Epizod

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
Poprzednia Jesteś na stronie 13.

EPILOG

Było późne popołudnie letniego, burzowego dnia. Słońce jedynie od czasu do czasu wyglądało, jakby nieśmiało i niepewnie, zza grubej, ciemno szarej pokrywy ciężkich chmur. Choć nie było zimno, smagający wyniosłe górskie szczyty wiatr, w swych mocniejszych podmuchach dawał się mocno we znaki - jakby przypominał, że ta kraina nie lubi gości. I rzeczywiście. Między poszarpanymi, nieprzystępnymi, nagimi skałami panował absolutny bezruch i cisza, przerywany jedynie zawodzeniem powietrza, przechodzącego z wyciem przez wąskie kamienne szczeliny. W tym ponurym miejscu nie było to nic niezwykłego - tutaj stan taki, był na porządku dziennym.

W pewnej chwili ze stromej grani posypały się drobne, skalne odłamki. Początkowo nieliczne, wkrótce porywając coraz to nowe okruchy, przerodziły się w niewielką, ale widowiskową lawinę. Wśród łomotu uderzeń i hałasu towarzyszącemu staczaniu się materiału skalnego w dół zbocza, kamienna gonitwa trwała dobrych kilka minut, dając tym samym wspaniały pokaz - na tym pustkowiu nawet coś takiego było rzadko spotykane, a co za tym idzie, godne uwagi.

Po dłuższym czasie przedstawienie skończyło się. Ten, który swym nieostrożnym krokiem zapoczątkował ów krótki pokaz, z zawodem odwrócił spojrzenie od spokojnego już stoku. Miło było popatrzyć, dla odmiany od panującego tu zwykle bezruchu, na tak szybki, dziki, nieokiełznany i chaotyczny spektakl. Z żalem uświadomił sobie, że dawno już nie miał okazji cieszyć oczu niczym poza ciemnością, dlatego teraz nawet coś tak żałosnego sprawiało mu radość.
Zwrócił swe tęskne spojrzenie na zachód, ku - doskonale widocznym z miejsca, w którym się znajdował - ogromnym otwartym przestrzeniom Bezkresnych Równin. Swym doskonałym wzrokiem wypatrywał najdrobniejszych oznak ruchu, na których obserwowaniu mógłby się skupić, ale bez zbytniej nadziei na sukces. Choć widok z tej wysokości rozciągał się podczas dobrej pogody na kilkadziesiąt kilometrów, nie było to jednak wiele, w porównaniu z bezmiarem morza traw. A do Agnoru, gdzie działo się zawsze najwięcej i najciekawiej, były dużo, dużo dalej.

W tej chwili z lubością wspomniał wspaniałe, ciekawe i historyczne wręcz wydarzenia, które rozegrały się tam dokładnie rok temu - po dziś dzień miał w pamięci ten smak, tą różnorodność, a co najważniejsze, tą obfitość pożywienia. A jeśli wszystko dobrze pójdzie...

-=Koniec czerwonego nie jest końcem.=-

... to był to dopiero początek.

Na myśl o ludzkim królestwie wyszczerzył kły, co było oznaką wielkiej radości. Był wdzięczny tym żałosnym istotom za to, że dostarczały mu tyle rozrywki i takie ilości dających siłę uczuć. W chwilach dobrego humoru przyznawał głośno, że jego dzieci i on sam, w dużej mierze właśnie mordującym się nawzajem, z godną podziwu zaciekłością, ludziom zawdzięczają swe życie. A już na pewno im właśnie winni dziękować za przebudzenie.
Jednocześnie dziwił się jednak niezmiernie, jak można być aż tak głupim. Podczas gdy zewsząd są otoczeni przez wrogów, oni wciąż wyżynają się, walczą, palą i niszczą tak, jakby to rzeczywiście miało jakieś znaczenie.

-=Krew zostanie przelana ponownie.=-

Mali, śmieszni ludkowie. Sami gotują sobie swój los.

Jego przemyślenia przerwały odgłosy kolejnej lawiny, na którą to natychmiast przeniósł swoją uwagę, z lubością obserwując skalne okruchy w ich szalonym tańcu. Uwielbiał patrzeć na to widowisko, gdyż szczerze podziwiał drzemiącą w nim siłę. Fascynowało go bowiem, jak niewiele potrzeba, jeśli tylko naciśnie się w dobrym momencie i miejscu, by wywołać tak daleko idące skutki, w krańcowych przypadkach przeradzające się w istne piekło. Lubił myśleć, że on i jego dzieci też tak działają - popychając, kierując na właściwe tory, napędzając mechanizm, który potem sam się już podtrzymuje. Lawina jest jak wojna, pogoń w dół zbocza to eskalacja konfliktu i nienawiści, a pierwszym kamieniem, jesteśmy my.

