Przygody eksperymentującego czarodzieja
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 20. | Następna |
Drogi Czytelniku! Wstyd mi. Wstyd mi za Jacentego, że zadał tak nieodpowiednie pytanie. Oczywiście z punktu widzenia czysto operacyjnego, gdy liczyłoby się li tylko dotarcie do celu, otwarcie ogromnych wrót, które naszym bohaterom (a osobliwie Tomiemu) udało się pod koniec poprzedniego rozdziału, nie miało większego znaczenia, czy może nawet wręcz sensu. Jednak w tym wypadku, czytelniku, spróbuj wczuć się w położenie magów. Czy będąc czarodziejem, niechby i nie eksperymentującym, mógłbyś spać spokojnie, mógłbyś spojrzeć sobie w oczy w zwierciadle wody, mógłbyś chodzić z podniesionym czołem i tak dalej, wiedząc, że gdzieś tam, hen, istnieją drzwi, których nie otworzyłeś, choć mogłeś? Jeśli nie mógłbyś, to już wszystko rozumiesz, nieprawdaż? A jeśli mógłbyś, to i tak nic nie szkodzi.
Na czym to ja?... Aha!
Uporawszy się z wrotami magowie skierowali się ku przeciwległej ścianie. Jak już zauważyliśmy, było w niej kilka wejść. Czarodzieje zatrzymali się, niepewni, które z nich wybrać, by dostać się do wiru.
- Jak sądzicie, którędy? - Jacenty rozglądał się bezradnie dokoła.
- Proponowałbym w środkowe - zasugerował Ururam.
Pomysł wydawał się świetny. Czarodzieje szybko policzyli otwory, by wytypować środkowy. Było ich osiem.
- Klops - sarknął Tomi - w środku wypada ściana.
- Ech, tak dobrze żarło i zdechło - mruknął Ururam nieco od rzeczy.
Nie widząc lepszego wyjścia czarodzieje zaglądnęli po kolei we wszystkie wejścia. Nie różniły się zbytnio od siebie - ani one ani też korytarze, które otwierały się za nimi. Były to przejścia o kwadratowym przekroju oświetlone fosforyzującymi szklanymi płytami tego samego typu, co widoczne na suficie wielkiej hali, choć oczywiście znacznie mniejszymi. Żaden z korytarzy nie biegł zbyt długo prosto, każdy po kilkudziesięciu najwyżej krokach załamywał się w prawo bądź w lewo. Z braku lepszych możliwości zdecydowali się na drugie przejście licząc od prawej, które biegło prosto stosunkowo najdłużej. Szli nim krótka chwilę. Co jakiś czas w gładkich, czarnych ścianach ukazywały się prostokątne, żelazne płyty. Kiedyś zapewne lśniły błyszczącym metalem, teraz jednak tylko rudziały rdzą. Z wielu wystawały dźwignie, klamry i inne elementy wskazujące na to, że były to niegdyś tablice sterujące archaicznymi maszyneriami.
Ururam (jako że był eksperymentującym czarodziejem!), nie mógł oprzeć się pokusie. Został lekko z tyłu i, gdy dwaj pozostali magowie wyprzedzili go o kilka kroków, nacisnął jedną z dźwigni. Najpierw lekko, na próbę. Oczywiście - ani drgnęła. Naparł więc na nią mocniej... I mocniej... Nic się nie stało. W końcu uwiesił się na niej całym ciężarem.
Rozległ się nieprzyjemny chrobot, a potem trzask. W ręku czarodzieja została ukruszona część dźwigni, a reszta, jakby nigdy nic, wciąż sterczała w niezmienionej pozycji. Słysząc podejrzane dźwięki Jacenty i Tomi odwrócili głowy. Ururam z niewinną miną otrzepywał brodę ze rdzawego pyłu.
- I po coś to ruszał? - w głosie Tomiego słychać było nutkę politowania.
- Chciałem tylko sprawdzić, czy działa - wzruszył ramionami Ururam.
- I?
- Nie działa.
