Epizod

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
Poprzednia Jesteś na stronie 6. Następna

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Był to już ósmy rok panowania Gerolga. Po zwycięstwie na południu, na jakiś czas odsunął się od spraw związanych bezpośrednio z wojskiem a oddał zarządzaniu państwem oraz planowaniu kolejnej kampanii. W zaciszu swego gabinetu, w otoczeniu generałów Armii, oraz dowódców wojsk najemnych oraz przy rzadkim udziale Anariona, ważyły się przyszłe losy państwa.

Wkrótce monarcha zapoczątkował zakrojone na szeroką skalę przygotowania.

Jednak arystokracji nie podobało się, że nie ma żadnego wglądu w plany króla. Obawiano się, iż Gerolg może mieć zbyt wygórowane ambicje i pogrążyć Agnor w wielu wyniszczających wojnach. Anarion, jako jedyny z naszego grona obdarzony zaufaniem i dzięki temu dopuszczony, choć w ograniczonym stopniu, do króla, co dzień był wypytywany przez wielmożów, o cel i termin zbliżającej się wojny. Jednak książę nie wiedział nic ponad to, jaką rolę jemu przypadnie odegrać w tej kampanii.
Miał on mianowicie sformować kolejne oddziały żołnierzy, jakby tych, którymi aktualnie dysponowaliśmy nie było aż nadto. Miały ty być: ciężkozbrojna piechota składająca się z mieszczan, mających już doświadczenie bitewne; oddział złożony z pozostałych, dostatecznie potężnych, magów należących do gildii, oraz mnichów Kesi-ana - jako dodatkowe wsparcie magiczne - choć przydatność tych ostatnich na polu walki była bardzo wątpliwa. Ponadto Anarion miał zwołać pełne pospolite ruszenie wyższych klas społecznych. Nie wiedział jednak, do czego użyta zostanie armia, którą będzie rozporządzał.

Króla widywano coraz rzadziej.
Jego głównym zajęciem stało się snucie wizji przyszłych zwycięstw. Mimo iż przebywał już pół roku w stolicy, sprawy państwa wciąż dzierżył za niego Anarion i ministrowie. Władca Agnoru zatracił się w bitewnych mapach i księgach. Wśród kręgów ludzi wpływowych rozeszła się pogłoska o szaleństwie Gerolga. On sam nie dawał żadnych dowodów na zaprzeczenie tego stwierdzenia. Wręcz przeciwnie. Jego mania wojenna uwidaczniała się z coraz większą siłą. W krótkich rozmowach z Anarionem wspominał o czekających ich walkach z barbarzyńcami, podboju ziem orków, a nawet o wojnie z potężnym królestwem krasnoludów z Gór Mgielnych.
Książę z przerażeniem słuchał słów swego suwerena. Wiedział, że siła militarna Agnoru jest niepewna, bo oparta w dużej części na najemnikach oraz szlachcie, a i tak zbyt mała, aby sprostać tak ambitnym i dalekosiężnym zadaniom.

A sytuacja państwa stawała się trudna.
Gobliny najechane przez nas dwa lata wcześniej sposobiły się do wojny odwetowej. Nasi zwiadowcy donosili, iż z Gór Kłów na dalekim południu, przybywały coraz to nowe plemiona tych poczwar, wzmocnione dodatkowo przez Wargów - potężne bestie podobne do wilków, ale większe, dziksze i bardziej krwiożercze.
Na zachodzie pojawiło się natomiast nowe zagrożenie. Z lasów Martwego Półwyspu poczęły atakować nas bandy półelfów, zwanych przez ludność driadami, związanych z królestwem Elmirin. Najemna piechota rozlokowana w Hat Beru z trudem utrzymywała względny spokój na tych terytoriach. Legioniści, w obronie Candokreep na północy, toczyli coraz cięższe walki z barbarzyńcami.
Całe państwo zdawało się być w stanie oblężenia.
Król jednak nie przejmował się tymi zagrożeniami, a na wzmianki o nich, zwykł mówić ze spokojem:
0žPrzyjdzie także ich kolej 0ť.

Na domiar złego gospodarka i rolnictwo także podupadały. Pozbawione tak wielu rąk do pracy oraz obłożone wysokim podatkiem wojennym, powoli zaczynały pogrążać się w recesji. Zbliżał się również termin zwrotu cesarzowi, pierwszej części pożyczki, czego trzeba było bezwzględnie dotrzymać, gdyż gniewu tego ostatniego nie chciał przecież wzbudzać nikt.
Blady strach padł więc na wielmożów. Ten, który dał nadzieję całemu narodowi, dążył teraz w swej ambicji do całkowitego upadku Agnoru.

Anarion, kilku ministrów oraz jego współpracowników, w tym ja, postanowiło wziąć sprawy w swoje ręce. Starania mające na celu odwiedzenie Gerolga od jego planów, jak zawsze spełzły na niczym, próbowano więc jak najbardziej opóźnić wykonywanie wszelkich przygotowań do wojny.

Dało nam to nieco czasu. Nie wiedzieliśmy jednak ile, gdyż król nie chciał zdradzić terminu wymarszu. Dlatego liczył się każdy dzień.
Niebawem, Anarion posłał w tajemnicy zaufanego człowieka do kerondzkich wodzów, aby uprzedzić ich o ewentualnej napaści oraz zadeklarować im naszą przyjaźń. Ja z podobnym zadaniem udałem się do Elmirin.

Podróż minęła mi bez większych problemów i mimo, iż zmuszony byłem kryć się, nie była ona szczególnie uciążliwa. W Hat Beru udało mi się przyłączyć do wyprawy kupieckiej i wraz z nią, Północnym Szlakiem Handlowym, ruszyłem na wschód. Miałem szczęście, gdyż okazało się, że karawana zmierza do samej elfickiej stolicy, miałem więc zapewnione towarzystwo na czas całej podróży. Jazda była monotonna i długa. Całymi dniami, mila za milą, przemierzaliśmy rozległe tereny Bezkresnych Równin. Wszędzie widzieliśmy jedynie zieleń traw i błękit nieba, tylko od czasu do czasu jakiś krzak, chmura lub niewielkie wzniesienie urozmaicały krajobraz.
Choć straszliwie nudna, wyprawa ta dostarczała także pewnych przyjemności. Te niezmierzone pustkowia mają w sobie ogromny urok i romantyzm. Człowiek czuje się prawdziwie wolny, nie napotykając po drodze żadnych śladów ludzkiej bytności, odpoczywając od hałasu i gwaru miast. Wszechogarniające cisza i spokój sprzyjały rozmyślaniom, marzeniom i...
Ale chyba zboczyłem nieco z tematu...

Dwa tygodnie później, po przebyciu wszerz Bezkresnych Równin, dotarliśmy do celu. Jednak nie był to koniec mych wysiłków. Mimo, iż przybywałem z misją od księcia Anariona, znanej i poważanej w świecie osobistości, aż pięć dni czekałem na audiencję. Traktowano mnie z dużą rezerwą i choć nikt nie zachowywał się wobec mnie obraźliwie, czułem, że nie jestem mile widziany w owym miejscu. Ale jak to mówią, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło...
Dzięki wolnemu czasowi, miałem okazję zwiedzenia tego pięknego miasta. Wątpię, czy ktoś z was dostąpił owego zaszczytu, ale zaręczam wam, iż stolica elfów dostarcza niezapomnianych wrażeń i widoków. Te wspaniałe, smukłe, delikatnie wkomponowane w las budowle... ten półmrok i stonowane barwy, wszystkie te odcienie zieleni, brązu i srebra... Nie wiem nawet, czy można miejsce owo nazwać miastem. Dla mnie, kogoś z zewnątrz, zdawało się bardziej dziełem sztuki, niż metropolią, domem tysięcy elfów i stolicą potężnego państwa. Całe godziny spędzałem na spacerach różnymi ścieżkami ziemnymi i napowietrznymi, pokonując setki pomostów i kładek, oglądając prawdziwe cuda architektury i sztuki godne najwspanialszych artystów całego świata. Czułem się tam naprawdę wspaniale i jedynie wciąż towarzyszący mi strażnicy oraz nieprzychylne spojrzenia mieszkańców, przypominały mi o tym, iż jestem w tym miejscu intruzem.

