Epizod
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | Następna |
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pustka.
Ból. Zmysły. Ślepota. Dotyk. Brak.
Szaleństwo.
Krzyk. Panika. Strach.
Walka.
Ból. Próba. Porażka.
Czerń. Rozpacz. Rezygnacja. Smutek. Cisza. Ciemność. Spadanie. Czas. Strach. Samotność. Czerń. Ciemność. Czas. Ból.
Wspomnienie.
Nienawiść. Cierpienie. Śmierć. Mrok.
Czas.
Pustka.
*
Był późny ranek. Zimowe słońce świeciło na błękitnym, bezchmurnym niebie, ale i ono nie potrafiło rozproszyć siarczystego mrozu. Las spowijała niczym nie zmącona cisza - nawet wiatr nie poruszał nagimi koronami drzew. Wszędzie panował spokój. Martwota. Nic nie wskazywało na to, że w miejscu tym żyje cokolwiek. Ziemię między drzewami pokrywała równa, gruba, jaskrawo biała warstwa śniegu i nigdzie, nie wyłączając polnej drogi przecinającej puszczę, nie było żadnych śladów - zimno przegoniło stąd nawet zwierzęta, zwykle występujące tu w dużej różnorodności i liczebności. Już dawno nie było tak ciężkiej zimy. Okolica zdawała się być całkowicie opustoszała, niemal wymarła.
Zza zakrętu drogi powoli wyłoniło się ponad trzydziestu jeźdźców. Ich nierówna kolumna rozciągała się na przestrzeni stu metrów. Jechali wolno, głęboko pochyleni w siodłach. Przemarznięci i wycieńczeni, podróżowali od wielu dni. Przez grzbiety pięciu koni przewieszone były ciała, których zesztywniałe kończyny bezwładnie podrygiwały w rytm kroku wierzchowców. Wszyscy żyjący byli opatuleni w szare koce, lub szczelnie okryci znoszonymi, podróżnymi płaszczami. Ich ciemno brązowa barwa wyraźnie odcinała się na białym tle okolicy, lecz oni się tym nie przejmowali. Było im zbyt zimno. Potrafili myśleć jedynie o czymś ciepłym do jedzenia, suchej odzieży, gorącej kąpieli lub wygodnym łóżku. Czyli o wszystkim tym, czego nie mogli mieć. Każdy z nich klął w duchu na los, który doprowadził ich do tego miejsca. Nie tak to miało wyglądać. Nie do tego przecież zostali stworzeni. Stali się pospolitymi, zagubionymi włóczęgami. Prawie nic nie odróżniało ich od zwykłych obdartusów. Jedynie chwilami, w blasku promieni słonecznych, spod grubego materiału płaszczy wyzierał refleks metalu. Ostatnie świadectwo ich niedawnej potęgi. Teraz pozostała im jedynie ślepa jazda przed siebie.
Prowadzący był człowiekiem typowej postury, wysokim i dobrze umięśnionym. Jego twarz należała do mężczyzny po trzydziestce, który jednak przedwcześnie się postarzał na skutek wielu kłopotów i ciężkich przeżyć. Czujne oczy Pagieta zdradzały silny charakter, stanowczość i wysokie mniemanie o sobie, zachowanie zaś i postawa, mówiły, że dowodzenie tym oddziałem nie było szczytem jego osiągnięć. Mimo to obowiązek swój jak zawsze wypełniał sumiennie.
Kolejny już raz tego dnia odwrócił się do tyłu aby spojrzeć na swych podkomendnych. Musiał co jakiś czas sprawdzać czy nikogo nie brakuje, gdyż ludzie byli zmęczeni i nie potrafili zachować porządku w kolumnie. Nie było nawet mowy o czymś takim jak przednia lub tylna straż. Nikt nie miał już na to sił, a w tym lesie i tak nie było poza nimi żywej duszy. Taką miał przynajmniej nadzieję. Przeliczył szybko członków oddziału. Pozostała ich już jedynie garstka. Smutno spuścił głowę. Kiedy wyruszali w te przeklęte lasy były ich dwie setki kwiatu agnorskiego rycerstwa. Szlachcice z dobrych domów, w cennych kolczugach, ciężkich zbrojach, dosiadający najlepszych rumaków, wszyscy świetnie wyszkoleni we władaniu bronią i obyci z rzemiosłem wojennym. Brakowało im jedynie nieco ogłady, karności i doświadczenia, a Pagietowi wydawało się, że szybko ich nabiorą w trakcie walk, tak jak to było z nim w przeszłości. Jednak grubo się pomylił. Ta wojna była inna niż wszystkie poprzednie. Nie wiadomo było kiedy, gdzie i z kim przyjdzie im się zmierzyć. Musieli być zawsze w pogotowiu - a do tego szlachcice, przyzwyczajeni do luksusów i zbytków, nie byli po prostu stworzeni. Nigdy nie nawykli do życia w siodle, w ciągłym niebezpieczeństwie, a nim zdążyli się tego nauczyć, dla wielu z nich było już za późno.