Szczyty nienazwanych gór, wypełniły echa potężnego, radosnego ryku.

"My zawsze byliśmy powodem, my zawsze najwięcej korzystaliśmy i my zawsze byliśmy końcem!" - warczał sam do siebie, by po chwili ponownie ryknąć na całe gardło - "A teraz wróciliśmy!"

-=Pojawi się nowa ale stara siła.=-

Przeniósł spojrzenie tam, gdzie kamienna pogoń miała swój początek. Poczuł dumę, gdy na masywnej półce skalnej, zobaczył jedno ze swych dzieci - potężne, silne, zdrowe, o pięknej, zadbanej łusce i tej wspaniałej nieugiętości typowej dla ich rasy.

"Witaj synu" - mruknął gardłowo, w odpowiedzi ogromny, czerwony smok pochylił jedynie wielki łeb.

"Gdzie pozostali?"

"Lada chwila tu będą. Żaden z nas nie przegapi takiego widowiska." - wyszczerzył kły w potwornym grymasie, będącym parodią uśmiechu.

Smoczy władca zaśmiał się w duchu - wiedział bowiem, że to nawyk nabyty pod tą żałosną, ludzką postacią. Ale nie był zły. Wręcz przeciwnie, był dumny, gdyż oznaczało to, że tak jak im nakazał, jego dzieci spędzały w człowieczym ciele bardzo dużo czasu, wciąż podtrzymując wojnę na niemalejącym poziomie, nie pozwalając jej samoczynnie wygasnąć. I przybliżając tym samym czas smoczego panowania.

* * *

Z czasem przybyli kolejni. Pojedynczo, czasem parami, w niewielkich odstępach jeden po drugim. Szum ich ogromnych, pięknych skrzydeł oraz powitalne ryki było słychać z bardzo daleka, a odgłosy lądowania co poniektórych, odwykłych od smoczej postaci, niosły się głośnym echem po całej okolicy.
Wkrótce byli już wszyscy. Pokryci szkarłatną łuską, smoczy władca i jego dziewięciu synów. Siła sprawcza nieszczęść, jakie od roku dotykają tą część świata, a jeśli ich plan się powiedzie, nieszczęść, które w krótkim czasie rozprzestrzenią się na całą jego resztę.

Największa z bestii przyjęła milczące hołdy od swych dzieci, po czym krótko do nich przemówiła, wyrażając im wdzięczność za punktualne przybycie oraz ogrom pracy jaką wykonały dla powodzenia ich wspólnego przedsięwzięcia. Co chwilę musiała uspokajać młodzieńczy zapał, napominając, że nie nadeszła jeszcze pora na uwieńczenie ich wspólnego dzieła, choć sama także wielce się niecierplwiła. Zdawała sobie bowiem sprawę, że dzisiejszy dzień będzie początkiem końca świata rządzonego przez śmiertelników i zapoczątkuje nową erę.
Erę cierpienia i rozpaczy.

Smoki kolejny już raz zademonstrowały swą wielką radość. Potworne ryki, dudniące odgłosy tupania i darcia pazurami twardych skał poniosły się po całej okolicy. Podniecenie, entuzjazm i chęć ujrzenia efektów swych żmudnych wysiłków, czyniło bestie nerwowymi. Nie mogły się już doczekać.

"Tak się wam spieszy do działania?" - wyszły mu naprzeciw twierdzące, gorliwe pomrukiwania. W odpowiedzi na nie, smok podniósł swój masywny łeb by spojrzeć na niebo, przez grubą pokrywę chmur oceniając położenie słońca - "Dobrze więc. Nadszedł już właściwy czas." - obrócił się ku południu, w którym to kierunku zwróceni byli także jego synowie. - "Wiecie co robić."

Nastała nerwowa cisza, przerwana wkrótce przez szkarłatne bestie, które jak jedna rozpostarły skrzydła i zaryczały przeciągle na znak radości. Po chwili uspokoiły się jednak, umilkły i znieruchomiały. Na ich straszliwych pyskach odmalował się wyraz ogromnej koncentracji. Wszystkie zatraciły się w zbiorowym, mentalnym wysiłku...

