Przygody eksperymentującego czarodzieja

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Poprzednia Jesteś na stronie 22. Następna

Tomi raz jeszcze zlustrował swój pstrokaty strój, jakby doszukując się na nim skazy. Wszystko jednak było w porządku. Czarodziej wzruszył zatem ramionami, raz jeszcze przygładził kabacik, przepakował zestaw niezbędnych magicznych artefaktów z sakwy do swego węzełka i wolnym krokiem podszedł do przyjaciół. Uściskawszy wpierw serdecznie Jacentego, zbliżył się następnie do Ururama.

- Zatem Planetariusz? - zapytał. Ururam skinął tylko głową - No to... w takim razie... do zobaczenia!

- Do zobaczenia Tomi! Może się spotkamy, kto to wie? - eksperymentujący czarodziej pociągnął nosem - Jedno jest pewne: jeśli nawet się to zdarzy, obaj będziemy już inni.

- Ty też?

- Ja też.

- Poczekamy, zobaczymy... Idę.

I poszedł. Odwróciwszy się na pięcie ruszył wprost w stronę wiru. Jacenty przesunął się nieco w stronę Ururama i obaj obserwowali, jak ich towarzysz zmierza ku swojemu przeznaczeniu. Bariera otaczająca wir zamigotała, gdy mag przeniknął przez nią, zaś pieśń wiru jeszcze raz wypełniła umysły czarodziejów. I oto nastąpiła rzecz wielce osobliwa: obaj widzieli, jak Tomi idzie naprzód równym, mierzonym krokiem, a jednak niemal nie posuwa się do przodu, jakby każde stąpnięcie posuwało go zaledwie o mikroskopijny ułamek cala.

- Nie ma daleko - mruknął Ururam Tururam mierząc wzrokiem odległość dzielącą Tomiego od węzła many - ale jemu ta droga będzie się wydawała bardzo długa.

- Dlaczego tak?

- Takie nagromadzenie energii zmienia nieco geometrię przestrzeni - wyjaśnił czarodziej.

Tymczasem przed Tomim pojawił się drugi mag. Był ubrany w bogatą szatę, a jego twarz była lustrzanym odbiciem oblicza samego Tomiego. Tomi sięgnął do tobołka, mag sięgnął za pazuchę swej szaty.

- Lustrzany pojedynek! - syknął Ururam - obaj mają do dyspozycji te same czary.

- A kto walczy za tego drugiego?

- Sam wir...

- Biedny Tomi! Czy ma jakąkolwiek szansę? - zaniepokoił się Więz.

- Spokojnie. O ile zestaw zaklęć i przedmiotów jest jego własnego pomysłu, a nie wątpię, że tak jest, szanse Tomiego są całkiem spore. Wir walczy tym, co widzi. Czarodziej, który zna układ od podstaw użyje sztuczek, które nie są oczywiste.

- Czyli, gdybym ja znalazł się w takiej sytuacji, to...

- Powinieneś użyć najdzikszego instrumentarium, na jakie wpadniesz! - roześmiał się stary czarodziej.

Tymczasem walka trwała już w najlepsze, choć scenę, która właśnie się rozgrywała trudno było, na dobrą sprawę, nazwać walką. Obaj czarodzieje - ten prawdziwy i ten odbity - rzucali zaklęcia pozornie bezsensowne: ani przeciwnikowi zbyt nie szkodzące ani siebie nie wzmacniające. Ki pieron? Przyglądający się temu wszystkiemu dwaj pozostali czarnoksiężnicy (obaj prawdziwi!) gubili się w domysłach, co takiego ten Tomi wykoncypował. Ten nie zawiódł ich oczekiwań! W pewnej chwili rzucił jakiś pozornie nieistotny urok - i oto kolejne czary posypały się jak z rękawa; trzeba przyznać tu uczciwie i bezpardonowo, że w ilości czarów na jednostkę czasu Tomi nie dorównywał niesławnej pamięci Prosblumowi, ale niewiele mu brakowało. Szast-prast, bum-cyk-prajs - i nagle wszystko znikło w oślepiającym błysku. Czarodziej i jego odbicie stali z pustymi rękami. Jednak to odbicie miało rzucić czar jako następne. Nie mogąc tego zrobić (bo i jak?) zafalowało i znikło.

- Brawo Tomi! - zawołał Jacenty, choć mag nie mógł tego usłyszeć.

- Poradził sobie - potwierdził Ururam - dalej będzie miał niejako z górki, o ile nie zapomni, co ma robić.

- Czemu miałby zapomnieć?

