Przygody eksperymentującego czarodzieja

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Poprzednia Jesteś na stronie 26. Następna

- No to wszystko jasne - podsumował opowieść Ururam.

- Jak dla kogo - sarknął Jacenty na tyle cicho, by Beta nie usłyszała.

- Rzeczywiście, wygląda na to, że jest nam ze sobą po drodze - kontynuował eksperymentujący czarodziej - to znaczy - spojrzał na Betę - przynajmniej mnie i tobie. Nie wiem, jak Jacentemu.

Więz poprawił odruchowo swoja blond grzywkę i rzekł z rozbrajającą szczerością:

- A cóż ja, u licha mam do roboty? Zostałem wędrownym magiem, bo zawsze bardziej ciągnęło mnie do przygody niż do kuźni wujka Akanta, albo kuchni stryjenki Piwonii. A w Twoim towarzystwie, Ururamie przygody sypią się jak z dziurawego rękawa.

- Taki już mój urok, widać.

- Więc jeśli ani ty, ani Beta nie macie nic przeciw temu, pozostanę z wami. Ciebie, drogi Ururamie, znam już dobrze, a myślę, że piękna Beta doskonale zastąpi nam Tomiego.

Czarodziejka spłoniła się lekko na epitet "Piękna". Trzeba tu wyraźnie podkreślić, że był on użyty bardzo trafnie. Jacenty umiał dobrze przemawiać w obecności dam. Wynikało to prawdopodobnie z doskonałej edukacji domowej, jaką odebrał zarówno od swoich rodziców i dziadków, jak też od licznych wujków, stryjków, cioć, szwagrów itp. A poza tym po prostu miał Jacenty szarmancka naturę, co przydawało mu przyjaciółek i nieprzyjaciół, zgodnie z fundamentalną zasadą, że przyjaciele naszych przyjaciółek nie są naszymi przyjaciółmi. Ale wróćmy do Bety, która po spłonieniu się odrzekła z rzadkim u niej namysłem:

- Co do zastępowania trudno trafić lepiej. Jestem w końcu niejako żeńską stroną tego samego medalu, którego on był strona męską. Ale przez to w pewnych aspektach stanowię jakby jego negatyw, rozumiecie? Tak więc zapewne nie raz będę was mogła zaskoczyć - uśmiechnęła się filuternie.

- Nie wątpię - westchnął Jacenty.

- No to w drogę!

- Chwileczkę - wtrącił Ururam Tururam wskazując na półrealną budowle, w której wciąż tkwili. Nie możemy tego tak zostawić.

- Ja się tym zajmę - zaoferowała Beta i nie czekając na przyzwolenie rzeczywiście się tym zajęła. Sięgnęła na wóz, niemal na ślepo, i wyciągnęła amulet przypominający nieco kształtem kubek z dwoma uszkami. Wyszeptała do niego kilka słów, szarpnęła mocno za uszka... i oto cała trójka ujrzała znów niebo nad sobą a horyzont w oddali. Dobrze, że nie odwrotnie.

- Teraz już możemy jechać. Pytanie tylko - dokąd?

To było bardzo dobre pytanie. Na tyle dobre, że nikt nie potrafił na nie znaleźć dobrej odpowiedzi. Bo w istocie - dokąd mieli jechać? Poza jedną jedyną przesłanką - dźwiękiem gigantycznych organów - nie mieli żadnych innych wskazówek, kim jest i gdzie może się znajdować ich przeciwnik. Oczywiście gdzieś, dokądś, wyruszyć należało. Gdziekolwiek tajemniczy organista by nie przebywał, z całą pewnością nie było go w tym szczerym polu. Tym niemniej podróżowanie w ciemno zdecydowanie czarodziejom się nie uśmiechało. Narastającą nerwową ciszę przerwał Jacenty.

- Musimy znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Może tak: organista porwał ciało Tomiego. Czy potrafisz wyczuć, gdzie ono się znajduje?