I nic się nie stało.
Na początku...

Staranie smoków nie przyniosły bowiem natychmiastowych efektów - stawały się zauważalne i wyczuwalne stopniowo, dopiero po kilku chwilach wzmacniając się i potężniejąc.

Niebo z wolna pociemniało.
Ciężkie, nisko płynące chmury zaczęły skupiać się nad miejscem, gdzie stały smoki.
Zabrzmiały pierwsze groźne pomruki nadchodzącej burzy.
Temperatura powietrza wyraźnie opadła.
Wiatr nasilił się, wciąż nabierając mocy i szybkości, przeradzając się w końcu w porywistą wichurę.
Wkrótce na nagą skałę spadły pierwsze, wielkie krople deszczu.

Na gigantycznej półce skalnej, rozciągającej się pod wielkimi, czerwonymi sylwetkami, panował jednak całkowity bezruch i cisza. Mimo nasilającego się dookoła piekła żywiołów, szalejących z siłą, wystarczającą by zrównać z powierzchnią ziemi średnich rozmiarów miasto. Trwało to kilka minut, podczas których chmury pokrywające niebo zdążyły przybrać ciemnogranatową barwę, rzęsista ulewa skąpała wyschnięte skały w strugach wody zapoczątkowujących małą powódź, a wichura przerodziła się ostatecznie w potężny huragan.
I było tak wszędzie - poza ogromną półką skalną.

Gdy już ryk wiatru i potworne dudnienie o skały wielkich ilości wody lejących się z góry, zdawały się zagłuszać nawet myśli; gdy samo niebo wydawało się spadać; gdy wydawało się, że huk piorunów dochodzi zaraz zza pleców; gdy sama ziemia zaczęła gniewnie trząść się; gdy wszystko nasiliło się do stopnia, w którym zaczynało grozić całkowitym zniszczeniem i katastrofą...
...na cichą i nieruchomą półkę skalną spadła pierwsza kropla.

Po chwili jeszcze jedna. I kolejna...
Zawiał tam także pierwszy, delikatny wietrzyk, poruszając swą siłą kilka drobin kurzu. Następnie podmuch powtórzył się, tym razem mocniej, podnosząc w powietrze więcej skalnych drobin.
Spadły kolejne krople. Ponownie zawiał wiatr. I znowu. I znowu.
Oba zjawiska nasilały się powoli, skupiając jednocześnie na bardzo niewielkim obszarze, by wkrótce utworzyć na jego miejscu - wirującą w zawrotnym pędzie, skąpaną w strugach wody, podtrzymywaną przez wichurę, wypełnioną odłamkami skalnymi, kamieniami i pozostałościami tutejszej gleby, dziko wyjącą - kolumnę.

Twór ten zdawał się żyć własnym życiem. Pochylał się co jakiś czas, chaotycznie skakał z miejsca na miejsce i wył opętańczo. Wciąż także, z wolna i stopniowo zmniejszał się i zmieniał, przybierając ostatecznie w przybliżeniu ludzkie kształty. Wirująca, rozmyta, bezpostaciowa, brudnobrązowa sylwetka scalona deszczem i wiatrem, emanująca nieokiełznaną energią, biorącą swe źródło z tworzących ją pierwotnych żywiołów: wody, powietrza i ziemi.
Brakowało tylko...

Potężna błyskawica z przeszywającym wszystko na wskroś hukiem uderzyła w sam środek zjawiska, wypełniając je jaskrawym światłem. Pod wpływem nowej siły, twór zapalił się, wyprostował, zatańczył dziko i przeciągle zaskowytał.

Jednocześnie skąpany w nieskończonych strugach wody, stojący w niszczycielskich płomieniach, wypełniony wiecznie tą samą ziemią i zawsze zmiennym powietrzem - zaczął scalać się. Żywioły, łączyły się pod wpływem mocy demonicznego władcy z zaświatów i smoczej magii ową mocą kierującej. Zjawisko przekształcało się, zmieniając, przybierając formę bardziej zbliżoną do pożądanej - z ogólnej, jednolitej już teraz bryły, wyodrębniały się teraz kończyny, zarysowywały się linie twarzy, włosy...
Rodził się człowiek.

Po kolejnych kilku sekundach, szalejące dookoła piekło nagle uspokoiło się. Szybciej niż się zaczęło. W jednej chwili ulewa, huragan, ciemności i burza ustąpiły. W panującej teraz ciszy, przerywanej jedynie szumem wirujących dookoła smoczego wytworu, pozostałości kropel wody i pyłu, zabrzmiał głęboki, zadowolony z siebie pomruk.

