Epizod
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 4. | Następna |
ROZDZIAŁ TRZECI
- W chwili śmierci Banderiana i koronowania jego syna Gerolga, miałem dwadzieścia cztery lata. Służyłem wtedy w Armii, jako że ten obowiązek przypadał na mnie tego roku. Okres ten spędzałem wraz z oddziałem na poskramianiu elfów na terenach nadgranicznych oraz odpieraniu ataków plemion Kerondów. Były to ciężkie czasy a nas zbyt niewielu. Wtedy cała armia Agnoru liczyła około pięciu tysięcy ludzi. Co prawda była to ciężka jazda, ale mało bitna, gdyż złożona z niezdyscyplinowanych szlachciców, szukających jedynie chwały na polu bitwy. Gdy dotarła do nas wieść o śmierci króla przepełnił nas wielki smutek. Stary monarcha był dobrym władcą, mimo że nie potrafił poradzić sobie ze wszystkimi problemami nękającymi państwo. Nie zazdrościłem Gerolgowi. Miał przed sobą trudne zadanie, gdyż ojciec pozostawił mu w spadku kraj biedny, nękany najazdami, o nielicznej armii i na domiar złego ze słabą władzą centralną - faktyczne rządy w królestwie sprawowały bowiem bogate i wpływowe, arystokratyczne rody, bez których zgody monarcha nie mógł podjąć żadnej ważnej decyzji.
Jako że młody król dobrze znał skalę zagrożenia oraz nasze słabości, gdyż sam przez lata służył na granicy, pierwszym zadaniem jakie przed sobą postawił było położyć kres wrogim najazdom. W tym celu, jak zapewne niektórzy z was pamiętają, powołał pod broń wszystkie dostępne mu siły. Ponieważ skarbiec był jak zawsze pusty, było to po prostu pospolite ruszenie arystokracji i szlachty, które to miały obowiązek i jako jedyne możliwość, samodzielnego uzbrojenia się. Nie było nas wielu. Mimo to, po przeszło roku przygotowań Gerolg postanowił spróbować, mając nadzieję, że nasi wielmoże nadrobią brak liczebności dzięki uzbrojeniu i wyszkoleniu. Podzielił on wszystkie nasze siły na trzy armie, z których każda składała się z mniej więcej trzech tysięcy rycerzy. Pierwsza z nich miała bronić południa przed bandami orków i goblinów, a pozostałe dwie ruszyły na kampanię przeciw Kerondom. Myślę, że król już wtedy chciał podbić ich ziemie i wcielić doświadczonych w boju barbarzyńców do armii, dzięki której znacznie wzmocniłby Agnor. Wszak takimi torami zwykły chodzić jego myśli.
Wojna okazała się długa i ciężka.
Służyłem podczas jej trwania w jednym oddziale z księciem Anarionem, który był owego czasu jeszcze młodym chłopcem, wykazującym jednak nadzwyczajne zdolności militarne.
Barbarzyńców zaatakowaliśmy z zaskoczenia, bez wypowiedzenia wojny. I nawet dobrze nam się wiodło. Jednak po kilku początkowych sukcesach w potyczkach oraz zwycięskiej bitwie przy osadzie Refg-Ujase, nadszedł czas niepowodzeń. Wróg zdołał zorganizować się w większe grupy, które były dużo skuteczniejsze niż poszczególne plemiona walczące samotnie. Górowali nad nami liczebnie oraz, co było dla nas wielkim zaskoczeniem, w dziedzinie umiejętności walki. Mimo że każdy nasz rycerz był w pojedynkę wart tyle co czterech Kerondów, to w większych potyczkach przewaga nie była po naszej stronie. Nasi szlachcice po prostu nie umieli ze sobą współpracować, poza tym brakowało im karności i nie nawykli do wypełniania czyichś poleceń. Nie potrafili więc wykorzystać głównego atutu ciężkiej jazdy - szarży zwartą formacją.
Nastała seria klęsk. Jedynie szalone wysiłki Gerolga, Anariona oraz kilku im podobnych ambitnych i zdolnych dowódców uratowały nas przed całkowitym rozgromieniem. Nie walczyliśmy już o panowanie a o przeżycie. Po kilku miesiącach cofania się, kiedy nasze wojsko już nieco okrzepło, nabrało ogłady oraz nauczyło się współpracy, dzięki śmiałemu manewrowi księcia Anariona udało nam się wygrać pierwszą od dawna bitwę. To zatrzymało natarcie barbarzyńców. Jednak nie było już żadnych szans na zwycięstwo w tej kampanii. Wróg był zbyt silny, a my ponieśliśmy zbyt wielkie straty. Poza tym szlachta poczynała się burzyć i naciskać na króla, aby zakończył wojnę i pozwolił jej wrócić do swych włości.