W końcu nadszedł czas posłuchania u władcy, na który to moment czekałem już bardzo długo.
Jednak gdy stanąłem przed królem Tenneminonem, żadnym spodobem nie mogłem go przekonać, o grożącym jego państwu niebezpieczeństwie. Był on ufny w swych wojowników, którzy choć niezbyt liczni, w lasach Elmirin byli praktycznie niepokonani. Na nic zdały się moje wywody i przekonywania. Elf nie umiał uznać marnego człowieka, za jakiego miał Gerolga, za zagrożenie dla jego bogatego państwa.
Byłem niepocieszony, gdyż zawiodłem w tak ważnej chwili. Wszelkie moje próby ponownych negocjacji były duszone w zarodku i wyglądało na to, iż wrócę do Agnoru z niczym.

Lecz na dzień przed planowanym przeze mnie wyjazdem, zostałem ponownie zaproszony do pałacu. Jednak mym rozmówcą nie okazał się król, a jego córka 0 0ś przecudnej wręcz urody księżniczka Seniluna. Przeprosiła ona za swego ojca, tłumacząc, iż jako dumny i honorowy wojownik, nie może on sobie pozwolić na okazanie strachu. Prosiła mnie więc, abym to właśnie jej dokładnie opowiedział o tym, co dzieje się za zachodnią granicą Elmirin, gdyż nie była ona ograniczona pętami, które krepowały Tenneminona.

Kiedy zakończyłem swą relację, na jej twarzy odmalowywał się wielki niepokój i troska. Przyrzekła mi, że spróbuje wpłynąć na ojca w tej sprawie, a jeśliby się jej to nie powiodło, iż na własną rękę pośle po pomoc do Allorionn - Leśnej Pani z Wielkiej Puszczy. W jej imieniu miałem także zapewnić Anariona o przyjaźni między Agnorem a ojczyzną Starej Rasy.

Przez ponad tydzień zostałem więc w Elmirin, snując wraz z młodą księżniczką plany, służąc jej radą i pomagając swym, niemałym bądź co bądź, doświadczeniem. Sprawy, co prawda, nie ułożyły się całkiem po mojej myśli, gdyż król był wciąż niewzruszony, jednak była nadzieja na lepsze. Czekaliśmy bowiem na to, co powie w tej sprawie Pani, która jako jedyna miała na tyle duży wpływ na upartego króla, że była w stanie przekonać go do zmiany stanowiska.
Wkrótce przybył wyczekiwany przez nas z niecierpliwością gołąb pocztowy. Przyniesiona przez niego wiadomość mówiła, iż Elmirin może liczyć na wszelką potrzebną pomoc i wsparcie od swego zaufanego, odwiecznego sojusznika, a że sama władczyni zamierza wybrać się tu osobiście, aby porozmawiać ze swym przyjacielem, Tenneminonem. Pisała także, iż o zagrożeniu ze strony Gerolga wiedziała już wcześniej i z obawą obserwowała poczynania butnego, ludzkiego władcy, nie podawała wszak źródeł swej wiedzy. W ten sposób uznałem moje zadanie za wykonane.
Mogłem wracać.

Nazajutrz rano wyjechałem ze stolicy, z karawaną, jaką miałem szczęście spotkać w handlowej części miasta.
Zadowolony z wyników swej misji, oddawałem się podziwianiu piękna przyrody. U nas nie ma tak wspaniałych lasów, jak te elfickie. Wszystko wydawało się tam nienaruszone, dziewicze i szczęśliwe. Nawet zwierzęta nie bały się nas i choć trzymały się poza zasięgiem ewentualnego strzału z łuku, obserwowały nas bardziej z ciekawością niż ze strachem. Na moją propozycję polowania, przewodnik karawany zaśmiał się jednak i stwierdził, że to raczej ja stałbym się ofiarą tej rozrywki. Dowiedziałem się wtedy, iż rzekomo elficcy Gwardziści wciąż śledzą każdego obcego, jaki wkroczy do Elmirin i że nie pozwalają zabijać na ich terytorium. Oczywiście nie dałem temu wiary, gdyż ani razu nie zauważyłem niczego świadczącego o tym, abyśmy jakoby byli obserwowani. Swoją drogą, śmiać mi się chciało, iż tak poważny kupiec wierzył w takie bajki, ale dla świętego spokoju nie mówiłem już o tym więcej. Tymczasem ma podróż wraz z mymi nowymi towarzyszami trwała.

Nie ujechałem jednak daleko. Wieczorem tego samego dnia, nie wiadomo skąd na drogę wyszedł patrol elfickich Gwardzistów. Ci smukli wojownicy, odziani w mithrilowe kolczugi, nagolenniki oraz hełmy, uzbrojeni we wspaniałe łuki, cienkie, długie miecze, bogato zdobione sztylety i misternej roboty włócznie, poruszali się niesamowicie wręcz cicho. Cicho do tego stopnia, że dopiero gdy zakrzyknęli na nas, abyśmy się zatrzymali, zdaliśmy sobie sprawę, iż jesteśmy otoczeni. Okazało się, że przyszli po mnie. Dowódca oddziału zamienił kilka słów z przewodnikiem karawany, po czym pozostawił go własnemu losowi, mnie natomiast, prawie bez słowa i nieco brutalnie zawrócili a następnie, pod eskortą, powiedli z powrotem do miasta.

Świtało kiedy przybyliśmy.

Ale stolica nie była już tym samym miejscem, jakie opuściłem zaledwie dobę wcześniej. Wszędzie panował nerwowy ruch i krzątanina. Na ulicach widać było wielu żołnierzy i całe masy cywili. Zbrojni pokrzykiwali na nich, odsyłając kobiety do domów a mężczyzn kierując w stronę królewskiego pałacu. Większość elfów była uzbrojona, choć tylko gwardziści byli w pełnym rynsztunku bojowym, co wyraźnie odróżniało ich od zwykłych zjadaczy chleba. Jednak wszystkich łączył ich stosunek do mnie. Każdy bez wyjątku patrzył na mnie z nieskrywaną nienawiścią i odrazą.

Moi strażnicy doprowadzili mnie bezpiecznie, chroniąc przed kilkoma atakami młodzieży i co bardziej nerwowych mężczyzn, do pałacu. Tym razem nie musiałem czekać długo, gdyż już po chwili stałem ponownie przed obliczem króla. Był on wyraźnie zagniewany, odziany w swą paradną zbroję, otoczony przez kilku wojowników 0 0ś prawdopodobnie generałów i patrzył na mnie groźnie.
Oczywiście od razu wiedziałem, co musiało się stać, tak więc stałem tam z duszą na ramieniu i strachem, z pewnością, malującym się na twarzy. Spodziewałem się oskarżenia o szpiegostwo i natychmiastowej egzekucji.
Na szczęście elfy nie są tak porywcze jak ludzie i nie działają pod wpływem nagłego gniewu. To uratowało mi życie, gdyż król uznał atak Gerolga za potwierdzenie prawdziwości mych wcześniejszych słów, a nie za dowód mej zdrady.

Wiekowy władca powiedział mi, iż poprzedniego dnia ludzcy żołnierze w szkarłatnych mundurach, wsparci przez magów, wdarli się na teren jego królestwa. Nieliczni wojownicy elficcy rozlokowani w tamtym rejonie nie byli w stanie, mimo swych umiejętności, powstrzymać napaści. Czerwoni piechurzy mordowali kogo popadnie, nie wyłączając dzieci, kobiet, starców a nawet zwierząt. Wszelki opór dławili natychmiast dzięki pomocy magii i swemu wyszkoleniu. Cywile uzbrojeni w oszczepy i łuki nie mieli szans w walce ze zwartą formacją, skrytych za tarczami wojowników.
W dodatku wróg dopuścił się największej z możliwych profanacji. Ludzie w wielu miejscach podpalili las...
Dla Elmirinów było to jak plunięcie w twarz i oznaczało wojnę totalną, bez jeńców i litości. Elfy poprzysięgły wybić napastników do nogi, najzwyczajniej w świecie zetrzeć ich z powierzchni ziemi.