"Witaj mój sługo." - oznajmił - "Witaj z powrotem wśród żywych, Gerolgu."

-=Król nie będący królem powróci.=-

Nie uzyskał odpowiedzi, ale też wcale się jej nie spodziewał. Wiedział, że ten, z pomocą którego zamierza przejąć władzę nad Agnorem, jest chwilowo zdezorientowany i w dodatku opętany tylko jednym pragnieniem - zemstą. Póki co więc, tylko o tym potrafi myśleć. Ale to nic, bo kiedy już ją zaspokoi, zabijając aktualnego króla i przejmując tym samym należną mu koronę, stanie się idealnym narzędziem. Przygotuje swój lud na przybycie nowego sprzymierzeńca i zjednoczy go pod smoczym panowaniem, by następnie roznieść żagiew bólu, cierpienia, śmierci, rozpaczy i nienawiści po całym kontynencie, a potem, całym świecie.
Nic nie będzie w stanie oprzeć się sile agnorskiej armii, wspartej przez potężne, szkarłatne bestie. Żadna siła na niebie i ziemi.

Tymczasem, ostatnie wirujące drobiny, skrywające dotychczas sylwetkę zmartwychwstałego króla, rozwiały się w końcu, pozwalając przyglądnąć się jej dokładniej. Smok spojrzał na nią z dumą i...
...wpadł w niepohamowany gniew. Dał temu wyraz straszliwym, wściekłym rykiem i darciem szponami podłoża. Jego szał zdołali opanować dopiero po kilku długich chwilach i nie bez wysiłku, synowie. Z wolna, rozjuszona bestia uspokajała się, uciszała, wyrównywała oddech, aż w końcu stanęła na swym dotychczasowym miejscu. Ponownie zwróciła swe ślepia na, będącego efektem jej rocznych zabiegów, człowieka, który nie był tym, kim miał być.

"Co to ma znaczyć!?!" - ryknął wściekle.

Nie uzyskał odpowiedzi.

"Mów!" - potęga jego głosu, mogła rozsadzać skały - "Mów mały człowieku, jeśli nie chcesz posmakować mego gniewu!"

Nadal panowała cisza. Smok ponownie pogrążał się straszliwej wściekłości.

"Chcę wiedzieć, czy oszukał mnie ten plugawy książę demonów, czy ty..." - gorejące spojrzenie przewierciło odziany w ciężką zbroję szkielet - "...Gerolgu!!!" - ryknął - "Odpowiedz!!!"

- Gerolg zginął rok temu. - zabrzmiał nienaturalny, tubalny głos króla - Dziś narodził się Gerolgath.

Smok nie posiadał się ze zdumienia.

"Jakim prawem śmiesz zwać się imieniem lisza?!?" - zawył opętańczo rozjuszony potwór - " I jakim prawem przybrałeś taką postać?!?" - przerwał, by po chwili kontynuować już spokojniejszym, ale złowieszczym tonem - "Czy mój sługa w swej bezgranicznej głupocie posunął się tak daleko, że wierzy, iż ludzie zaufają chodzącemu szkieletowi?" - zapytał drwiąco. Następnie milczał przez dłuższą chwilę, a nie doczekując się odpowiedzi, ryknął potężnie - "Głupcze!!! Agnorczycy zrobią wszystko, by cię zniszczyć!!! Oni nienawidzą nieumarłych, bardziej nawet niż smoków! Bardziej nawet niż siebie nawzajem!!! Będą gotowi zapomnieć o własnych urazach, by zjednoczyć się przeciw nam."

-=Wrogowie na powrót staną się braćmi.=-

"Jak mogłeś być tak próżny i bezrozumny? Dlaczego..."

Tymczasem lisz nie zważając na kierowane do niego słowa, zajęty był swoimi sprawami. Najpierw zlustrował swymi pustymi oczodołami półkę skalną, na której stał. Widocznie zadowolony z efektu, skinął odzianą w koronę, pokrytą rzadkimi, ciemnymi włosami czaszką. Następnie ruszył na skraj wyniosłości i spojrzał w dół, na rozciągające się tam, w miarę płaskie i bardzo rozległe zbocze. Przyglądał się mu dłuższą chwilę, ponownie kiwnął głową i wrócił na miejsce swych narodzin.