Beta pokręciła głową.

- Mogłam wyczuć jego, nie jego ciało - westchnęła.

- Czyli ten sposób na nic... Spróbujmy czegoś innego. Może po prostu posłużymy się metoda "koniec języka za przewodnika"? To znaczy: pojedziemy gdziekolwiek i będziemy pytać napotkane istoty: ludzi, elfów, krasnali i tak dalej, czy nie słyszeli o magu wykorzystującym do swoich sztuk organy.

- Akurat dowiesz się czegoś od krasnala - prychnęła Beta.

- To był tylko przykład. Zwróćcie uwagę, organy o takiej mocy muszą, po prostu muszą być ogromne. Z pewnością ktoś o nich słyszał, nawet jeśli nie słyszał ich samych.

- Kto jak kto, ale ja nie chciałbym ich więcej usłyszeć - wtrącił Ururam.

- Będziesz jednak musiał, wiesz o tym?

- Co musiał?

- No, będziesz musiał je usłyszeć - tłumaczyła czarodziejka - jeśli dotrzemy do miejsca, gdzie one są, z pewnością załapiemy się na koncert.

- Tak, to prawda. Tylko ta prawda nie przybliża nas do nich ani trochę.

- Proponuję wrócić do Hoboku - poddał myśl Jacenty - w miasteczku można będzie zasięgnąć języka. A może w archiwach miejskich coś znajdziemy?

Z braku lepszych pomysłów cała trójka przystała na te propozycję. I oto pewnego wczesnojesiennego południa (przez te parę dni, które upłynęły od wydarzeń opisanych na początku, późne lato zdążyło bowiem przemienić się - jak to miało w zwyczaju - we wczesną, a przy tym ciepłą, jesień, niemal nie do odróżnienia od późnego lata), tego zatem południa pomiędzy zabudowania Hoboku wjechała najpierw dwukółka Więza, potem wóz Tomiego (teraz należący już w całości obejmującej szkapę, dyszel i wóz właściwy do Bety), a na koniec bezpojeździe Ururama (ten bowiem wciąż podróżował wierzchem). A że Hobok przez ten czas nie zwiększył się ani o krzynę - długo nie potrwało, aż wszyscy dotarli na rynek.

Tak, był to ten sam rynek, który już wielokrotnie w tej opowieści wystąpił: pylisty, niezbyt duży plac z sadzawką dla kaczek i studnią. Tym razem jednak pełen był życia; senna atmosfera zwykle na nim panująca ustąpiła miejsca gwarowi dnia targowego. Pośród rozstawionych straganów co i raz odzywały się okrzyki przekupniów:

- Ziiiimnioki-mnioki! Mniokiii!

- Olejki eteryczne! Eterki oleiste! Tanio!

- Amulety na okazje wszelakie!

- Noże ostrzę!

A ponad tym wszystkim od strony sporego, zamkniętego wozu zaprzężonego w trójkę tarantowatych koni unosił się potężny głos:

- Instrumenty muzyczne! Magiczne i niemagiczne! Organy Stalina, czikagoskie pianina oraz trąba z koziej dupy! A wszystko do kupy tanio policzę! Tyle, co smyczek.

- Oho! - uśmiechnął się Ururam Tururam - to może być gość, który coś wie.

- Idziemy do niego?

- Nie, nie teraz. Ciężko się przepchać przez ten tłum. Przeczekajmy.