W tym celu Tenneminon powołał pod broń wszystkich zdolnych do tego poddanych. Każdy młodzieniec, mężczyzna i starzec, który tylko czuł się na siłach, miał niezwłocznie podążać do stolicy, lub po uprzednim połączeniu się w większą grupę, bezpośrednio na teren objęty walkami.
Powszechnie czuło się oburzenie, gniew i żądzę pomsty na wrogu. Stolica zbroiła się z gorliwością godną obozu wojskowego. Pierwsze oddziały gwardii, mające nękać i opóźniać marsz Czerwii, wyruszyły już wiele godzin wcześniej, a lada chwila miały podążyć za nimi pozostałe, wsparte przez mieszkańców miasta i okolic. Ja jako łącznik z Anarionem, miałem pozostać przy boku króla i wraz z nim uczestniczyć w wyprawie.

Najpierw ruszyliśmy przez las na zachód, ku siejącym zniszczenie Czerwiom. Po dotarciu w pobliże terenów zajętych przez wroga, w oczekiwaniu na pozostałe oddziały elfickie, rozbiliśmy obóz, tak aby gwardziści mogli wciąż prowadzić walki zaczepne. W tym czasie do Tenneminona dołączały coraz to nowe zastępy wojowników z całego królestwa, lecz dopiero po trzech dniach elfy zgromadziły wystarczające, do bezpośredniego ataku, siły.
Połączona armia reprezentowała sobą pokaźną siłę, której jednak nie mogłem ocenić dokładniej, gdyż las mi to uniemożliwiał.
Nadszedł czas wymarszu.
Szybko dotarliśmy na teren objęty walkami i wsparliśmy wyczerpanych gwardzistów. Jednak przeciwnik, gdy tylko napotykał lepiej zorganizowany i silniejszy opór, natychmiast wycofywał się pod osłoną magicznych ataków swych magów. Lotem błyskawicy między naszymi wojownikami rozeszła się opinia, ze Czerwie to tchórze, walczący tylko z nieuzbrojonym przeciwnikiem, a uciekający przed wyszkolonym wojskiem. Bałem się, iż taki sposób myślenia przysporzy nam w przyszłości kłopotów, ale niczego nie mogłem na to poradzić.

W pościgu za najeźdźcą wkroczyliśmy na tereny dotychczas zajmowane i niszczone przez ludzi.
Nie sposób opisać tragedii jaka się tam rozegrała. Raz po raz napotykaliśmy na wypalone doszczętnie części lasu, zwęglone, pocięte i powykręcane w przedśmiertnych drgawkach ciała elfów oraz całkowicie zniszczone osady. Drogę najeźdźców znaczył szlak popiołu, krwi i trupów. Wspaniałe, starożytne drzewa były wypalone lub powalone, pozabijane zwierzęta i wymordowani cywile gnili leżąc tam, gdzie rozstali się z życiem. W pobliżu każdej ze zrujnowanych wiosek znajdowano mniejszą lub większą zbiorową mogiłę. Ta część państwa długo miała pamiętać owe straszliwe dni.
Ale śmierć nie skończyła jeszcze zbierać swego żniwa. Zazwyczaj pogodne i opanowane elfy, pałały nieprzemożoną żądzą zemsty. Mówiono tylko o tym. Przez łzy rozpaczy przysięgano na przodków i wszystko co święte, iż owa zbrodnia zostanie pomszczona. Obrońcy Elmirin byli zdecydowani ścigać znienawidzonego wroga do samych wrót piekieł.
I wydawało mi się wtedy, że dzięki zaciętości i uporowi rzeczywiście są w stanie tego dokonać.

Dwa dni później dotarliśmy śladem Czerwii na równiny. Podczas tego marszu dołączało do nas coraz to więcej wojowników, przybywających z odleglejszych zakątków państwa. Kiedy na dobre wyszliśmy z lasu ujrzałem największe w swym życiu zgrupowanie żołnierzy. Elfów było ponad siedemdziesiąt tysięcy. Co prawda niecała trzecia część z nich, była to wyszkolona i dobrze uzbrojona Gwardia Elmirin, lecz pozostali mężczyźni również stanowili pokaźną siłę militarną - zwinni, szybcy, śmiertelnie precyzyjni i wściekli. Każdy z nich uzbrojony był we wspaniały łuk oraz włócznię lub oszczep, wielu posiadało także rozmaitego rodzaju miecze, a niektórzy nawet kolczugi.
Ja wiedziałem jednak, na jak niewiele zda się to, gdy przyjdzie im odeprzeć szarżę ciężkiej Czerwonej jazdy. Pamiętałem, jeszcze z okresu swej służby w armii szlacheckiej, w jak wielkim stopniu kruche elfy narażone są na atak opancerzonej konnicy. Próbowałem ostrzec przed tym Tenneminona, lecz on mówił, iż jego zwiadowcy widzieli jedynie piechurów, którzy nie są poważnym zagrożeniem dla jego sił.
A las wołał o pomstę. Zbyt wielu poddanych stracił w ostatnich dniach król, aby mógł to puścić płazem. Dlatego wraz z wiernymi wojownikami nieubłaganie podążali za mordercami swych rodaków, z każdym dniem zmniejszając dzielącą ich odległość.

Należy tu wyrazić wielkie uznanie, dla elfickiej zaradności i zdolności planowania. To, iż w tak krótkim czasie zdołali oni zorganizować w miarę stałe zaopatrzenie w żywność i wodę dla tak wielu wojowników, zakrawało niemal na cud. Co prawda nie przelewało nam się i zdarzało się kłaść spać głodnymi, jednak nie było to nic nadzwyczajnego w warunkach wojny.

Pięć dni po opuszczeniu bezpiecznych lasów, na północnym horyzoncie z wolna pojawiła się wielka chmura kurzu, zwiastująca przybycie jakiejś armii. Serce podeszło mi do gardła, na myśl, że może to być Gerolg z jazdą. Oznaczałoby to według mnie, nasz koniec, gdyż na otwartej przestrzeni zostalibyśmy z pewnością starci w proch. Lecz król nie podzielał mych obaw. Ufny w swych wojowników, ustawił ich w szyku bitewnym. Jednak mimo wiary i pewności siebie Tenneminona, wyraźnie wyczuwałem zdenerwowanie prostych żołnierzy, choć gniew i pamięć niedawno poległych pomagały im zachować zimną krew.
W napięciu czekaliśmy na przeciwnika. Nie odmawiałem męstwa swym nowym towarzyszom, ale oczyma wyobraźni widziałem już masakrę jaka się rozegra.

Zbliżająca się jazda nie należała jednak do sił Agnoru, co jednocześnie ucieszyło mnie i zmartwiło.
Byli to bowiem dzicy Kerondowie, dosiadający małych, szybkich koni, uzbrojeni w krótkie włócznie, zakrzywione miecze i niewielkie, okrągłe, skórzane tarcze wykonane ze skóry. Poza tym wielu z nich posiadało krótkie łuki, które w połączeniu z ich śmigłymi rumakami i umiejętnością strzelania z siodła były śmiertelnie skuteczną bronią w takim terenie. Najbardziej niepokoiła mnie zaś moja wiedza o tym, że nie zaniechają ataku nawet wtedy, gdy nie będą mieli szans na zwycięstwo. Wynikało to już z ich natury.
Pewnie nie znacie zbyt dokładnie zwyczajów barbarzyńców?

