ponawiał swe wściekłe ataki. Raz po raz uderzały pioruny, wybuchały ogniste kule, wzlatywały energetyczne pociski. Niebo przesłaniały chmary strzał. Zgiełk piekielnej nawałnicy wciąż rozdzierały krzyki walczących i szczęk metalu. Rankiem porośnięta jeszcze zieloną trawą równina, pod stopami wojowników zmieniła się w błoto - mieszaninę gleby, wody i krwi.

Bitwa, z wciąż niemalejącą zaciekłością, trwała już wiele godzin.
Na szczycie pokrytego stosami trupów wzgórza, resztkami sił broniła się cięzkozbrojna piechota - żołnierze w czerwieni zalewani byli coraz to nowymi falami nieprzyjaciół, ale żaden z nich nawet nie pomyślał o złożeniu broni. Sam król był tu z nimi i liczył na nich. Nie mogli go zawieść. Jednak sytuacja nie przedstawiała się dobrze. Choć odparli wszystkie dotychczasowe natarcia, wyraźnie było widać iż słabną z każdą chwilą. Żołnierze nie wkładali już takiej mocy w zadawane ciosy, coraz częściej chwiali się i padali pod razami nieprzyjaciół i z każdą chwilą ginęło ich coraz więcej. Bojowi magowie, skryci w centrum formacji piechoty, także dotarli już do skraju swych możliwości. Śmiertelnie wyczerpani rzucali swe ostatnie zaklęcia. Zmęczeni, brudni, mokrzy i bladzi ze strachu - wyraźnie słaniali się na nogach przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru. Dawali jednak z siebie wszystko, jak przystało na wojowników w służbie króla. Walczyli, choć nie było już nadziei - szanse na zwycięstwo zostały stracone wraz z załamaniem się szarży ciężkiej jazdy, mającej zgruchotać nieprzyjacielskie wojska. Zwycięski, miażdżący atak, przerodził się bowiem po wielu godzinach strasznych walk w zwykłą rzeź. Jeźdźcy znaleźli się w pułapce, zewsząd otoczeni wrogimi wojownikami i choć bili się bohatersko i z ogromnym poświęceniem czekała ich niechybna śmierć - wiedzieli o tym, a mimo tego nie tracili ducha, walcząc do końca. I ginęli jeden za drugim...
Wszędzie dookoła panowała nieopisana wrzawa i hałas. Potworny zgiełk, krzyki, wybuchy, szczęk broni i zapach krwi atakowały zmysły każdego z walczących. Na scenie batalii zalegały masy okaleczonych ciał oraz porzuconego oręża. Chaotyczny kocioł śmierci i bólu.

Bitwa trwała...

W samym centrum formacji piechoty broniącej wzgórza, wśród wycieńczonych magów, znajdowała się okryta dziwnym cieniem postać, która w ogarniającym wszystkich zapale bitewnym była ostoją spokoju. Odziana w ciężką zbroję, w koronie na głowie stała niewzruszona i obserwowała. Lecz miast na miejsce najzacieklejszych walk, nienawistne spojrzenie króla skierowane było ku północy, na daleki horyzont - tam, gdzie za wzgórzami, ponad głowami wojowników widoczne były tereny Puszczy. W oczach władcy czaiła się furia. Trawiła go potworna bezsilność i gniew, gdyż owoc jego ciężkiej pracy ostatnich dziesięciu lat był obracany w pył - jego wierni żołnierze ginęli, a kraj był we władaniu hord wrogów. Marzenia o potędze Agnoru zostały stracone. Ta świadomość zmieniła go w pustą skorupę. Wyzbył się wszelkich ludzkich uczuć. Żądał już tylko pomsty. Śmierci zdrajców. Umiał myśleć tylko o tym, był gotów oddać za to wszystko. Płomień nienawiści wypalał go od wewnątrz, emanowała z niego wyraźnie wyczuwalna wściekłość i ból. Zapomniał o bitwie toczącej się wszędzie dookoła, zatracił się w swym gniewie i rozpaczy.
Nawet nie poczuł elfickiej strzały, która go ugodziła, przebijając klatkę piersiową w miejscu gdzie łączą się płyty pancerza. Wciąż stał nieporuszony - chęć mordu dodawała mu sił, nie pozwalała mu się poddać. Wciąż patrzył na północ. Wiedział, że On tam jest.
Zdrajca!
Dwie kolejne strzały wymierzone w króla nie dotarły do celu, gdyż jeden z żołnierzy w czerwonym mundurze zasłonił go własnym ciałem. Lecz oddał życie na darmo, ponieważ ten jeden, wcześniejszy pocisk wystarczył. Rana monarchy była śmiertelna. Mimo swej determinacji, posępny władca powoli osuwał się w ciemność. Umierał. Czuł już tylko nienawiść. Nienawiść, żądzę krwi i odwetu. Po chwili nie czuł już nic.