Nastał okres wojny podjazdowej. Obie strony unikały większych bitew. Rozpoczęła się seria niewielkich potyczek. Była to walka na wyczerpanie. Zarówno my jak i oni trwaliśmy w głodzie, brudzie i zmęczeniu. Nikt nigdzie nie był bezpieczny. Wszędzie napotykało się niewielkie, zaciekle zwalczające się grupki rycerzy lub wojowników. Ludzie musieli podjąć wprost morderczy wysiłek, aby mieć siłę walczyć tyle czasu w takich warunkach. Brakowało wody, snu, leków, pożywienia... Każdy niewielki oddział musiał zaopatrywać się na własną rękę. Nie mieliśmy niczego, poza wrogiem i możliwością zabijania. Trudno było się nie załamać. Wielu nie wytrzymywało, dezerterowało, popadało w obłęd albo postanawiało targnąć się na swe życie. Walki, głód, choroby i wyczerpanie zbierały po obu stronach obfite żniwo.
Po dwóch latach wojna, której kresu nie było widać, została zakończona.
Trudno opisać euforię jaka panowała wśród rycerstwa. Ci, którzy przeżyli to piekło, przysięgali sobie, że nigdy więcej nie wezmą już broni do ręki. Jedynie króla przepełniała gorycz. Agnorska armia zawiodła go. Wiedział, że gdyby miał pod rozkazami wyszkolonych i karnych żołnierzy wygrałby tą wojnę w przeciągu dwóch miesięcy. Wielokrotnie powtarzał to Anarionowi, który dzięki swojej postawie i osiągnięciom podczas kampanii zyskał sobie zaufanie i szacunek u króla. Obu mężczyzn złączyła szczera przyjaźń, oparta na trosce o dobro państwa i jego obywateli. Dla Gerolga, Anarion stał się prawą ręką, ja natomiast byłem tym samym dla młodego księcia.
Kolejny rok upłynął na próbach utrzymania względnego spokoju na rubieżach państwa. Podczas wojny z Kerondami zaniedbane zostały pozostałe granice, co teraz pokutowało. Bandy orków praktycznie bezkarnie plądrowały południowe kresy państwa, poczynając sobie coraz to śmielej. Walka z nimi była bardzo trudna, gdyż ich oddziały nigdy nie pozostawały w jednym miejscu zbyt długo. Jedynie spalone wioski i trupy znaczyły szlak ich marszu. Czas upływał nam między poselstwami, krótkimi wypadami na terytorium sąsiadów, pacyfikacjami obozowisk orków oraz próbami rozwiązywania wewnętrznych waśni arystokracji.
Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, iż nie uda się nam utrzymywać tej chwiejnej równowagi w nieskończoność. Groziła nam katastrofa.
Pamiętam, że owego czasu król chodził zamyślony. Zaaferowany był jakimś pomysłem, układał plany.
Pewnego dnia zwołał naradę wszystkich włodarzy, mających wpływ na politykę i losy Agnoru. I ja się tam znalazłem. Przedstawił nam wtedy pokrótce historię królestwa, którą wszyscy przecież znaliśmy, kładąc jednak nacisk na jego dawną chwałę i wielkość, oraz na jego obecny upadek. Mówił długo, namiętnie oraz z wielkim zaaferowaniem, złapał więc nas wszystkich za serca. Niektórzy ronili nawet łzy. Następnie opowiedział nam o tym, co jego zdaniem miało nam dopomóc. Według niego jedynym ratunkiem miała być silna, stała armia, która będzie mogła dać skuteczny odpór wszelkim zagrożeniom zewnętrznym. Nie miała ona jednak być złożona jak do tej pory z arystokracji, gdyż niedawna wojna pokazała jak marnymi żołnierzami są szlachcice. Mówił, iż ktoś nawykły do wydawania poleceń, sam nigdy nie będzie ich chciał karnie wykonywać. Postanowił zatrudnić oddziały najemników zza Morza Wielkiego i z północy. Nie chciał słyszeć, że skarbiec jest pusty i kraju na to nie stać. Był bardzo stanowczy i raz po raz apelował do naszej miłości do ojczyzny. Zdołał nas przekonać do wzięcia pożyczki od cesarza Fegindara pod zastaw miasta Zarun i przyległych ziem, oraz wprowadzenia podatku wojennego od wszystkich obywateli poczynając od przyszłego roku. Danina ta miała jednak obciążać głównie bogatych obywateli. Mówiliśmy Gerolgowi, że wielmoże się na to nie zgodzą i z pewnością podniosą bunt, ale on tylko uśmiechnął się zimno i powiedział:
"To się jeszcze okaże".