A więc, wśród plemion Kerondów liczy się ten, kto jest silny i sprawny. To jest wyznacznikiem ich statusu społecznego, bogactwa i szansy na ładną i zdrową żonę. Dlatego od dziecka, młodzi mężczyźni ćwiczą, uczą się władać mieczem lub toporem, wzmacniają swoją kondycję długimi biegami i wyczerpującymi treningami. Przy wkroczeniu w dorosłość przechodzą próbę siły i umiejętności. Najlepsi, najsilniejsi, najwytrwalsi i najwytrzymalsi z nich, zostają przyjęci do grona wojowników plemienia.
Inaczej niż u nas, wśród ludów północnych stepów to piechurzy są poważani i godni szacunku. W końcu w ich skład wchodzą najsilniejsi i najwięksi członkowie plemienia, zdolni do dokonywania wielkich czynów, waleczni i odważni. Kobiety wzdychają do nich a młodzi chłopcy marzą o zasileniu ich szeregów.
Jedynie pozostali wojownicy, ci którzy nie byli godni zostania piechurem, patrzą na nich z zawiścią i zazdrością. Im bowiem przypadła w udziale hańbiąca służba w jeździe.
Poruszając się konno - jakby ich własne nogi były zbyt słabe, aby ich ponieść; walcząc lekką bronią oraz łukiem - miast ciężkich toporów i mieczy ich pobratymców; kryjący się za tarczami - jakby w obawie przed razami wroga; wyszydzani z tych powodów przez butnych piechurów, jeźdźcy ci byli od zawsze przepełnieni goryczą i nienawiścią.
Zarówno dla nich, jak i dla reszty plemienia, ich życie pozbawione było jakiejkolwiek wartości. Jedynie nadzieja na dostąpienie zaszczytu zostania piechurem, mobilizowała ich do ciągłych starań. Za szczególne zasługi i odwagę, mogli oni bowiem ponownie przejść próbę dorosłości.

Dlatego w walce, bili się jak zastępy demonów prosto z otchłani piekielnych. Nie zważali na odnoszone rany, nie starali się ratować życia i nigdy nie uciekali. Była to armia potępieńców, nie mających do stracenia nic, poza honorem wojownika.
Dlatego byli śmiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem.

I właśnie około czternastu tysięcy tych dzikusów zbliżało się ku nam. Nigdy nie widziałem jeszcze, aby wojownicy z tak wielu kerondzkich plemion, byli w jednej chwili i w jednym miejscu, nie wyżynając się przy okazji wzajemnie.
Wręcz przeciwnie. Wyglądało na to, że mają wspólnego wodza i wspólny cel. Miałem tylko nadzieję, że nie jesteśmy nim my, gdyż nawet jeśli nie pokonaliby nas, straty jakie zadaliby nam w wypadku ataku, byłyby ogromne.

Zatrzymali siÄ™ o milÄ™ od nas.
Ciemna masa koni i ludzi z równin. To był ich teren, oni czuli się tu jak u siebie, nawykli do otwartych przestrzeni i płaskiego terenu. Elfy w tej krainie były intruzami, dlatego wśród żołnierzy wzmagał się niepokój. Uświadomili sobie, iż nie są niepokonani - zwłaszcza kiedy napotkali takiego przeciwnika. Pamiętam, iż zastanawiałem się wtedy, co powiedziałby Tenneminon i jego poddani, gdyby miast barbarzyńców stał Gerolg i jazda Czerwii.

Tymczasem zapanowała głucha cisza.
Obie armie podejrzliwie przyglądały się sobie nawzajem. Po reakcji przeciwników, wydało mi się, iż są równie zdziwieni naszym widokiem, jak my ich. Pat przeciągał się kilka długich chwil, po czym wyjechał ku nam samotny jeździec. Gdy zbliżył się, rozpoznałem go.

Był to posłaniec, którego Anarion posłał ponad miesiąc wcześniej do wodzów barbarzyńskich. Za pozwoleniem elfickiego króla wyjechałem mu naprzeciw.
Na polu między dwoma armiami wrogimi sobie, oraz naszej ojczyźnie, uścisnęliśmy sobie dłonie. Obaj cieszyliśmy się niezmiernie z tego niespodziewanego spotkania, jednak od razu przeszliśmy do działania, nie chcąc dopuścić do niepotrzebnego rozlewu krwi. Opowiedzieliśmy sobie wzajemnie co przywiodło w to miejsce nas oraz tych wszystkich wojowników. Po usłyszeniu mojej relacji, baron Dewvbo przekazał mi swoją.

Okazało się, że podczas gdy on jeździł ze swoją misją od plemienia do plemienia, namawiając bezskutecznie wszystkich wodzów do zjednoczenia się przeciwko Gerolgowi, do północnych szczepów poczęły napływać wieści, o wybitych do nogi osadach barbarzyńskich. Nie przeżywał w nich nikt, kto mógłby opowiedzieć co się stało, a jedyne relacje pochodziły od wojowników, którzy przypadkiem byli w momencie napaści poza obozem, lub od handlarzy podróżujących od obozowiska do obozowiska.
Trwało to kilka dni, aż w końcu blady strach padł na kerondzkie plemiona. Wtedy to ich główny szaman zwołał Radę Wodzów.
Podobno jeszcze nigdy nie przybyło na nią tak wielu przedstawicieli swych narodów i to w tak krótkim czasie. Debaty także nie trwały długo. Jednogłośnie postanowiono zjednoczyć ponownie swe siły, jak podczas wojny sprzed siedmiu lat, a następnie ruszyć na południe w poszukiwaniu przeciwnika, który ośmielił się wypowiedzieć im wojnę. Spotkało się to z wielką radością barona, który zdołał przekonać barbarzyńców, iż wrogiem atakującym ich tereny jest Gerolg i jego Armia. Namówił także wodzów, do ruszenia wraz z główną częścią swych sił, bezpośrednio na zachód - gdzie to mieli zmierzać Agnorczycy - i zaatakowania Candokreep.
Dewvbo chciał w ten sposób zatrzymać najemnych legionistów wewnątrz miasta i zapobiec ich mieszaniu się w rozprawę z Czerwiami. Kerondowie zgodzili się na to niechętnie, gdyż uważali, że wróg znajduje się na południu, tam bowiem odbywały się napaści, jednak argumentacja barona okazała się skuteczna. Tak więc, podczas gdy piechurzy powoli napływali na miejsce głównego obozu aby wkrótce wyruszyć za zachód, szybciej uformowana armia jazdy, do której przyłączył się także baron, niezwłocznie wyruszyła ku sercu Bezkresnych Równin gdzie to...
...napotkała nas. Gdyby nie to, że zarówno elfy jak i barbarzyńcy byli wcześniej uprzedzeni przeze mnie i Dewvbo 0 4˘ego o groźbie wiszącej nad nimi, wywiązałaby się tu z pewnością krwawa bitwa. Zacząłem doceniać geniusz Gerolga, gdyż nie wierzyłem w to, jakoby był to zbieg okoliczności. Władca Agnoru z pewnością celowo chciał doprowadzić wrogie mu armie do wzajemnego zniszczenie się, samemu dokańczając jedynie dzieła, dobijając zwycięzców. I był niebezpiecznie blisko urzeczywistnienia owego planu, gdyż przewidział wszystko...

...poza zdradÄ… swego wiernego wasala.

Po wielu wysiłkach i kilku nerwowych godzinach, udało nam się przekonać zarówno elfy jak i Kerondów, iż mają innego niż oni sami, wspólnego wroga. Nie było to łatwe, lecz z dużą dozą szczęścia powiodło się. Mimo tego nie podróżowaliśmy razem, gdyż obie grupy były wobec siebie zbyt nieufne. Szlak barbarzyńców biegł wobec tego na północ od nas. Dotrzymywali oni swojej części umowy i choć daleko, wciąż pozostawali w zasięgu naszego wzroku, mimo, iż na swych wierzchowcach mogli z łatwością zostawić nas w tyle.

Po kolejnych dniach pościgu dogoniliśmy uchodzącego przeciwnika. Podążaliśmy, śladem Czerwii, prosto na zachód, w kierunku Hat Beru, podczas gdy nasi nowi sojusznicy otaczali Gerolga szerokim łukiem od północy.