Bitwa trwała...

*

Na dalekim wschodzie, wśród wiecznie ośnieżonych szczytów niedostępnych i nienazwanych gór, głęboko pod przeklętym miastem Isnudarg, znajdowała się nie mająca dna pieczara. Jej przepastne, niezbadane, długie na setki mil korytarze przecinały masyw górski wzdłuż i wszerz. Niewielu wiedziało o jej istnieniu. Ci nieliczni, którzy słyszeli o tym miejscu, dla własnego bezpieczeństwa trzymali się od niego z dala. Wieki całe nikt się tam już nie zapuszczał, gdyż można było tam znaleźć jedynie śmierć. Od niepamiętnych czasów niepodzielnie panowało tam dwoje władców: cisza i ciemność.

W atramentowej czerni najgłębszej z jaskiń pojawił się z wolna słaby czerwony poblask. Rozjaśnił on wieczny mrok panujący w tym miejscu. Było to ogromne, okrutne oko. Następnie powoli otworzyło się drugie. Rozszerzyły się pionowe źrenice. Pieczarę przebiegł świst wciąganego w nozdrza powietrza. Po chwili rozległ się głęboki pomruk i powolne szuranie - wielkie cielsko poruszyło się nieznacznie. Potężny czerwony smok zbudził się ze snu. Przeciągnął się i rozglądnął ciekawie, po czym zamarł w bezruchu. Ponownie nastała cisza. Stwór zmrużył ślepia. Nasłuchiwał. Czekał na znaki. Mentalnym wzrokiem przeczesywał świat. Szukał tego, co go obudziło.
Szybko odnalazł swój cel.
Z łatwością wyczuł źródło śmierci, nienawiści, strachu i cierpienia - wydarzenia rozgrywające się właśnie w Agnorze dostarczały ich w ogromnych ilościach. Dodawały mu one sił. Karmiły po długim czasie głodu. Minęło tak wiele lat...

Nagle olbrzymią grotę wypełnił potworny ryk tryumfu. Odległe ściany zatrzęsły się, ze sklepienia posypały się odłamki skał, a echo rozniosło dźwięk po najdalszych korytarzach. Wypełnił on każdy zakamarek bezdennej jamy. W tłumaczeniu na język wspólny oznaczał jedynie dwa słowa.

"Nadszedł czas".

*

We wspaniałym agnorskim mieście Zarun, na błękitnym, bezchmurnym niebie świeciło letnie słońce. Blask jego promieni odbijał się na zdobionych kolorową dachówką dachach prywatnych domostw i, licznych w tak bogatej metropolii, budynków użyteczności publicznej, szczególnie efektowny pokaz dając na strzelistych, śnieżnobiałych zwieńczeniach wież klasztoru - siedzibie mnichów obrządku Kesi-ana. Klasztor ów, był ogromną budowlą, o niezaprzeczalnych przymiotach obronnych, otoczoną wysokim i grubym murem, zbudowanym z jasnoszarego kamienia. Osadzona w nim masywna, wiecznie zamknięta i zdobna w bogate ornamenty brama z brązu, zwrócona była ku centrum metropolii, do której to prowadziła wąska, niebezpieczna ścieżka, meandrująca wśród poszarpanych, nieprzystępnych skał. Nie łatwo było dotrzeć do tego przybytku mądrości. "Szara warownia", jak ją nazywali jej mieszkańcy, stała bowiem w niewielkim oddaleniu od miasta, na szczycie surowego urwiska, nad samym brzegiem potężnej i leniwie toczącej swe wody rzeki Oromany, w widłach której rozpościerał się Wielki Zarun.

Wewnątrz twierdzy, w samym centrum klasztornych zabudowań, w plątaninie korytarzy i różnorakich pomieszczeń, w śród mnogości sal o podobnym wystroju i wielkości, znajdowała się jedna szczególna, choć na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniająca. Zgodnie z odwieczną tradycją w wielkiej komnacie przebywało jedynie pięciu ludzi. Najstarszy, siwy i zgarbiony siedział na samym jej środku, pozostali zaś, uzbrojeni w pergamin, kilka piór i kałamarz, w jej czterech odległych rogach. Czuwali siedząc w milczeniu, pogrążeni w rozmyślaniach, wypełniając tym samym swój nader nieciekawy, ale także niesłychanie ważny obowiązek.
Jednak nie chroniło ich to przed potworną nudą.

Nagle, w ciągu jednej chwili, w pomieszczeniu zapanował przenikliwy chłód, który wywołał u obecnych krótki dreszcz strachu. Równocześnie nastała głęboka, nienaturalna cisza, a czas jakby się zatrzymał, czyniąc każdy ruch dziwnie leniwym i niemrawym. Światło skąpo sączące się przez wysokie okna z wolna nabrało widmowej, osobliwej natury, przedmioty i nieliczne meble utraciły swą wyrazistość i stały się dziwnie płaskie, jakby dwuwymiarowe, kształty ich zaś wydłużone. Wszystkie kolory bladły stopniowo, aż stały się ledwo rozróżnialne, szarawe i niewyraźne. Do uszu obecnych poczęły dochodzić echa dziwnych głosów, które zdawały się docierać jednocześnie z nieskończenie odległego i przerażająco bliskiego miejsca.