Zostawiwszy konie i wozy w stajniach poszli do gospody. Była prawie pusta, bowiem mieszkańcy nie chcieli przepuścić żadnej okazji na odbywającym się tylko raz na kwartał jarmarku. Po co gnuśnieć w karczmie, gdy na rynku można kupić, sprzedać, ukraść, wymienić?... Tak wiec w środku było tylko stadko kaczek (uciekły z przed tłumem, sprytne bestie) oraz profesor Niz (zapamiętale szkicujący piórkiem układ belek na sklepieniu). Oberżysta za ladą ucieszył się na widok gości; szybko przyjął zamówienie i pognał do kuchni. Pozbawiony był chwilowo pomocy, jego córka bowiem zajęta była targowaniem się z kupcami o dostawy jarzyn i mięsiwa na następne parę miesięcy. Wynegocjowała zresztą wyjątkowo korzystne ceny tego dnia, co miało niejaki związek z pewnym małym metalowym przedmiotem, który od kilku dni nosiła na szyi...

Po jakimś czasie na rynku zaczęło robić się coraz puściej, a w oberży coraz pełniej. Idąc pod prąd (dosłownie i w przenośni), Beta, Jacenty i Ururam wybrali ten właśnie moment, aby wyjść na zewnątrz. Korzystając z okazji w ślad za nimi w swoje rewiry wróciły kaczki. Magowie niespiesznie podeszli do mieszkalnego wozu. Z tyłu w otwartych drzwiach stał człowiek niewysoki, średniej budowy, o rozwichrzonych, rzadkich, ryżych włosach. Jego twarz była w ciągłym ruchu, nieustannie mamlała stając się to podługowata, to przypłaszczona jak rozdeptana śliwka. Niezależnie jednak od jej aktualnego kształtu dominował na niej niezmiennie wyjątkowo kwaśny wyraz.

- Witaj, szlachetna pani, witajcie czcigodni panowie - powiedziało owo indywiduum krzywiąc się niemiłosiernie jakby właśnie wysysało posypaną po wierzchu cukrem cytrynę. Betę aż otrząsnęło na ten widok, Jacenty się zakrztusił, a Ururam dostał zgagi. - Może chcecie państwo kupić jakiś instrument muzyczny? Magiczny lub niemagiczny? A może trzeba Państwu coś nastroić?

Nie było odpowiedzi. Skrzywiony człek niezrażony kontynuował:

- Niechże się szanowni państwo nie przejmują moim wyglądem, osobliwy on jest, to fakt, ale wrażenie, które wywołuje, szybko mija! Najdalej po dwu dniach nie pozostaje ani ślad po przykrych odczuciach. Jednakowoż nie ja siebie takim stworzyłem i nie w mojej mocy jest to zmienić. A nawet gdyby to było w mojej mocy, pewnie bym już nawet nie chciał. Przywykłem.

- W istocie - wykrztusił Ururam - wrażenie piorunujące.

- Prawda? I mam tak od urodzenia. Ach, co za gafa, nie przedstawiłem się - tu skrzywił się ponownie - tak więc: pani, panowie, jestem Kwasibrzuch, kompozytor. Mówiąc nawiasem, rodzina była ponoć wyjątkowo zgodna przy nadawaniu mi tego imienia.

- Tego... Miło poznać - ciałem czarodzieja wstrząsnął dreszcz - Zwę się Ururam Tururam; a to Beta i Jacenty Więz. Właśnie szukamy kogoś, kto mógłby nam udzielić pewnych informacji, związanych poniekąd z muzyką.

- Informacjami nie handluję, te można mieć u mnie za darmo - bieżący grymas Kwasibrzucha miał być w jego intencji miłym uśmiechem, był jednak zupełnie czym innym- A jeśli o muzykę chodzi, to niewiele jest rzeczy, których bym nie wiedział.

- Jakże miło to słyszeć. Tak więc pytanie brzmi: gdzie na tym świecie można znaleźć największe organy? Dla ułatwienia dodam, że poza ogromną mocą dźwięku, muszą mieć one nielichą moc magiczną.

Kwasibrzuch zadumał się, jego twarz zastygła na moment w grymasie łykania żurawiny. Podrapał się za uchem, poklepał po czole, pociągnął za nos. Wreszcie stwierdził:

- To będzie Zerba.