Tenneminon postanowił wykorzystać w rozstrzygającej bitwie, także podległe mu siły półelfów z Martwego Półwyspu, którym to rozkazy posłyłał za pośrednictwem gołębi pocztowych. Mieli oni zaatakować miasto, ku któremu wszyscy zmierzaliśmy, nim Gerolg zdąży się w nim schronić, a po jego zdobyciu dołączyć do nas na równinach. Jednak nie spodziewałem się, aby najemnicy broniący Hat Beru ulegli napastnikom, więc nie liczyłem na bezpośrednie zaangażowanie driadów w zbliżającą się konfrontację. Byłem wręcz pewien, że tak się nie stanie.

W końcu, któregoś ranka - daleko przed odległym od nas o pół dnia marszu, jednak na równinach doskonale widocznym, przeciwnikiem - zauważyliśmy szczyty wzgórz. Zbliżaliśmy się do centrum Agnoru. Dzielący nas od Czerwii odcinek, zmniejszał się z każdą chwilą. Jeśli utrzymalibyśmy dotychczasowe tempo, powinniśmy dogonić wroga następnego wieczoru. Elfy już gotowały się do bitwy. Wśród żołnierzy powszechne były rozmowy o tym, co zrobią ze znienawidzonymi ludźmi, kiedy już dorwą ich w swe ręce. Wierzyli oni, iż dzięki Kerondom, bitwa jest praktycznie wygrana, nim się rozpoczęła. Właściwie już świętowali zwycięstwo.

Nastroje te spotęgowały się jeszcze, kilka godzin później.
Wtedy to, dostrzegliśmy chmurę pyłu zbliżającą się ku wojskom Gerolga od południa. W pierwszej chwili bałem się, iż to jacyś nowi sojusznicy króla Agnoru, jednak elficcy zwiadowcy donieśli wkrótce, że są to oddziały centaurów, przysłanych zgodnie z obietnicą, przez Leśną Panią. Nadzieja i pewność wygranej zagościły wtedy także w mym sercu. Nie raz słyszałem, jak wspaniałymi i bitnymi wojownikami są owe stworzenia, więc posiadanie tak licznego ich kontyngentu jako sojusznika, znacząco przechylało szalę zwycięstwa na naszą stronę.

Pojawienie się nowej siły, zmusiło Czerwie do zboczenia ku pólnocnemu zachodowi. Nie byli w stanie dotrzeć do Hat-Beru, zanim uczynią to konioludzie, a wdając się w walkę z nimi, narażali się na nasz atak od tyłu. Tak więc, ścigane przez nas oddziały, postanowiły zająć stosunkowo łatwe do obrony pozycje na pobliskich wzgórzach. Niestety, mimo szczerych chęci, nie byliśmy w stanie im w owym manewrze przeszkodzić, czekała więc nas walka w niesprzyjającym terenie. Jednak z przewagą jaką dysponowaliśmy, nikt specjalnie się tym nie przejmował. Póki co koncentrowaliśmy się na dotrzymywaniu kroku wrogom, tak aby nie zdołali ujść ku któremuś z innych agnorskich miast.

Późnym popołudniem następnego dnia, Gerolg wraz ze swymi siłami dotarł do terenu, który wybrał jako miejsce bitwy. Był to sam skraj równin, gdzie zaczynał się już teren pagórkowaty, a dokładniej, rozległy i jeden z najwyższych tamtejszych szczytów. Również w tym samym czasie, na północ od nich zajęli swoje pozycje Kerondowie, a gdy słońce chyliło się ku zachodowi, od południa stanęły obozem centaury. My dotarliśmy na miejsce już po zmroku.
Kleszcze mające zmiażdżyć naszego wspólnego wroga, zacisnęły się.

Większość naszych wojowników, wyczerpanych forsownym marszem, od razu pokładło się spać. Musieli zbierać siły na, mającą nastąpić nazajutrz, rozprawę. Jednak liczni, zbyt przejęci czekającą ich bitwą, siedzieli wpatrując się w gwiazdy, snując opowieści, modląc się albo czyszcząc swój oręż. Wyraźnie wyczuwało się napięcie, które to z każdą nocną godziną potęgowało się coraz bardziej.

Na kilka godzin przed świtem, król Tenneminon powrócił z narady, jaką odbył z wodzem centaurów i przedstawicielem kerondzkich plemion. Nie zdołałem dostać się do niego, aby uzyskać jakieś informacje, ale przez krótką chwilę, kiedy go widziałem, zdążyłem zauważyć szeroki uśmiech na jego twarzy. Widocznie sprawy miały się dużo lepiej, niż mi się to wydawało, elficki władca nie był bowiem osobą, która daje się ponieść nieuzasadnionej radości.
Po kilkunastu minutach byłem świadkiem wprowadzenia w życie planu będącego wynikiem rozmów naszego sztabu.
Elmirińscy oficerowie budzili bowiem część wojowników i mimo ciemności zbierali je w oddziały. Wtedy uświadomiłem sobie, iż przecież elfy dużo lepiej niż ludzie widzą w świetle gwiazd. Sam ten fakt nasuwał oczywiste rozwiązanie, mogące mocno zaboleć naszych przeciwników.

Kilka setek doborowych królewskich Gwardzistów, powoli, ostrożnie i cicho jak sama śmierć, wymaszerowało z obozu. Ruszyli w stronę wzgórza, na którym stacjonowały Czerwie.

Ciekawie wpatrywałem się w nieprzeniknioną ciemność. Wraz ze mną, robiła to duża część elfickich sił. Spodziewaliśmy się, iż mały wypad Gwardzistów spowoduje wiele szkód wśród śpiących, ludzkich żołnierzy. Co prawda nie mieliśmy, a przynajmniej ja nie miałem, szans na dostrzeżenie czegokolwiek, ale z napięciem i niecierpliwością czekaliśmy krzyków przerażenia i odgłosów chaosu dobiegających ze szczytu zajętego przez wroga.
Doczekaliśmy się ich jednak dużo za wcześnie...

W rozbłyskach ognistych wybuchów widzieliśmy smukłe sylwetki, uciekające w dół zbocza.
Zaskoczone elfy z największą szybkością, jaką były w stanie wykrzesać ze swych ciał, uciekały przed atakami Czerwonych magów. W świetle wybuchających wszędzie płomieni byli doskonale widoczni. Łatwy cel dla, będących poza zasięgiem strzał, ludzi.

Krzyki agonii trafionych i żywcem płonących Gwardzistów rozdzierały panującą wszędzie, nocną ciszę, a ich stojące w ogniu ciała oświetlały dużą część okolicy.
W tle słychać było śmiechy.
Czerwie miały świetny humor.
W przeciwieństwie do grobowych nastrojów elfów, poprzysięgających Agnorczykom krwawą zemstę. Zwycięstwo w owej małej potyczce, mogło się jeszcze obrócić na ich niekorzyść, gdyż rozwścieczyło wojowników Elmirin i tchnęło w nich nowy zapał.
Zapał wynikający z żądzy zemsty.

Do rana nie podejmowaliśmy już żadnych działań. Ograniczyliśmy się do oczekiwania świtu, kiedy to miał rozpocząć się właściwy szturm.
Gdy na niebie zalśniły pierwsze promienie słońca, obóz zbudził się do życia. Żołnierze wstawali ze swych skromnych posłań, przeciągali się, wdawali w nerwowe rozmowy, zajmowali sprawdzaniem swojego rynsztunku...
...lecz prędzej czy później, każdy z nich przystawał, przestawał robić to, czym zajmował się jeszcze przed sekundą i z rozszerzonymi zdziwieniem oczyma wpatrywał się we wrogie wzgórze.

Zdawało się ono stać w ogniu...
W czarnym ogniu.
Całe było spowite płomieniami, zasłaniającymi widok na wszystko co znajdowało się wewnątrz. Czarne jęzory widmowego pożaru nie wydzielały dymu, ani żadnego dźwięku, były też niewrażliwe na podmuchy wiatru, tańczyły wciąż w jednym miejscu, nie przesuwając się nawet o stopę.
Czary.