"... tracę cierpliwość sługo!" - zamruczał cicho władca smoków - "Odpowiedz mi, albo skończę tę farsę tu i teraz." - w jego pozornie dobrotliwym tonie, czaiła się oczywista i straszliwa groźba.

Lisz zadarł czaszkę wysoko do góry, by spojrzeć na stojące tam, na szczycie wyniosłości, górujące nad nim bestie.

- Nie nazywaj mnie więcej sługą. - powiedział zimno, patrząc największemu ze smoków prosto w oczy - A co do liszego imienia... - zrobił przerwę, w czasie której odwrócił się plecami do swych twórców, martwą twarz kierując ku południu - ...to patrz i podziwiaj!

Nim rozwścieczony smok zdołał zareagować, Gerolgath podrzucił w górę kościste dłonie, mamrocząc coś jednocześnie w dziwnym języku. Jego głos, wzmacniał się w szybkim tempie, nabierając wkrótce mocy zdolnej pozbawić człowieka przytomności.

I w tym momencie, rozpętało się piekło.
Ciemne, złowieszcze chmury, które jeszcze nie zdążyły na dobre rozproszyć się, na powrót skupiły się nad półką skalną - towarzyszyło temu wściekłe uderzenie potężnej wichury. W pobliżu zagrzmiały pierwsze pioruny. Ponownie zaczęła się także ulewa. Niesione wiatrem krople wody uderzały w ziemię z taką siłą, że rozsadzały niektóre, nadwątlone już wcześniej skały. Wywołało to kilka chaotycznych lawin błotnych i kamiennych. Wraz z szybkim obniżaniem się temperatury, rzęsisty deszcz powoli zmieniał się w gruby grad - mimo, iż był to środek lata.

Rozjuszony i obolały smok, nie mógł nadziwić się temu widowisku. Wiedział o ukrytym talencie magicznym agnorskiego króla, ale nigdy nie przypuszczał nawet, że jest on tak ogromny. Gerolgath w pełni bowiem zasłużył sobie na swe imię. Posiadając tak ogromną moc i znając język demonów, stał się najprawdziwszym liszem.
Wielka bestia poczuła ukłucie strachu.

Tymczasem jak przedtem, podczas gdy szalejące żywioły siały spustoszenie wszędzie dookoła, płaskowyż pogrążony był w ciszy i całkowitym bezruchu. Dopiero po chwili pojawiły się na nim pierwsze, niesione wiatrem krople deszczu. Skupiły się na niewielkiej przestrzeni, tym razem jednak miast jednej, powołując do życia ponad setkę wirujących kolumn. W samym centrum kręgu z nich utworzonego, stał z podniesionymi rękoma, recytujący zaklęcia szkielet. Powoli opanowywał sytuację, doprowadzając do uspokojenia się i ustabilizowania swych tworów, ich zmniejszenia i przybrania z grubsza ludzkich kształtów. Jednocześnie piekło panujące poza płaskowyżem, wzmacniało się, przybierając iście katastrofalną skalę i zmuszając większość smoków do ucieczki poza jego zasięg.

Uderzyła pierwsza błyskawica. Zanim ugodzone nią, wirujące szaleńczo zjawisko, zdążyło przybrać nieco stabilniejszą formę, inny piorun trafił drugą kolumnę. Chwilę później, następną. I jeszcze kolejną...

Po kilku minutach, Gerolgath nie stał już na płaskowyżu sam.

Dopiero co narodzeni lisze, składali hołd swemu panu - każdy z nich w innym, pamiętanym jeszcze z okresu życia, języku. Smok zauważył, że pochodzili oni z różnych ras, krajów, części świata a nawet z różnych czasów, o czym świadczyły w równej mierze: ubiór, zachowanie i mowa. Wszystkich łączyła jednak królewska krew i, jak domyślała się bestia, wrodzony talent magiczny, niezakończone na ziemi sprawy oraz uwielbienie zła, które skłoniły ich do zaprzedania duszy i powrotu pośród żywych. Wszyscy zgodnie, uznali także Gerolgatha za swego przywódcę.
Był z nich najpotężniejszy.