- Zerba?! - wykrzyknęli jednocześnie Ururam i Jacenty, eksperymentujący czarodziej zaś dodał po chwili - Byłem tam... I nie widziałem nawet jednej piszczałki.

- Ale kiedy, panie Ururamie, kiedy?...

- To było - teraz zadumał się Ururam - no, jakieś dziesięć, może dwanaście lat temu.

- Idę o zakład, że co najmniej czternaście.

- Być może, a co to zmienia?

- O, dużo, bardzo dużo! Czternaście lat temu do Zerby przybył pewien muzycznie wykształcony czarodziej. Zwał się bodajże Najarak. On to rozpoczął budowę organów władzy, jak sam je określał. Do dziś dnia ich budowa musiała zostać ukończona.

- Organy władzy - rzuciła Beta półgłosem - to by się zgadzało, tak.

- Zatem musimy wybrać się do Zerby. Toż to pół świata stąd! - zmartwił się Jacenty.

- Nie jest najgorzej! O rzut papuciem od Hoboku jest portal. Stara konstrukcja, pewnie też jeszcze Kesatpułgów pamiętająca. Możemy tamtędy przejść, trafimy do Cichej Puszczy. Stamtąd do Zerby jest raptem kilkanaście dni drogi.

- Przepraszam bardzo - wtrącił Kwasibrzuch - czy państwo wybierają się może do Zerby? Sam bym tam chętnie pojechał, ale zawsze przerażała mnie odległość. Jestem niezwykle ciekaw owych organów władzy, zawodowa ciekawość, można powiedzieć. Moim zdaniem to szczególnie potężna odmiana organów Stalina.

- Co za jeden ten Stalin? - zaciekawiła się Beta.

- Wędrowiec, wyjątkowo ponury typ - wyjaśnił Ururam Tururam - co i raz wpada do jakiegoś świata i wznieca tam wojny.

- Okropność!

- Właśnie. A wracając do Zerby... Jeśli chce się pan tam dostać, panie Kwasibrzuchu, to, oczywiście, może się pan wybrać do portalu wraz z nami. Jeśli nic pana nie zatrzymuje, możemy jechać choćby i teraz. Portal otwiera się na kilka minut niedługo po północy, ale warto być w pobliżu przed zmierzchem.

- W takim razie jedźmy, jedźmy.

Czarodzieje pospieszyli po swoje środki lokomocji, po czym w gronie poszerzonym o jeden wóz, trzy konie oraz jednego Kwasibrzucha skierowali się poza Hobok, dokładnie w kierunku, z którego na początku tej opowieści przyjechał Ururam. Jacenty i Beta trzymali się nieco z tyłu wiodąc półgłosem spór.

- To wszystko poszło za łatwo, zdecydowanie zbyt łatwo - tuplikował Więz - Popatrz: jeszcze niedawno nie mieliśmy żadnych przesłanek, gdzie się udać, a teraz jedziemy do Zerby niejako na pewniaka. Akurat zdarzyło się tak, że był ktoś, kto wiedział, gdzie mamy się udać i akurat przypadkiem sam też tam chciał jechać. Nie za dużo tu zbiegów okoliczności?

- Zdarzyło się, to się zdarzyło i już - wzruszyła ramionami czarodziejka.

- W takie cuda to ja nie... I to jeszcze gdzie się wybieramy?! Do Zerby!? Tam nigdy nie było żadnych organów.

- Nie było, ale może są.

- Jaka jest szansa, że powstały właśnie teraz?

- Wbrew pozorom duża, Jacenty, bardzo duża. Wiesz, czasem powinieneś się zastanowić zanim zaczniesz gadać. Jak dotąd nikt w tym świecie nie próbował wpływać na bieg wydarzeń na wielką skalę używając organów. Czy to nie znaczy, że są one w miarę nowe?