Skomplikowało to bardzo naszą sytuację, wszyscy znaliśmy bowiem działanie owej magii, lecz nikt z nas, wcześniej nie wziął pod uwagę możliwości jej wykorzystania. Karygodne przeoczenie, które teraz miało się na nas zemścić.
Tenneminon nie miał wyboru. Natychmiast rozkazał ustawić swych wojowników w szyku bitewnym, gdyż jasne stało się, iż to nie do nas będzie należał dziś pierwszy ruch. Nie podobna było atakować niewidzialnego i umocnionego przeciwnika, podczas gdy sami bylibyśmy widoczni jak na dłoni. Czarne płomienie nie pozwalały bowiem dojrzeć tego co znajduje się wewnątrz ich kręgu, dla znajdujących się w środku, pozostając jednak przezroczystymi.

Elfy zajęły swe pozycje sprawnie i szybko, zdobywając sobie tym samym moje szczere uznanie, jako że gro ich sił byli to zwykli, niedoświadczeni cywile. Stanęliśmy szerokim na prawie dwa kilometry frontem, oddalonym od podstawy wzgórza na tyle, aby nie dać się zaskoczyć nagłym wypadem nieprzyjaciela. Ja stałem na samym końcu szyku, gdyż moja rola bardziej pasowała do obserwatora niż do wojownika.
Rozpoczęło się oczekiwanie.

Jednak Gerolg wiedział co robi.
Nie wykonywał żadnych ruchów, trzymając nas wciąż w niepewności i pod bronią. Podczas, gdy nasi wojownicy męczyli się, będąc w ciągłej gotowości, Czerwie mogły przecież spokojnie wylegiwać się na trawie a nawet spać!
Poza magami oczywiście, którzy kosztem swych sił i zdrowia musieli podtrzymywać barierę. Ten fakt bardzo nas cieszył, gdyż wycieńczeni wywoływaniem czarnego ognia czarodzieje, nie będą nam mogli zagrozić w sposób bezpośredni, co powinno nam dać wielką przewagę później.

Niepokój wśród elfów wzrastał z każdą minutą. Kiedy słońce wzniosło się już wyżej nad horyzontem, król pozwolił na lekkie rozluźnienie dyscypliny. Żołnierze niewielkimi grupkami, jednak wciąż czujnie nasłuchując hałasu związanego z rozpoczęciem walk, oddalali się na tyły, aby zjeść poranny posiłek. Powoli nasze formacje pogrążały się, we wzrastającym z każdą chwilą, rumorze rozmów i przypadkowych szczęków oręża. Wśród części wojowników zapanowało przeświadczenie, że Agnorczycy po prostu się ich boją i dlatego unikają walki. Patrzyłem na to ze strachem, gdyż w miarę, jak nieubłaganie zbliżał się moment rozpoczęcia bitwy, moje obawy rosły.
Nie wyobrażałem sobie, jak delikatne elfy, za pomocą strzał i włóczni chcą powstrzymać ewentualne natarcie jazdy, atak piechoty zasłaniającej się wielkimi tarczami albo bombardowanie przez magów. To nie był teren do jakiego nawykły ludy lasu. Nie było się gdzie skryć, nie liczyła się tak bardzo zwinność ani szybkość. Tu ważna była umiejętność współdziałania i prymitywna siła. Obrońcy Elmirin sami nie zdawali sobie jeszcze zapewne sprawy ze swej słabości. Miałem tylko nadzieję, że Tenneminon wie co robi, ufając tak bardzo swym wojownikom.
Prawdę mówiąc, gorąco się o to modliłem...

Aby tyle o tym nie myśleć, kolejny raz sprawdziłem stan swojego uzbrojenia, napięcie popręgów w siodle mojego wierzchowca, jego podkowy i wędzidła. Robiłem to bardzo dokładnie i skrupulatnie, oddając się temu zajęciu do reszty. Po pierwsze dlatego, że pomagało mi to zachować zimną krew, a po drugie... Po prostu mogło mi to uratować życie w ciągu nadchodzących kilku godzin.

O coraz większy niepokój przyprawiały mnie, wciąż rosnące, hałas i rozgardiasz wśród naszych szeregów. Bardzo bałem się tego, iż Gerolg postanowi to wykorzystać. Zastanawiałem się także co porabiają w tym czasie nasi sojusznicy, czy czekają tak jak my, czy podejmą próby ataku na niewidzialnego przeciwnika. Lecz szybko zarzuciłem owe rozważania, koncentrując się na powrót na swojej robocie.

Dlatego nie od razu poczułem delikatne, prawie niewyczuwalne drżenie ziemi. Zaczęło się niewinnie i niedostrzegalnie. Dopiero po kilku chwilach uświadomiłem sobie co oznacza ów fenomen.

Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Sparaliżował mnie strach.

Do nieznacznego drżenia gruntu z wolna dołączyło ciche, odległe dudnienie.

Wyprostowałem się powoli, z wysiłkiem.

Dźwięk stał się o ton głośniejszy, ale to wystarczyło.
Wszystkie elfy zwróciły swe oczy na szczyt wzgórza, przesłonięty ścianą czarnego ognia. Nikt się nie poruszał.
Patrzyliśmy...

W następnej chwili wszystko ucichło. Uspokoiło się tak nagle jak się zaczęło.

Szeregi elfów ożywiły się na powrót. Dookoła siebie słyszałem westchnienia ulgi i nerwowe śmiechy. Mi także kamień spadł z serca.
Ale tylko w pierwszej chwili. Zaraz potem uświadomiłem sobie, iż coś wciąż mnie uwierało, jakaś zimna kula w żołądku.
Strach.
Zimny, niepohamowany, śmiertelny...

Spojrzałem kolejny raz na szczyt wzgórza.

Wtedy znowu to usłyszałem.
Najpierw z wolna, cicho i delikatnie. Prawie niedostrzegalne drżenie ziemi, wibrujące dudnienie, parskanie koni.
Jednak tym razem dźwięki nie słabły.
Przeciwnie.
Zdawały zbliżać się i wzmacniać.

Oblał mnie lodowaty pot. Gardło ścisnęło mi przerażenie. Chciałem krzyczeć, aby ostrzec Elmirinów, ale kolejne spojrzenie powiedziało mi, że to już niepotrzebne.

Z zapory czarnego ognia, jak na komendę wyłoniła się czerwona ściana. Jeźdźcy jechali równiutko jak na defiladzie, niespiesznie, spokojnie. Kopie trzymali podniesione do góry, przyłbice zaś, mieli opuszczone. Wierzchowce nie wychodziły z szyku. Były świetnie wyszkolone. Nigdy nie widziałem, aby szlachecka armia tak dobrze utrzymywała formację.

Na dole rozpoczęły się nerwowe przepychanki. Wojownicy gorączkowo starali się wrócić na swe pozycje. Pierwsze szeregi wbiły drzewce włóczni w murawę, ostrza kierując ku zbliżającej się fali koni, ludzi i żelaza.

Nieprzyjaciel przyspieszył z wolna. Szkarłatne szaty jeźdźców głośno trzepotały na wietrze.

Wsiadłem na swego wierzchowca. Patrzyłem na cała tą scenę dziwnie spokojnie. Pamiętam nawet, że zastanawiałem się, czy elfy w pierwszych szeregach zdają już sobie sprawę z tego, co je czeka...

Przeszli w galop. Wciąż w śmiertelnie równej formacji. Coraz szybszy tętent kopyt przyprawiał o dreszcze. Brak jakichkolwiek wojennych okrzyków 0 0ś przerażał.

Widziałem, jak elfy mężnie stoją na swych miejscach. Całkowicie nienaturalne wydało mi się to, że nie uciekają. Ja z ledwością się przed tym powstrzymywałem. Pierwsze szeregi wypuściły salwę strzał.
Z nadzieją obserwowałem ich lot...
Z euforią patrzyłem, jak docierają do celu...
Z przerażeniem widziałem, jak wszystkie odbijają się od opancerzonych jeźdźców i ich rumaków...
Nie padł ani jeden!!!