- Czas tam płynie nieco inaczej - odparł Wędrowiec, jakby to wszystko wyjaśniało.

Tomi parł naprzód. Zdawało się, że postawienie każdego kolejnego kroku sprawia mu wysiłek. Jego przyjaciele wyraźnie widzieli krople potu perlące się na jego czole, gdy walczył ze zmienioną przez wir czasoprzestrzenią. I oto wraz - w pół kroku, niespodziewanie - cztery wyniosłe postacie, dwie męskie i dwie kobiece, zagrodziły mu drogę. Szaty dwojga zjaw sugerowały wysoką władze świecką, dwojga innych - duchową. Czarodziej zatrzymał się. Skłoniwszy się najpierw Arcykapłance narysował w powietrzu dwa kabalistyczne symbole: trójząb mający u podstawy krzyż oraz jakby literę H o odchylonych na zewnątrz pionowych ramionach. Kula czystego żywiołu wody zawisła miedzy Tomim a zjawą, ta zaś oddała ukłon. Tomi postąpił krok w lewo ku Władczyni. Znów nakreślił symbole: okrąg z krzyżem u podstawy i drugi okrąg zwieńczony niewielkimi rogami. I oto kolejna kula - tym razem żywiołu ziemi - wychynęła z nicości. Postać skłoniła zdobną ciężką, złotą koroną głowę. Kolejny krok w lewo. Władca. Ukłon i znów symbole kabały: okrąg zwieńczony ukośną strzałą i kształt pośredni między literami T i M. I znów kula - żywiołu powietrza - i oddany ukłon. Ostatni krok. Arcykapłan. Cyfra 4 o górnym końcu zagiętym w dół jak hak. Ukośna strzała z krótką poprzeczną linią. Kula powietrza.

- Znów powietrze - syknął Jacenty - pomylił się!

- Nie, tak ma być, popatrz!

Widmowe postacie rozpłynęły się a wraz z nimi także kule. Tomi poprawił swój węzełek i kontynuował marsz. Znów zamigotało - i oto dwie kobiety, jedna młoda, druga już sędziwa stanęły na wprost niego. Minął je przechodząc pomiędzy nimi, jakby wcale ich nie zauważył. Wtedy one przemieniły się w konie, z których jeden czarny był, a drugi biały, a zaprzężone były do rydwanu. Gromki tętent się rozległ, gdy powożący rydwanem zatoczył koło i ruszył wprost na czarodzieja. Ten znów zignorował zjawę. I wtedy rydwan przemienił się w tron, zaś powożący okazał się stateczną matroną na nim zasiadającą, konie zaś w miecz i wagę w jej rękach się przedzierzgnęły. Tomi przystanął i raz jeszcze pokłonił się. Tron zniknął, a kobieta przeobraziła się w starca. Miecz wydłużył się w kij, a waga rozbłysła jako lampa. Przygarbiony mężczyzna uniósł ją wysoko, a laską nakreślił koło w powietrzu. I jakby przelał swoje istnienie w owo koło, które o tyle nabrało realności, o ile on sam ją stracił. Koło zawirowało. Przed oczami Tomiego (a także i pozostałych czarodziejów) migały kolejne obrazy: kobieta i lew, śmierć z zakrwawiona kosą, mężczyzna zawieszony na szubienicy za jedną nogę, anioł wciąż przelewający tam i na powrót zawartość dwu dzbanów, hermafrodytyczny demon, ukoronowana sięgająca nieba wieża, połyskliwa gwiazda, sierp księżyca, jaśniejące słońce... Tomi rzucił się do przodu całą swą siłą zatrzymując pęd koła. Szarpało mu się jeszcze ono przez chwilę w rękach, wkrótce jednak znieruchomiało.

- Trafił, trafił! - ucieszył się Ururam

- Daleko ma jeszcze? - w głosie Więza słychać było nieukrywane napięcie.

- Tylko dwie próby.

Pieśń wiru wzniosła się z jakąś przedziwną radością, gdy Tomi podjął wędrówkę. Zdawało się, że setki, tysiące trąb grają na chwałę samotnego maga. Hufce uskrzydlonych duchów otoczyły go wiwatując na jego cześć. Kolejne zstąpiły z wysokości dmąc w złote instrumenty. Czarodziej zwolnił.

- Nie zatrzymuj się... - sapnął Ururam zaciskając pięści, aż zbielały mu knykcie - Idź dalej... Nie wolno ci się zatrzymać...