- Od razu wiedziałem.
- Ale nie miałeś pewności, ha?
- No, nie miałem.
- W takim razie teraz masz. I właśnie do tego potrzebni są na świecie eksperymentujący czarodzieje - oznajmił Ururam z wielkim samozadowoleniem chowając jednocześnie zardzewiały ułomek do rękawa.
Poszli dalej. Korytarz skręcał kilkakrotnie to w tę to wewtę pod różnymi kątami. Skorodowane tablice sterujące pojawiały się coraz częściej. W końcu przejście rozwidliło się.
- Ha? Którędy teraz? Myślę... - zaczął Tomi, lecz pozostali magicy nie dowiedzieli się, co takiego myślał, gdyż urwał raptownie. Zresztą, nawet gdyby nie urwał, oni i tak by go nie słuchali.
Skądś, z daleka, dobiegło ich delikatne dzwonienie: kilka dźwięcznych, równych tonów. Potem pojawiła się melodia. Choć cicha i delikatna, była jednocześnie przemożna i niezgłębiona. Płynęła spokojnie a niepowstrzymanie poruszając sobą wiele strun w duszach czarodziejów. I sporo czasu musiało upłynąć, nim uświadomili oni sobie, że tak naprawdę wcale niczego nie słyszą, że muzyka dociera bezpośrednio do ich umysłów pomijając słuch. I wtedy, gdy to zrozumieli, na tle muzycznego podkładu pojawił się pojedynczy głęboki głos śpiewający słowa w jakimś tajemniczym języku: nieznanym, a jednak zrozumiałym.
- To dochodzi stąd - szepnął Ururam wskazując na lewą odnogę.
Podążyli za dźwiękiem, którego nie było. Na każdym kolejnym rozwidleniu czy skrzyżowaniu zawsze było jedno przejście, z którego ta niesłyszalna muzyka zdawała się dobiegać wyraźniej niż z innych.
- Kto to śpiewa? - Jacenty rozglądał się zaniepokojony - czy to któraś z tych starożytnych machin?
- Nie - Tomi uśmiechnął się lekko - to sam wir.
- Wir? Nigdy nie słyszałem, żeby węzły many potrafiły grać i śpiewać.
- Bo też on tak naprawdę tego nie robi. Z całą pewnością wiry many mają pewien rodzaj świadomości. Inny niż nasz, ale jednak. I wyczuwają inne świadome istoty wokół i starają się jakoś do nich dotrzeć. Każdy rodzaj istot odbiera to nieco inaczej, na przykład my jako muzykę.
- Niesamowite - westchnął Jacenty - nie rozumiem ani słowa, a przecież... - chwilke stał nieruchomo, skupiony, jakby nasłuchiwał, poczym zaczął mówić cicho, lecz wyraźnie - "Tam, w dole rzek, czeka statek, który cię poniesie. Tam, w dole rzek w dole strumieni. Tam, w dole rzek, czeka statek, który poniesie... sen. Sen o powodzi." - Więz otrząsnął się lekko.
- Brawo - pochwalił Ururam - świetny z ciebie tłumacz. Tak przy okazji nie mamy już wątpliwości, jaki rodzaj many tu się kłębi, nieprawdaż?
- Niebieski - przytaknął Tomi - magia wody.
- Twoje szczęście, bratku, że ją lubisz.
Tomi tylko wyszczerzył zęby. Ruszyli dalej.
- Wiecie, co? - mruknął po chwili Więz nie przerywając marszruty - Pewien problem dostrzegam.
- Tak?
- Jeśli wszystkie dawne mechanizmy są tak przerdzewiałe jak ten tu - wskazał zupełnie skorodowany prostokąt metalu wielkości sporych dwuskrzydłowych drzwi, na którym z ledwością tylko dało się odróżnić kształty dawno już nieczynnych lewarków i przycisków - to jak uruchomimy którykolwiek, by wyekspediować Tomiego na, eeee, tamten świat? Wiecie, co mam na myśli - dodał szybko.