Otrząsnął się ze swych rozważań. Westchnął cicho wracając do rzeczywistości. Nikogo nie brakowało. Przynajmniej z tego mógł się cieszyć. Z powrotem spojrzał przed siebie. Był zmęczony. Marzył o ciepłej izbie, gorącym posiłku i suchych rzeczach. Byle z dala od tego gereolgowego pomiotu. Przypominał sobie z grymasem na zakrytej kapturem twarzy, wydarzenia ostatnich tygodni. Na nowo zagłębił się we wspomnieniach.
Najpierw dojechali do niewielkiego, miłego miasteczka o nazwie Tediungul, które według królewskiego sztabu przyłączyło się do buntowników. Kiedy zbliżali się do celu swej wędrówki, żołnierzy przepełniał entuzjazm i radość. Wtedy jeszcze wierzyli w sprawę za którą mieli przelewać krew. Nie myśleli jednak, że będzie to także ich krew. Wydawało im się, że na swych wierzchowcach, zakuci w ciężkie zbroje, są nietykalni. Ale tak nie było.
Informacje jakie otrzymali od generała okazały się prawdziwe. Kiedy tylko zwołali mieszkańców na rynek i zażądali od nich złożenia przysięgi na wierność królowi, ci rozpierzchli się między zabudowania. Nie chcieli przyjąć nad sobą władzy Anariona. Tak więc wojsko musiało ich do tego zmusić.
Łatwe to jednak nie było.
Rycerze musieli walczyć o każdą ulicę, a w mieście nie mogli wykorzystać żadnego z atutów ciężkiej jazdy. Pokutował także brak wyszkolenia i nieumiejętność walki w grupie. Żołnierze nie mogli liczyć jeden na drugiego, nie potrafili osłaniać się wzajemnie, nie umieli współpracować. W oczach Pagieta byli tylko zbieraniną żądnych sławy indywidualistów, przez co musiał patrzyć na marny koniec wielu z nich. Zwabieni w wąskie uliczki byli otaczani przez grupy ludzi, którzy kłuli ich nożami, widłami, bili pałkami czy rzucali kamieniami w ich wierzchowce, a kiedy powalano ich na ziemię, byli po prostu katowani na śmierć. Walki okazały się bardzo ciężkie i ciągnęły się cały dzień. Zanim nareszcie udało im się przełamać opór tediungulan, po obu stronach było już bardzo wiele ofiar. Wieczorem na stosach pogrzebowych płonęły całe setki trupów, w tym siedemdziesięciu czterech rycerzy. Tego dnia brukowane ulice zaprawdę spłynęły krwią. Po zakończonej pacyfikacji i odebraniu przysięgi od pozostałych przy życiu mieszkańców, wyprawa ruszyła dalej.
Z każdą pokonywaną przez nich milą, krajobraz wzbogacał się o coraz więcej drzew, aż z czasem równiny ustąpiły miejsca południowym lasom. Podążali wzdłuż przecinki, kierując się w głąb opustoszałej puszczy. W tych rejonach Agnoru niewiele było siedzib ludzkich, lecz w końcu dotarli do jednej z nich. Była to mała wioska o nazwie Bozda. W miejscowości tej, na szczęście na mniejszą skalę, powtórzył się tediungulski scenariusz. Lecz śmierć i cierpienie pozostają zawsze tym samym. Kolejne zwycięstwo okupione poważnymi stratami, które nie pozwalały cieszyć się z sukcesu. Poza tym Pagiet zwrócił uwagę na pewien ciekawy, a zarazem przerażający fakt. Wydawało mu się bowiem, że wśród obrońców wsi byli ludzie, których widział kilka dni wcześniej w Tediungul. Do tej pory nie był pewien, czy było to tylko złudzenie, czy oni rzeczywiście przebyli taki szmat drogi tylko po to, aby zginąć w obronie kolejnej zbuntowanej osady. Czyżby zaraz po wyjeździe królewskich żołnierzy, ludzie ci zapominali o przysiędze jaką przed paroma chwilami składali? Jaki więc sens miała ta walka skoro ci chłopi byli gotowi walczyć do upadłego w imię powrotu tego przeklętego Gerolga?