Jak zostało postanowione tak też się stało. Cesarz zgodził się pożyczyć nam pieniądze. Po miesiącu poczęli też przybywać pierwsi żołnierze. Była to sama piechota. Dobrze uzbrojeni, wyszkoleni, zaprawieni w bojach i sowicie wynagrodzeni przez Gerolga wojownicy. Zapłacił on im prawdziwą górę złota. Anarion i ministrowie króla byli oburzeni takim trwonieniem pieniędzy, których nie zwrócenie groziło utratą tak ważnego portu jak Zarun. Jednak król wciąż powtarzał, że tylko dobrze opłacanemu najemnikowi można ufać. To do nas przemówiło. Nasza szlachecka jazda nie poradziłaby sobie z tak liczebną i bitną armią w razie jej buntu. Było to dwadzieścia tysięcy odzianych w długie kolczugi, uzbrojonych w miecze i tarcze piechurów z Darengidy, oraz prawie dziesięć tysięcy ciężkozbrojnych, opancerzonych, świetnie wyszkolonych, doborowych cesarskich legionistów.
Siła z którą należało się liczyć.
Wydawało nam się, że z taką armią król niezwłocznie ruszy na kolejną wojnę, jednak on nas zaskoczył.
Rozlokował najemników w największych miastach królestwa i kazał im czekać. Bitni żołnierze, niemal całe życie szkoleni do walki, siedzieli w koszarach i marnowali swe umiejętności. Wśród ministrów podnosiły się głosy, że król oszalał marnując taki potencjał.
Lecz okazało się, że on jak zwykle wiedział co robi.
Kiedy w nowym roku ogłoszone zostało wprowadzenie podatku wojennego, tak bardzo uderzającego w pomniejszą szlachtę i arystokrację, wojska najemne były we właściwych miejscach. Skutecznie ostudziły myśli wielmożów o ewentualnym buncie. Bezwzględnie pilnowali oni wyraźnego rozkazu króla o zakazie zwoływania pospolitego ruszenia. Odebrało to szansę wielmożom na jakikolwiek zorganizowany opór. Mimo to nie obyło się bez kilku potyczek, jednak najemnicy wypełnili swoje zadanie z ochotą i brutalnością godną swej profesji. Lecz nawet ujarzmienie wyższych klas społecznych nie oznaczało końca niebezpieczeństw. Groziła także rewolta biedoty, jako że nowy podatek również ich mocno dotykał, a tego buntu nie byłoby tak łatwo stłumić. Chłopi w przeciwieństwie do bogaczy nie mają do stracenia nic poza życiem.
Gerolg miał jednak szczęście.
Bunt nie wybuchł. Wszystko zaczynało się układać coraz lepiej. Ale nie był to koniec królewskich dekretów. Teraz kiedy stała za nim realna siła militarna, zaczął poczynać sobie śmielej.
Kilka miesięcy po niepokojach w królestwie wywołanych nową daniną, wydał wszystkim arystokratom nakaz oddania na rzecz państwa swego uzbrojenia. Ciężkie pancerze, kolczugi, miecze, tarcze, hełmy i pozostały zarekwirowany ekwipunek miał być przez kowali z całego królestwa przetopiony na jednolite zbroje i miecze zaprojektowane przez samego władcę. Przeznaczono na ten cel resztę pieniędzy otrzymanych od cesarza oraz środki z nowego podatku.
Prawie równocześnie z tym rozkazem, został wydany dekret nakazujący każdej agnorskiej rodzinie, niezależnie od stanu i majątku, przysłanie swego najstarszego syna na półwysep Juge, do obozu stojącego zaraz pod murami stolicy. Rozpoczął się zaciąg. Król formował armię zaciężną, swoje dawne marzenie.
Nowa formacja otrzymała najlepsze możliwe do uzyskania uzbrojenie. Szły na ten cel potworne sumy pieniędzy, jednak przedsięwzięcie to miało też kilka pozytywnych skutków. Zmniejszyła się liczba włóczęgów nie mających zatrudnienia, gdyż mężczyźni wcieleni do armii zwalniali im swoje miejsca. Burzliwy rozwój i natłok pracy przeżywały tkalnie, zakłady kowalskie, piekarnie i inne gałęzie gospodarki związane z dostawami dla wojska. Arystokracja także spokorniała. Trzymana w szachu przez wojska najemne wierne królowi, nie mogła zaprotestować nawet przeciwko zrównaniu w prawach z chłopami jej pierworodnych synów. W nowej Armii bowiem, na stopień trzeba było sobie zasłużyć. Nie liczyło się urodzenie, a umiejętności.