Czerwoni rycerze opuścili kopie. Ich wierzchowce przyspieszyły do cwału. Wciąż w równej linii. Precyzja godna samej śmierci.

Kolejnych strzał nie było. Łucznicy byli zbyt sparaliżowani strachem.

Poczułem nagłą potrzebę oddania moczu. Nigdy dotąd nie opanowało mnie uczucie tak dojmującego strachu. Widziałem już jedynie śmierć.
Czerwoną, opancerzoną śmierć...

Uderzyli.

Pierwsze szeregi zostały dosłownie wdeptane w ziemię w ogłuszającym trzasku łamanych kopii i wrzasków agonii.
Kolejne zostały zmiecione przy wtórze szczęku metalu i gwałtownie urywanych, śmiertelnych krzyków.

Szarża była druzgocąca.

Śmierć pod kopytami.

Śmierć od uderzenia kopią.

Śmierć od cięcia mieczem.

Śmierć...

Widziałem wyraźnie, jak siła rozpędu wyrzucała elfie trupy wysoko w powietrze. Potężne, rozpędzone wierzchowce tratowały smukłych wojowników jak pospolite kukły. Elmirinowie nie stanowili dla opancerzonych jeźdźców żadnego przeciwnika. Mogli jedynie ginąć.

Rycerze, straciwszy kopie, dobyli mieczy i cięli nimi na lewo i prawo. Wszędzie zadawali ciosy, z których praktycznie wszystkie dochodziły celu. Odbierali życie tak jak ich uczono.
Sprawnie i szybko.

Ścianę jeźdźców poprzedzała fala krwi, wnętrzności, urwanych kończyn, ułamków kości i fragmentów uzbrojenia.

Istna rzeź.
Prawdziwa masakra.

Nim szarża do reszty wytraciła prędkość, Czerwie dotarły miejscami do połowy głębokości elfiej formacji. Nie spodziewałem się, aby ktokolwiek z pechowców, znajdujących się w początkowej części naszych sił, zdołał przeżyć.
Po tym, czego byłem świadkiem, wydało mi się to praktycznie niemożliwe.

W ciągu zaledwie kilkunastu sekund od momentu uderzenia, życie straciło tysiące elfickich wojowników, w tym sam król Tenneminon, który zwyczajem Elmirińskich władców, stał w pierwszym szeregu.
Nikt nie spodziewał się tak miażdżącego ataku.
Nikt nie przewidział skali porażki.
Nikt nie docenił siły przeciwnika.

Ogłuszający hałas, towarzyszący nierównej walce, spłoszył mojego wierzchowca. Poniósł. Z ledwością utrzymywałem się w siodle i dopiero po kilku minutach, z wielkim trudem zdołałem nad nim zapanować. Nim jednak do tego doszło, znacznie oddaliłem się od centrum najcięższych walk.
Miałem dzięki temu dobry widok na całość zmagań.

Od południa, na pełnej szybkości, zbliżały się ku wyrzynanym elfom centaury. Prawie piętnaście tysięcy tych stworzeń, uzbrojonych w oszczepy i miecze, silnych i odważnych dawało nadzieję na ratunek, dla ludu lasu. Widziałem, jak w chmurze kurzu spod ich kopyt, zbliżają się ku wrogiej linii. Jak pędząc na złamanie karku wpadają na tyły Czerwii, siekąc i dźgając w szale bitewnym.
Jeźdźcy nie pozostawali im jednak dłużni. Odcinali się konioludziom z nawiązką. Wywiązała się tam straszliwa bitwa. Śmierć zbierała potworne żniwo. Nigdy jeszcze nie widziałem, takiego mrowia istot, z takim zapamiętaniem odbierających sobie nawzajem życie.

Kiedy już wydawało mi się, że nawet centaury nie są w stanie uszkodzić zwartej formacji żołnierzy Gerolga, ci powoli poczęli łamali szyk, narażając się tym samym na elfickie strzały. Ale i to było za mało, aby zatrzymać ich natarcie. Zbyt trudno było strącić jeźdźca z konia, a zbyt łatwo można było zginąć z jego ręki...

Mimo odległości, potworny rumor panujący na miejscu walk dochodził do mnie ze straszliwą mocą. Agonalne wrzaski, kwik rannych koni, oszołamiający wręcz huk metalu uderzającego o metal...
I płacz.

Tymczasem magiczna bariera na wzgórzu zniknęła. W promieniach porannego słońca widziałem krwiście czerwony mur tarcz, najeżony długimi włóczniami. Wielki okrąg jaki tworzyły, zajmował praktycznie cały szczyt. Nie wyobrażałem sobie nawet, abyśmy mogli pokusić się o zdobycie tej pozycji, zwłaszcza w świetle wydarzeń rozgrywających się u jej podnóża.
I wtedy przeżyłem kolejny szok.

Dostrzegłem mianowicie, iż Kerondowie podchodzą po łagodnym zboczu ku górze. Jechali w luźnej formacji, aby jak najmniej być narażonym na ostrzał z nielicznych kusz, jakimi dysponowały Czerwie, oraz na ataki magiczne. Na swych szybkich, zwinnych wierzchowcach krążyli dookoła czerwonej formacji i szyli do ludzi ze swych łuków. Jednak ogromna większość strzał zatrzymywała się na masywnych tarczach.
Ale to nie zniechęcało barbarzyńców. Nie bacząc na własne straty, kontynuowali swe ataki, aby nie dopuścić gerolgowej piechoty do starcia z elfami.
Owej chwili byłem z nich dumny, gdyż nigdy nie spodziewałbym się po swych dawnych wrogach takiego oddania i honoru.

Lecz mimo odwagi i poświęcenia wszystkich naszych sił, sytuacja nie wyglądała dobrze.
Prawdę mówiąc, była rozpaczliwa.

Kerondowie nie byli dla piechurów broniących wzgórza niczym więcej niż nieznaczną niedogodnością.
Czerwona jazda zdążyła przy niewielkich stratach własnych wyciąć w pień trzecią część kontyngentu elfickiego.
Centaury dotrzymywały im kroku jedynie kosztem licznych ofiar, sami straty zadając nieporównywalnie mniejsze.
Trup padał gęsto, przelewane były całe rzeki krwi, najrozmaitsze części uzbrojenia i ciał poległych wdeptywano w ziemie, a w przeważającej większości należały one do naszych sojuszników. To mogło doprowadzić do załamania.

I wtedy stało się coś jeszcze.

Całą okolicę okrył cień. Chmury. Burzowe. Ciemne, niskie, groźne...
Zdawały tworzyć się znikąd a jednocześnie napływać zewsząd, a wszystkie gromadziły się dokładnie nad wzgórzem.
Zaczął wiać porywisty wiatr, z każdą chwilą wzmacniający swe podmuchy.
Czarne chmury rozpoczęły tymczasem swój szalony taniec. W nienaturalnym pędzie, wirowały dookoła niewidzialnej osi, której podstawa opierała się o szczyt wyniosłości.
Z każdą chwilą przyspieszały, a wraz z tym, nabierał mocy wiatr.
Po chwili lunął także rzęsisty deszcz.

Wszyscy zostaliśmy skąpani w strugach wody, lecących z nieba.
Dzięki temu opadł kurz, który do tej pory straszliwie utrudniał walkę, ale straciły także na skuteczności strzały. Właściwie, poza krótkimi dystansami, łuki stały się bezużyteczne.
Kolejna przewaga dla Czerwii...
Kolejny krok przybliżający nas do całkowitej klęski...

Pochłonięci walką wojownicy, zdawali się nie dostrzegać gwałtownej zmiany pogody. Bitewny szał ogarnął wszystkich bez wyjątku. Liczyła się dla nich jedynie możliwość odbierania życia, zadawania ran i cierpienia.
Roznoszenie śmierci.