Po zakończeniu akcji we wsi, oddział ruszył dalej. Nie zdążyli ujechać daleko, kiedy w lesie natknęli się na niewielką grupkę chłopów. Była to nieporadna i na szczęście nieudana, próba zasadzki. Po krótkiej walce wróg uciekł między gęsto rosnące drzewa, czyli tam gdzie rycerze nie mogli ich ścigać, w obawie o nogi swych koni. Na pieszo żaden z nich także nie miał zamiaru nigdzie chodzić, gdyż zbyt łatwo było opancerzonego rycerza przewrócić, a to oznaczało jego niechybny koniec.
Mimo kolejnego zwycięstwa, jeźdźcy byli w coraz gorszym stanie. Zimno i zmęczenie dawały się mocno we znaki i między innymi dlatego w kolejnej napotkanej osadzie dali się zaskoczyć chłopom. Ludzie ci, walczący z wielkim poświęceniem i zapałem, broniący swych domostw, żon i córek, okazali się groźnym przeciwnikiem. Żołnierze natomiast mieli już dość tej wyprawy i nie wkładali w potyczkę serca ani pełni swych umiejętności. Wydawało im się, że pójdzie łatwo ale przeliczyli się. Mimo swej pozornej przewagi zostali pobici, a zanim dotarło do nich, że muszą się wycofać by ratować życie, zdążyli stracić wielu kompanów. Ku zgrozie Pagieta i jego podkomendnych, ciała części swych towarzyszy zmuszeni byli pozostawić na pastwę tłumu, nie było bowiem czasu na to, aby je zabrać. Rzeczony odwrót był w rzeczywistości bezładną ucieczką, w której każdemu zależało na ochronie własnej skóry. A teraz także te pięć ciał, które zdołali wywieźć z owej wsi, wciąż nie było pogrzebanych. Nie mieli narzędzi aby rozkopać zmarzniętą ziemię, ani nawet suchego chrustu aby ewentualnie spalić zwłoki. Pozostało im tylko przeć przed siebie, w nadziei że napotkają jakichś mieszkańców wiernych królowi. W złudnej nadziei.
Jechali tak już trzeci dzień. Wciąż przez las, zaśnieżoną drogą, zmęczeni, przemarznięci i przestraszeni.
*
Po dwóch godzinach mozolnej jazdy, między gałęziami drzew, na błękitnym niebie, Pagiet zauważył delikatne smugi dymu. Znajdowali się już blisko ich źródła, lecz dopiero teraz las nad ich głowami przerzedził się na tyle, że pozwolił im je dostrzec. Podniósł rękę aby zatrzymać orszak. Zbliżali się do jakiejś wioski. Poczekał aż zrówna się z nim kapitan Dion.
- Co pan o tym myśli? - spytał mierząc wzrokiem odległość od osady.
Zapytany był doświadczonym żołnierzem, na którego opinii Pagiet bardzo polegał. Milczał chwilę, wpatrując się w horyzont. Jego mądre, niebieskie oczy otoczone siecią zmarszczek, były świadectwem ogromu doświadczenia jakie posiadał. Kapitan był wyjątkowym arystokratą, jednym z tych, którzy umiłowali wojnę miast spokojnego życia na swych włościach. Dowodem na to była cała jego osoba, to jak się poruszał, jaką zachowywał postawę i jak mówił. Był żołnierzem w każdym calu. Jasnowłosy, umięśniony, bez grama zbędnego tłuszczu. Prawdziwy zawodowiec.
- Chyba nie mamy wyboru baronie - powiedział wreszcie - kończy się nam żywność, ludzie są zmęczeni i zmarznięci - owinął się dokładniej kocem, dając do zrozumienia, iż on sam także ma już dość zimna.
Pagiet kiwnął głową. Zgadzał się ze swym zastępcą. Sam też marzył o chwili odpoczynku. Miał tylko nadzieję, że nie będą musieli stoczyć bitwy. W stanie, w jakim znajdowała się większość żołnierzy, szanse na zwycięstwo były niewielkie. Jednak, jak powiedział kapitan, nie mieli wyboru.