Rozpoczęło się szkolenie. Król osobiście wybierał i mianował wszystkich oficerów. Spędzał z żołnierzami większość swojego czasu, zaniedbując inne sprawy państwa. Jedynie raz na miesiąc otrzymywał raport o stanie kraju i wydawał stosowne rozporządzenia. Obowiązki władcy przejął praktycznie książę Anarion, z obawą ale i podziwem obserwujący starania Gerolga. A było co podziwiać. Król dzielił bowiem ze swymi podkomendnymi wszystkie ich trudy i wysiłki. Nie oszczędzał się. Jadł to co oni, spał w takim jak oni namiocie, robił to co oni, ćwiczył z nimi, z nimi marzł i mókł na deszczu. Początkowo źli na swój los młodzieńcy, wyrwani z rodzinnych stron, zabrani od przyjaciół i swych kobiet, z czasem zaczęli darzyć Gerolga uwielbieniem. W ich młodych, wpatrzonych w króla oczach kryły się szacunek, oddanie i miłość. Zostały utworzone podstawy bitnej i wiernej armii.
Po roku suchej zaprawy w obozie, kiedy wyposażenie żołnierzy było już w pełni skompletowane, rekruci w zależności od swych umiejętności i predyspozycji, zostali przydzieleni do jednej z dwóch formacji.
Cała Armia składała się z niespełna trzydziestu tysięcy ludzi. Było to siedem i pół tysiąca ciężkiej jazdy podzielonej na trzy korpusy, oraz dwadzieścia dwa tysiące uzbrojonej w duże tarcze, długie włócznie oraz miecze piechoty, podzielonej na dwa korpusy. Wszyscy otrzymali jednakowej, krwistoczerwonej barwy mundury.
Po kolejnych miesiącach doskonalenia umiejętności nastał czas bojowo-ćwiczebnych wypraw.
Jako ich cel wyznaczono Wybrzeże Długie, na południowy zachód od miasta Hat Beru, zajęte przez daleko wysunięte ku północy plemiona goblinów. Był to stosunkowo najłatwiejszy przeciwnik, zwłaszcza na otwartym terenie.
Żołnierze wprawiali się w boju, uczyli współpracy, poznawali swoje słabe i mocne punkty. Uczyli się zabijać skutecznie i szybko.
Ludzie, którzy mięli okazję widzieć ich w drodze na południe, mówili o nich ze względu na barwę ich strojów - Armia Czerwii. Nazwa ta rozpowszechniła się lotem błyskawicy wraz z wieścią o nowym, wspaniałym i licznym wojsku mającym bronić Agnorczyków przed wszelkimi wrogami.
Kampania przeciwko goblinom odniosła ogromny sukces, choć było to spowodowane nie tylko bitnością naszego wojska, ale także tchórzostwem i słabością przeciwnika. Jednak żołnierze nabrali tam wprawy w rzemiośle wojennym, zaczęli sobie ufać oraz nauczyli się współpracować.
Tylko król wrócił z wyprawy nieco markotny. Z tego co nam mówił, Armia miała jakieś braki. Po dwóch dniach dowiedzieliśmy się o co chodzi. Gerolg wydał rozporządzenie, zakazujące uprawiania czarów na terytorium państwa każdemu, kto nie należał do gildii magów lub do zakonu Kesi-ana. Zmusiło to wszystkich samodzielnych, niezrzeszonych czarodziejów do ujawnienia się i poddania swoich poczynań pod kontrolę władzy centralnej - przewodniczący gildii był bowiem formalnie zależny od monarchy.
Kilka miesięcy później, kiedy sytuacja z magami w Agnorze ustabilizowała się już, król ogłosił wcielenie ich części, w liczbie siedemset pięćdziesięciu, do Armii Czerwii, jako że według niego, wszyscy mieszkańcy powinni mieć swój wkład w bezpieczeństwo swej ojczyzny. Formacja wzbogaciła się w ten sposób o wsparcie magiczne.
Wkrótce żołnierze wzmocnieni przez nową siłę, wraz z królem wyruszyli na Bezkresne Równiny, aby zażegnać niebezpieczeństwo ze strony orków, które ostatnimi czasy rozmnożyły się znacznie i jeszcze bardziej nasiliły najazdy na nasze państwo. Był to liczny i groźny przeciwnik, więc optymizm Gerolga wydawał nam się bezpodstawny.
Niesłusznie.
Wojna trwała prawie rok i zakończyła się całkowitym i niepodważalnym zwycięstwem. Zielonoskóre potwory zostały wybite prawie do nogi, a te które zdołały przeżyć, uciekły daleko na południe, tam gdzie od zawsze znajdowały się ich siedliska.
Armia Czerwii powróciła do kraju w chwale i glorii zwycięstwa. Radość ludności nie miała końca. Król i jego żołnierze byli obiektem powszechnego uwielbienia. Nikt nie pamiętał już, kiedy Agnor odniósł tak wielki sukces.
Mieszkańcy królestwa pierwszy raz od wielu, bardzo wielu lat z nadzieją spoglądali w przyszłość.
Poprzednia | Jesteś na stronie 4. | Następna |
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 |