Tomi rozglądał się w upojeniu. Szedł coraz wolniej i wolniej. Jednak nie zatrzymał się. I oto, gdy przekroczył jakąś niewidzialną linię - wszystko znikło. Wszystko oprócz dźwięku, który wzbił się jeszcze potężniej. Od miejsca znajdującego się bezpośrednio pod węzłem dzieliło maga tylko kilka kroków... Wtedy - otoczona promienistym wielobarwnym wieńcem, trzymając w jednej dłoni złoty okrąg, a w drugiej dębową witkę - pojawiła się przed nim naga postać tańczącej młodej kobiety, przed urodą której cofała się wyobraźnia. Tomi przykląkł na jedno kolano i wyciągnął dłonie. Przecudna tancerka zatrzymała się. Spojrzała czarodziejowi głęboko w oczy wzrokiem, który zdawał się przenikać wszystko na wskroś. Ona również wyciągnęła ku niemu ręce - przekazując magowi swoje insygnia. Gdy tylko Tomi ujął w swe dłonie witkę i okrąg cofnęła się i przeobraziła. Już nie była jedna. Były cztery postacie - na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce. Pokłoniły się Tomiemu i przeszły przez wieniec. W nicość.

Przy muzyce, która teraz zabrzmiała nie sposób byłoby usłyszeć gromu uderzającego obok. Wir rozświetlił się tak, że nie dało się na niego spojrzeć. Jacenty czuł, jak włosy stają mu na głowie. Gdy usiłował je przygładzić, poczuł na skórze mrowienie. Popatrzył na Ururama - jego długa czupryna też sterczała sztywno, tworząc wokół głowy starego czarodzieja jakby szeroki srebrzysty kaptur, zaś Ururamowa broda najeżyła się w nieprawdopodobny sposób. Więz znów skierował spojrzenie na Tomiego. Jego przyjaciel stał na wprost niekształtnego pęknięcia rzeczywistości, rozdarcia czasu i przestrzeni, wewnątrz którego nie było nic. Tomi śmiało spoglądał w pustkę miedzy światami.

I nagle jednocześnie wszedł w owo pękniecie i pozostał przed nim.

Muzyka urwała się na ostatnim triumfalnym akordzie. Wir rozbłysnął raz jeszcze i zgasł.

Przez długa chwilę czarodzieje nie byli wstanie niczego zobaczyć ani usłyszeć. Potem stopniowo przyzwyczajali się do ciszy i ciemności. Cisza nie była zupełna. Cos szczękało i stukało, gdy przerdzewiałe elementy pradawnych konstrukcji nadwerężone dodatkowo nawałą dźwięków opadały na dno komory. Również ciemność nie była całkowita. Delikatna eteryczna poświata przypominająca przenikające się wzajemnie, wolno obracające się woale znaczyła miejsce, w którym znajdował się wir, wyzuty niemal doszczętnie ze swej mocy. A dokładnie pod nim stała nieruchomo pojedyncza sylwetka.

- Tomi! - wykrzyknął Jacenty - Jednak mu się nie udało - dodał ciszej.

- Udało mu się - odparł Ururam, a w jego głosie słychać było zaciętość - Już po wszystkim - westchnął - dobrym był towarzyszem - westchnął raz jeszcze i zwrócił się do samotnej postaci: - Chyba jestem ci winien przysługę, stary druhu.

Strzepnął palcami, a w jego dłoni pojawił się błyszczący jatagan: ostry i ciężki. Czarodziej zważył go w ręce i ruszył w stronę wiru. Nic go nie próbowało zatrzymać, gdy przekroczył miejsce do niedawna odcięte przez magiczną barierę. Wzniósł broń.

Nie było żadnego ostrzeżenia. Ten sam, co kiedyś, dysonansowy akord gigantycznych organów ryknął z większą jeszcze siłą i furią niż poprzednio. Jacenty cofnął się. Jednak to w Ururama uderzyła największą nawała dźwięku ciskając Wędrowcem Dominiów jakby był szmacianą kukiełką. Czarodziej upadł ciężko uderzając plecami w podłogę komory i tracąc przytomność. Więz cofnął się jeszcze o krok. Organy zagrały ciszej, jednak wciąż obco, kakofonicznie. I wtedy, z potwornym hukiem, żelazne schody, którymi czarodzieje zeszli na dół komory, runęły zamieniając się w kupę złomu i rdzawego pyłu. Jacenty odruchowo obejrzał się, a gdy znów spojrzał w stronę wiru, po Tomim nie było najmniejszego śladu.


Poprzednia Jesteś na stronie 22. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33