- Proszę przygotować ludzi do walki - zwrócił się do zastępcy, a widząc powątpiewanie na jego twarzy dodał - jeśli chcą żyć, niech wykrzesają z siebie jeszcze trochę sił - powiedziawszy to ruszył powoli naprzód. Martwił się tym spotkaniem. Miał nadzieję, że osada jest niewielka, a mieszkańcy tchórzliwi. Usłyszał dobiegające zza pleców raźne pokrzykiwania kapitana Diona. Dobry z niego dowódca, pomyślał, ludzie go posłuchają.
*
Resztki oddziału ciężkiej królewskiej jazdy jechały starą, zaniedbaną i zarośniętą drogą, mając po obu stronach ściany lasu, a nad głowami sklepienie z konarów i gałęzi. Miała ich ona zaprowadzić do wioski, w której żyją ich rodacy, mówiący tym samym językiem, do niedawna podlegli temu samemu władcy, wierzący w tych samych bogów, pielęgnujący te same zwyczaje. Ponad pół roku wcześniej, składając przysięgę na wierność Anarionowi, nowemu królowi, rycerze przyrzekali bronić przed najeźdźcami właśnie takich ludzi jak ci których za kilka chwil mieli zobaczyć.
Mimo to wszyscy bez wyjątku bali się tego spotkania.
*
Las przerzedzał się z wolna. Drzewa rosły w coraz większych odstępach od siebie, dzięki czemu, pierwszy raz od kilku dni nie musieli jechać w półmroku. Światło słońca skąpało ich w swym blasku, dokłądnie ukazując ich zapadnięte policzki i podkrążone oczy. Po niedługim czasie dotarli do otwartej przestrzeni. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest to naturalna polana, gdyż odcinała się ona od terenu zalesionego wyraźną linią i miała w przybliżeniu kształt wielkiego prostokąta. Były to pola uprawne, pokryte grubą warstwą, naznaczonego wieloma śladami stóp, śniegu. Po przeciwnej stronie, prawie milę dalej, na tle ściany lasu rycerze zobaczyli kilkanaście zbudowanych z drewnianych bali chat, stojących w nierównych odstępach wzdłuż wydeptanej drogi. Były solidne i zadbane, przy większości z nich znajdowały się zagrody, w których leniwie przechadzały się gospodarskie zwierzęta. Kolorowo zdobione okiennice, spadziste, ośnieżone dachy oraz szary dym unoszący się z kominów, były widokiem niezmiernie miłym dla oczu wędrowców, po tak długim pobycie w głuszy. Mimo, iż wioska była niewątpliwie zamieszkana, na dworze nie było żadnego mieszkańca. Nie tylko dla żołnierzy było za zimno.
Pagiet przemówił krótko do swych podkomendnych, apelując do nich, aby wykrzesali z siebie resztki sił, wyprostowali się w siodłach i próbowali sprawiać wrażenie wypoczętych i gotowych na wszystko. Niespiesznie i z uwagą rozstawił ich w równy półokrąg, którego skrzydła były nieco cofnięte. On sam zajął miejsce na czele formacji, a następnie wydał rozkaz do marszu. Ruszyli stępa. Ponieważ wioska nie była duża i nawet gdyby napotkali opór, powinni sobie dać z nim radę, obudziła się w nich nadzieja. Mimo to, nauczeni doświadczeniem jechali powoli i ostrożnie, jak wilk zbliżający się do podejrzanie cichej zdobyczy.
Zostali zauważeni nim pokonali trzecią część dzielącej ich od celu drogi. Wtedy właśnie z największego budynku osady, prawdopodobnie karczmy, zaczęli szybko wybiegać ludzie. Pomimo sporej odległości, rycerze wyraźnie widzieli, jak tamci rozglądali się dookoła, biegali w tę i z powrotem, sięgali po każdą możliwą broń i pokrzykiwali głośno na towarzyszy. Pozostali mieszkańcy zaalarmowani tym hałasem, także poczęli wylegać na drogę ze swych domostw. Uzbierało się w ten sposób około trzydziestu mężczyzn, zarówno starych jak i jeszcze podrostków, uzbrojonych w siekiery, widły, kosy oraz drewniane pałki. Stali w bezładnej kupie w pobliżu zabudowań, aby w razie problemów móc się między nimi skryć. Z lękiem obserwowali zbliżających się jeźdźców. Kobiety i dzieci z niepokojem i ciekawością wyglądały zza rogów chałup i z na wpół uchylonych drzwi.