- Być może - burknął Więz - ale ja i tak uważam, że ten cały Kwasibrzuch to gość podejrzany. Jeśli nawet nie nasłał go jakiś nasz przeciwnik, by nas zmylić, to pewnie typ chciał się wybrać do Zerby i znalazł naiwnych, co go tam zabiorą.

- Nie! - zaprzeczyła energicznie Beta - mój instynkt mnie tu nie myli. Facet jest w porządku.

- Tak? A czy ten twój instynkt mówi ci też, czy w Zerbie znajdziemy to, czego szukamy?

- Nie - odpowiedziała po chwili - w tym względzie się nie odzywa.

Jacenty uznał za wskazane otulić się płaszczem milczenia.

Tymczasem Ururam Tururam wiódł dyskurs z Kwasibrzuchem.

- Uważasz pan - mówił tamten - jestem kompozytorem. Prawdziwym komponistą a nie jakimś tam grajkiem, muzykusem, bardem, minstrelem, skaldem, trubadurem czy inszym dławidudą. Ja zajmuję się sztuką wyższą!

- I z tego można wyżyć? - z powątpiewaniem zapytał Ururam.

- Nie można!

- Hmm, ale jednak pan żyje! Musi pan też robić coś innego. Choćby handlować instrumentami.

- Ano tak, jak trzeba, to imam się przeróżnych zajęć, co tam akurat się trafi. Wodę nabieram pantoflem, trę brzuchem o koszyk, ostrzę zęby na sabotach, ręce myję w polewce, przykrywam się drabiną, czeszę się kubkiem, siadam na dwu stołkach, pcham palce gdzie mi niemiło, robię drugiemu między drzwi. Popijam jedząc zupę, gryzę śmiejąc się, śmieję się gryząc. Spluwam pod słońce, szczam do niecek, bździę pod wiatr, wyżej sram niż dupę mam. Wyjadam zakalce z chleba, chowam się przed deszczem pod rynnę, kuję żelazo, kiedy wystygnie. Wstaję rano i leję jak z cebra, myślę o niebieskich migdałach, łowię ryby pod niewodem, mówię "hop" zanim przeskoczę. Przebijam mury głową, drapię się, gdzie mnie nie swędzi, buduję domy na piasku, jestem mądry przed szkodą, łaskotam się w pięty, podkuwam kozy. Sypię wróblom sól na zadki, trzymam pięć srok za ogon. Opasuję się siekierą, ryby łowię grabiami, podpieram się workiem. Stawiam studnię na piecu, sitem wodę czerpię, ptaki uczę fruwać. Kiedy konie żrą, drobię im owies. Sarny strzelam makiem. Psuję papier, bazgram po pergaminie, rachuję się bez gospodarza, dzielę skórę na niedźwiedziu. Darowanemu koniowi zaglądam w zęby. Szukam wiatru w polu, troszczę się o zeszłoroczny śnieg, szukam dziur w całym. Choćbym znalazł - nie liczę. Nie robię ludziom z wody mózgu, za to często i dwie słowie mi nie dość. Ubieram portki przez głowę, a onuce na uszy. Jeżdżę na oślep wstecz w nocy na ośle. Klnę jak komin, palę jak szewc. Leję młode wino do starych bukłaków, przyszywam nowe łaty do starych opończy. Gdzie dwu się bije, nie korzystam, za to pcham się miedzy rozpędzone słonie. Czekam, aż pieczone gołąbki same mi wlecą do gąbki. Śmieję się do rozpuku, pukam się do śmiechu. Za młodu trące, na starość nasiąkam. Nic lepsze dla mnie niż rydz. I tak się jakoś żyje pomalutku. A poza tym handluję instrumentami jak sam pan powiedział.

- Wszechstronny z pana człowiek, nie ma co...

- Dziękuję. Każdy orze jak może - Kwasibrzuch skrzywił się jeszcze okrutniej niż zazwyczaj.

Zmierzch już dobrze zapadł, gdy wreszcie dotarli na miejsce.


Poprzednia Jesteś na stronie 26. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33