Mimo zakończonego przywoływania, pogoda nie poprawiała się jednak. Szkarłatny potwór zaczął się niepokoić - nie wiedział jak długo zdoła jeszcze opierać się jej niszczycielskiej sile. Wiedział, że jego synowie nie są tak wytrzymali i wszyscy wycofali się już poza zasięg nawałnicy, on sam postanowił jednak pozostać na miejscu jak najdłużej. Chciał zawrzeć partnerski, nie służalczy jak to planował od roku, sojusz z nowo powstałą potęgą. Uświadomił sobie bowiem, że teraz ma nawet większe szanse na podbicie świata, niż z Gerolgiem jako marionetkowym królem. Rozmyślał o tym właśnie, już ciesząc się z przyszłych sukcesów, gdy...

...uderzył kolejny piorun.

I znowu...
I znowu...

Biły w ziemię w coraz szybszym tempie, wkrótce doprowadzając do praktycznie ciągłego huku i porażającej jasności z nich bijącej. Zdezorientowany smok, ledwo trzymając się na nogach, gdyż grunt drżał silnie a wiatr i grad wciąż ponawiał swe wściekłe ataki na niego, spojrzał mętnym wzrokiem w dół.

Wszyscy lisze wciąż stali w kręgu. Twarzami zwróceni byli jednak na południe, martwe dłonie trzymali wyciągnięte ku górze, a ich wibrujące głosy, mamroczące zaklęcia w demonicznej mowie, wznosiły się nawet ponad nieopisany tumult straszliwej burzy.
Przywoływali.

Dopiero po chwili do smoka dotarło, iż tym razem celem uderzeń błyskawic nie jest półka skalna zajmowana przez Gerolgatha i jego sługi, ale roztaczające się poniżej zbocze. I sądząc po ilości bijących wciąż błyskawic, narodzą się tam całe setki nieumarłych. Szkarłatna bestia nie wiedziała, czy ma się bardziej cieszyć, czy bać.

Gdy po kilku minutach wściekły atak burzy wciąż nie ustawał, a wręcz przeciwnie - choć wydawało się to niemożliwym - jeszcze nasilił się i przyspieszył, smok już się nie zastanawiał. Drugi raz w swym wiecznym życiu był prawdziwie przerażony.

Setki to za mało.

Na tamtym zboczu rodziło się ich całe tysiące. Dziesiątki tysięcy...

* * *

Późnym wieczorem, po skończonej burzy, osłabiony smok wzbił się w spokojne już powietrze. Ścigany niepohamowanym, złowrogim śmiechem Gerolgath04˘a, zatoczył szeroki krąg nad miejscem, w którym wszystko się rozegrało.
Po raz pierwszy mógł spojrzeć na zbocze znajdujące się pod półką skalną, które to do tej pory było przed nim ukryte - a widok ten kazał mu żałować tego, co dzisiejszego dnia dokonał.

Z podziwem i przerażeniem obserwował, jak wielu żołnierzy zgodziło się zaprzedać duszę, by powrócić do świata żywych w służbie swych dawnych władców. Nawet jego szkarłatne ślepia nie mogły ogarnąć potęgi i ogromu tej armii. Na rozległej pochyłości stało bowiem, bijąc orężem o tarcze w potwornym wyzwaniu dla całego świata, prawie pół miliona nieumarłych wojowników. Pochodzili z różnych ras - były tam zarówno gobliny, orki, ogry, trolle, ludzie, krasnoludy, drow04˘y jak i dawno wybite do nogi jaszczury, straszliwe giganty czy także wytępieni już badderzy. Wszyscy odziani w różnorakie pancerze, kolczugi, uzbrojeni zależnie od czasów i miejsc z których przybyli, niektórzy dosiadający szkieletowych wierzchowców lub dziwacznych machin - i wszyscy jednakowo przesiąknięci nienawiścią do wszystkiego co żyje. Uwadze smoka nie uszło, iż spora część siły, która zdolna była powalać imperia, odziana była w krwisto czerwone mundury - Armia Czerwii stawiła się na wezwanie swego króla w komplecie.
Powyżej, na płaskowyżu górującym nad całą tą zbieraniną, świętował swój sukces krąg liszy - nowopowstała i największa z istniejących potęga magiczna. Z dumą spoglądali na swych wiernych żołnierzy, już snując plany podbojów i zniszczenia, jakie przyniosą światu.

I śmiali się.

A najgłośniej, najokrutniej i najbardziej nieludzko śmiał się najpotężniejszy z nich.

- Świecie! - dogonił smoka wzbijający się, nawet ponad ogólną wrzawę i hałas, krzyk - Wróciłem po ciebie!

-=Lecz ojciec przybędzie, aby ich ukarać.=-


Poprzednia Jesteś na stronie 13.
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13