Szepty z zaświatów.

Jedynego Mówcę Zakonu, siedzącego po środku komnaty, okrył głęboki cień.
Jednocześnie mężczyzna zaczął powoli wznosić się w powietrze. Jego szaty oraz długie, siwe włosy szarpał widmowy wiatr, mający swe źródło w podłodze bezpośrednio pod nim - wiatr którego powiewów nie czuł jednak żaden z czwórki pozostałych obecnych, co napełniło ich nabożnym lękiem i podziwem. Nie wiadomo kiedy pojawił się pierwszy jaskrawo biały ognik, lecz już po chwili lewitującą postać otaczało całe ich mrowie - wirujących w zawrotnym pędzie dookoła starca. Świetlne refleksy, które rzucały na pociemniałe ściany dopełniały niesamowitości i wyjątkowości całej sceny, dodając jej także swoistego uroku.
Nikt z obecnych nie potrafił określić, jak długo trwał ten stan. Wydawało się, iż to jednocześnie kilka chwil i cała wieczność.

Wtem mroczna postać otworzyła oczy. Były białe. Puste. Wpatrzone w nieistniejący punkt. Odcinały się wyraźnym kontrastem od ciemnej, pobrużdżonej zmarszczkami twarzy. Ona również wyglądała na martwą. Była zastygła jak maska. Poważna i smutna. Cała jego zgarbiona postać emanowała tymi uczuciami. Tylko to odróżniało go od reszty mnichów, bowiem sam wygląd zewnętrzny nie świadczył o jego wyjątkowości. Tak jak wszyscy pozostali w klasztorze, odziany był w zwyczajowy kaftan z brązowego, szorstkiego materiału, z kapturem odrzuconym na plecy. Jak zawsze. Wciąż w jednej pozycji. Nieruchomy jak rzeźba. Nigdy się nie poruszał. Siedział tak całymi latami nie dając nawet najmniejszego znaku. Lawirował na granicy życia i śmierci. Na granicy światów. Dusza błądziła po niezbadanych ścieżkach krain, których nie oglądał nigdy żaden śmiertelnik, ciało zaś, trwające wciąż dzięki magii i sile woli starca, było jedynie kotwicą, podtrzymującą go w rzeczywistości. Jego poświęcenie pozwalało mu obserwować. Czasami tylko, kiedy miał po temu okazję i ważny powód, swą wiedzę mógł przekazać żyjącym. Tak działo się właśnie w tej chwili. Mimo, że ledwo poruszał wargami, mówił donośnym, wyraźnym, wielotonowym głosem, który dochodził jednocześnie zewsząd i znikąd.

Obecni w pomieszczeniu młodzieńcy, choć znudzeni monotonią ciągłego oczekiwania, byli jak zawsze przygotowani na tą ewentualność. Mówca odzywał się co prawda niezmiernie rzadko, lecz jego słowa musiały być bezwzględnie spisywane, gdyż były to proroctwa. Dzień w dzień zadanie to wykonywało czterech Słuchających. Nie inaczej było tym razem. Wszyscy oni zapisali następujący tekst.

"Koniec czerwonego nie jest końcem.

Krew zostanie przelana ponownie.

Pojawi się nowa ale stara siła.

Król nie będący królem powróci.

Wrogowie na powrót staną się braćmi.

Lecz ojciec przybędzie, aby ich ukarać."

Gdy słowa proroctwa przebrzmiały, wszystko wróciło do normalnego stanu. Czas ruszył ponownie, ucichły odległe, niepokojące dźwięki, a kolory i kształty odzyskały swą ostrość i wyrazistość. Jedyny Mówca powoli zamknął oczy, a następnie osunął się z powrotem w swój wieczny trans. Nie można było po nim poznać, że ledwie przed momentem, na krótką chwilę powrócił do tego świata. Jako świadectwo tego wydarzenia pozostały tylko cztery pergaminy.

Miejsce dotychczasowych Słuchających w komnacie Mówcy, zajęli kolejni młodzieńcy. Tymczasem tamci pospieszyli zanieść zapisane przez siebie karty do przełożonego zakonu.

Gdy tak szli szerokim, wysoko sklepionym, ciemnym korytarzem, poza odgłosem ich kroków dało się słyszeć coś jeszcze. Dziwne, ciche ale wyraźne dudnienie - echa odległej burzy z nad centrum Agnoru. I choć w Zarunie dzień był słoneczny, młodym ludziom przebiegł po plecach zimny dreszcz.

Miał nastąpić czas wielkich zmian.


Jesteś na stronie 1. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13