Kerondowie zacisnęli okrąg wokół wrogich piechurów. Musieli skrócić dystans, aby wciąż móc używać swych łuków.
Wyraźnie poganiali swe rumaki, do szybszego biegu, mimo gruntu, który z każdą chwilą stawał się bardziej rozmiękły i grząski. Najwyraźniej przygotowywali się do frontalnego ataku, choć oznaczało to dla nich pewną śmierć...
...byłem bowiem pewien, ze Czerwie bez trudu ich odeprą. Zbyt dobrze znali się na tym sposobie walki.

I wtedy niebo zaatakowało.

Spomiędzy złowieszczych, czarnych chmur wystrzeliła pierwsza błyskawica.
Smród spalonego mięsa i oszalały kwik zwierząt powiedziały mi, że trafiła do celu. Ugodzony bezpośrednio barbarzyńca spłonął na miejscu, kilku pobliskich, także porażonych śmiercionośna energią, popadało bez przytomności na ziemię. Ci bardziej oddaleni od centrum uderzenia po chwili, mimo oszołomienia poczęli stawać na nogi, lecz wiele sylwetek już się nie podniosło.
Leżeli martwi.

Po chwili spadł z nieba kolejny piorun.
I jeszcze jeden.
I jeszcze...

Kerondowie odstąpili od ataku na piechurów, maksymalnie rozproszyli się i wciąż pozostawali w ruchu, aby być trudniejszym celem.
Ale jak długo mogło ich to ratować?

Nigdy nie wygrywa się bitwy, unikając jedynie ciosów nieprzyjaciela. Jednak na atak, brakowało nam po prostu sił.
Widmo klęski spojrzało mi w oczy.

Lecz elfy, centaury i barbarzyńcy nic sobie nie robili z mojej utraty nadziei. Mimo swej rozpaczliwej sytuacji nie poddawali się, wciąż walczyli i...
...jeden za drugim ginęli.

Ale i Czerwiom nie wiodło się już tak dobrze. Co prawda ich piechota pozostała praktycznie nienaruszona, ale szeregi jazdy były już znacznie przerzedzone. Nie do tego stopnia, aby przestały być dla nas śmiertelnym zagrożeniem, jednak bardziej niż spodziewałem się, że to w ogóle możliwe.
Poza tym z wolna przestały też uderzać pioruny. Magowie musieli oszczędzać swe siły i nie marnowali ich na rozproszonych barbarzyńców. Rozważałem także możliwość, iż byli już całkowicie wyczerpani i tego dnia nie rzucą kolejnych czarów.
Oba te warianty tchnęły optymizmem. Nie zmieniało to jednak faktu, że od przegranej niewiele nas dzieliło.

Wtedy ruszyli się żołnierze ze wzgórza. Nie niepokojeni już przez Kerondów, postanowili włączyć się do bitwy. Powoli zaczęli przesuwać się w dół zbocza, wciąż zachowując nienaganny szyk, chroniąc wewnątrz kręgu z tarcz i ludzi swych magów.

To przekonało mnie ostatecznie o tym, iż nie ma już żadnych szans na zwycięstwo.
Jeśli piechurzy dotrą do miejsca walk, oznaczać to będzie koniec.
Centaury i elfy nie zdołają powstrzymać połączonych sił Czerwii.
Nie tylko ja zdałem sobie z tego sprawę, gdyż zaczęły docierać do mnie, wybijające się ponad ogólną wrzawę bitwy i burzy, rozkazujące okrzyki centaurów i elfów. Zagrzewające, przekonujące, błagające...
Odniosły skutek.

Kerondowie ponownie zaatakowali. Zacieśnili szyk, zbliżyli się ku czerwonym tarczownikom i ponownie zaczęli ich nękać. Zasypywali wrogów całymi chmurami strzał. Choć chaotyczne porywy wiatru oraz wściekle zacinający deszcz, czyniły je niecelnymi, sama ich masa sprawiała jednak piechurom kłopoty.
Przeciwnik został zmuszony do zatrzymania się.
Ale jakim kosztem...
Ponownie uderzające pioruny i ogniste kule zbierały wśród barbarzyńców krwawe plony. A oni ginęli z bojowymi okrzykami na ustach. Poświęcali życie, aby dać szansę swym sojusznikom, walczącym w dole. Szansę na coś niemożliwego. Bowiem nie byliśmy w stanie pokonać Czerwii. Nie doceniliśmy ich. Nie chcieliśmy docenić. Ale prawda zemściła się na nas.
Armia Gerolga była po prostu zbyt potężna. Za silna nawet dla tak licznych sił.
Zacząłem wierzyć, iż król rzeczywiście był w stanie podbić z jej pomocą cały świat.

Stojąc tam, w strugach deszczu, szarpany porywami wiatru, atakowany straszliwym hałasem rozgrywającej się nieopodal bitwy, traciłem ducha. Mimo wzruszającego poświęcenia Kerondów, mimo odwagi i oddania centaurów, mimo zaciętości elfów...
Wszystko to było jednak za mało. Nic nie było już w stanie nas uratować.
Byliśmy skazani na zagładę.

I wtedy, przeżyłem najbardziej szokujący moment w życiu. Z początku przerażający, z każdą chwilą dający jednak coraz więcej nadziei. A w końcu wzbudzający euforię.

Bowiem kiedy tak stałem, pogrążając się w otchłaniach rozpaczy, usłyszałem, przebijające się ponad wrzawę bitewną, dudnienie. Niby nic dziwnego, w ogólnym rumorze panującym dookoła, ale zdziwiło mnie źródło tego dźwięku.

Odwróciłem się powoli do tyłu i...
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy w odległości kilku kilometrów od siebie, na południe od bitwy pod wzgórzem, ujrzałem...
...dziesiątki tysięcy goblinów. Czarną, ponurą hordą sunęli ku nam wśród wysokich drzew, zmagając się z przeciwnym wiatrem, wrzeszcząc i wymachując nad głowami bronią.

Jak już mówiłem, początkowo ścięło mnie przerażenie. Ani bowiem my, ani Czerwie, nie mogliśmy powstrzymać nowego zagrożenia. Zbyt byliśmy zajęci wyrzynaniem się nawzajem.
I wtedy uświadomiłem sobie, że przecież pomiędzy zielonoskórymi potworami, nie ma prawa być drzew!. W promieniu dziesiątek kilometrów nie rosło przecież ani jedno. Wszak byliśmy na równinach.
Spłynęło na mnie zrozumienie. I radość.
Drzewce!!!

Kilkuset potężnych entów kroczyło majestatycznie, jak bydło pędząc przed sobą stada dzikich wojowników. Z każdą chwilą cała ta kawalkada zbliżała się coraz bardziej do terenu walk. Leśna Pani zasłużyła sobie u nas wszystkich, na dozgonną i bezgraniczną wdzięczność, przysyłając nam taką pomoc. To dlatego poprzedniego wieczora Tenneminon był tak zadowolony. On wiedział już wczoraj...
Byłem pewien, że teraz, zwycięstwo mamy już zapewnione, gdyż żadna siła nie jest w stanie zatrzymać potężnej drzewnej braci. Chronieni przez grubą warstwę kory, wysocy na dziesięć metrów i więcej, powolni, ale niebywale silni...
Oczyma wyobraźni już widziałem, masakrę jaka się rozegra. Tym razem jednak, jej ofiarami będą nasi przeciwnicy.
Nadzieja powróciła w me serce.

Lecz Czerwie nie miały zamiary spocząć. Piechota wróciła na swe wcześniejsze pozycje. Ponownie zajęła szczyt, nastawiając ku zewnątrz solidny mur tarcz i włóczni i kolejny raz...
...dali o sobie znać magowie.

Przestali posyłać pioruny na zdziesiątkowanych już barbarzyńców, a zaatakowali nowe zagrożenie, na cel biorąc gigantycznych drzewców.
O tym nie pomyÅ›laÅ‚em, a byÅ


Poprzednia Jesteś na stronie 6. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13