Żołnierze zatrzymali się w niewielkiej odległości od wieśniaków. Obie grupy mierzyły się wzrokiem, lecz ku radości Pagieta, żadna ze stron nie zdradzała ochoty do walki. Cieszyło go, że jego oddział słucha rozkazu i nie atakuje pozornie słabszego przeciwnika, gdyż nic dobrego by z tego nie wynikło.
Po krótkiej chwili baron wyjechał przed linię rycerzy, powoli zbliżył się do zabudowań, zatrzymując się niespełna cztery metry od przeciwników. Wyszedł mu naprzeciw dobrze zbudowany, na oko czterdziestoletni mężczyzna z wielkim kowalskim młotem w dłoniach. Był odziany w zwykłe, brzydkie, chłopskie, poplamione i pocerowane szaty, ale mimo tego wyglądał imponująco. Wzrostem przewyższał wszystkich pozostałych, a gdy szedł, jego ogromne muskuły wykonywały pod skórą wspaniały taniec. Był typem człowieka potrafiącego gołymi rękoma skręcić kark krowie, a w dodatku dobrze zdającego sobie sprawę z tej umiejętności. Dopełnieniem tego wizerunku były ponure, głęboko osadzone oczy oraz poprzetykane nitkami bieli bujne wąsy i krótka ciemna broda. Idąc, przyglądał się ciekawie górującemu nad nim jeźdźcowi, a gdy zatrzymał się zaraz przed wierzchowcem barona, bezczelnie spojrzał na arystokratę. Stali tak przez dłuższą chwilę, po czym chłop odezwał się.
- Nie kcemy problemuf Panie - mówiąc to machnął ręką w kierunku swych towarzyszy - my som tyko spokojne rolniki, nikomu nie kcemu w droge nachodzić - miał głęboki, chrapliwy głos, pasujący idealnie do wyglądu. Wytwarzając chmury pary przy każdym oddechu, z uwagą obserwował barona. Ten ściągnął kaptur, odsłaniając nieogoloną twarz i równo przycięte włosy, na skroniach lekko przyprószone siwizną. Jego wzrok uparcie utkwiony był w punkcie ponad głową rosłego wieśniaka.
- Jestem baron Jeril An Pagiet, dowódca korpusu ekspedycyjnego Armii Agnoru - przedstawił się, całkowicie ignorując wcześniejsze słowa kowala - Przybyliśmy w te strony z rozkazu samego króla, by zwalczać buntowników, którzy ośmielili się przeciwstawić Jego Wysokości. - zawiesił na chwilę głos - Czy wy jesteście aby wiernymi poddanymi miłościwie panującego nam Anariona, władcy Agnoru? - zapytał donośnie, tak aby wszyscy go usłyszeli. Żaden z chłopów nie zareagował.
- Jużem mówił łaskawy Panie, że myśmy tyko proste parobki, wszo nam jedno kto nami rzondzi - nie patrzył już butnie na szlachcica, ale pokornie spuścił wzrok - dla nas jest i tak zawsze tak samo. Ale buntowniki z nas nie som. Nie kcemy z nikim walczyć.
Pagiet zmierzył rozmówcę przeciągłym spojrzeniem, próbując ocenić prawdomówność wieśniaka. Jego słowa wydawały się szczere, co potwierdzał wyraz twarzy pozostałych mieszkańców, lecz Pagiet miał świeżo w pamięci niedawną nauczkę i bał się kolejnej zasadzki. Mimo to zmuszony okolicznościami postanowił zatrzymać się w wiosce, zachowując jednakże wszelkie środki ostrożności. Nie miał powodów aby ufać tym ludziom.
-Tak więc będziecie mieli zaszczyt nakarmić i przenocować mnie oraz szlachetnych rycerzy, którzy mi towarzyszą. Jeśli oczywiście zgadzacie się nas ugościć. - mówiąc to, spojrzał w oczy chłopu, uśmiechając się lekko i przyjaźnie aby nieco go udobruchać. Mężczyzna dobrze wiedział, że nie ma wyboru, ale skinął głową na zgodę, wdzięczny za dane mu przez barona pozory ważności.
Pagiet nie chciał urażać godności najważniejszej osoby we wsi. Podziękował mu wylewnie w imieniu oddziału, wygłaszając formułkę "Dla króla i Agnoru", po czym odwrócił się i zawołał:
- Kapitanie! Proszę kazać ludziom rozsiodłać i oporządzić konie. Nasi oddani współobywatele zgodzili się nas wspomóc w potrzebie.
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | Następna |
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 |