- Celne określenie - Tomi roześmiał się głośno - A co do machin, to nawet lepiej że nie działają. Nie będą przeszkadzać.
- Chyba nie rozumiem.
- Och to proste. Nawet gdyby działały, nie wiedzielibyśmy jak ich użyć. Znacznie prościej będzie wykorzystać samą energię węzła. Nagromadziło się jej dość dużo, by nawet bez dodatkowego wspomagania wystarczyło do przemiany.
- Wierzę na słowo.
Minęli jeszcze kilka zakrętów wciąż podążając za głosem wiru. Przejście doprowadziło ich w końcu do kolejnej sześciennej komory, sporo mniejszej niż ta, od której zaczęli wędrówkę. Na ścianie na wprost nich lśnił zielono na popielatym tle symbol wiru - pięć pierścieni. A poniżej, wykonany z tej samej substancji, jeszcze jeden znak: ćwiek zwrócony ostrzem w górę. Tomi i Ururam rozpoznali ten emblemat natychmiast: było to godło ludu Kesatpułgów. Tomi podszedł do ściany wspiął się na palce i dotknął dolnej krawędzi ćwieka.
- Metal... - mruknął - więc jednak.
- Czy to jest to, o czym myślę? Metal Nienazwany?
- Tak, mój drogi Jacenty. W życiu nie widziałem naraz go więcej, niż tyle, co starczyłoby na bransoletę. A tutaj! Cały relief jest nim wypełniony. To musi być warte górę złota!
- Ba - wzruszył ramionami Ururam Tururam - ale co komu po nieosiągalnym bogactwie? Choćbyśmy wszyscy trzej starali się z całych sił nie uszczknęlibyśmy go ani odrobiny. Im bardziej byśmy się starali, tym bardziej opierałby się naszym wysiłkom.
- W takim razie, jak im się udało go ukształtować - Jacenty wskazał na symbole wykute, czy też może odlane z zielonego metalu.
- Nie wiadomo. Ta mądrość zaginęła przed wiekami. Sporo byłaby dziś warta... Mam jeden taki pierścionek - czarodziej przez chwilę grzebał w brodzie - a, nie, przecież dałem go... Nieważne. W każdym razie jedyne, co możemy teraz zrobić, to popodziwiać niewątpliwe piękno tych symboli. Tak.
- Piekno? Nie powiedziałbym - zaoponował Tomi - Zielony na szarym? Gusta zmieniły się widać przez tysiąclecia.
- Albo tło zszarzało. Może...
- Słyszycie? - przerwał Więz.
- Nie. A co?
- Ja też nic nie słyszę. Pieśń wiru się urwała.
- E tam, od razu urwała. Skończył śpiewać, to i odpocząć musi.
- Wszystko jedno. Tyle, że teraz nie wiemy, w którą stroną pójść.
Komora miała dwa wyjścia położone symetrycznie po obu stronach herbu. Ururam zajrzał najpierw w jedno, potem w drugie... A potem zwrócił się do swych towarzyszy z szerokim uśmiechem:
- Nie ma większego znaczenia, w którą stronę pójdziemy. Jesteśmy już prawie u celu.
Tomi poszedł zatem w prawo, Jacenty w lewo, a Ururam za nimi. Ummm, to znaczy za jednym z nich. Wkrótce wszyscy trzej znaleźli się na wąskiej galerii okalającej podziemną komorę, przed ogromem której cofała się wyobraźnia. Była ona - podobnie jak poprzednie - sześcienna, jednak na powierzchni jej podłogi zmieściłby się nie tylko hobocki rynek, ale pewnie i cały Hobok. Olbrzymia hala skąpana była w błękitnym świetle emanującym gdzieś z dołu. Czarodzieje podeszli do barierki i spojrzeli w głąb.
Niczym przenikające się wzajemnie świetliste sieci wirujące wokół siebie wzajemnie i przeplatające się nawzajem, niczym miriady jaśniejących punktów rozpędzonych na swoich wciąż zmieniających nachylenie orbitach, niczym cyklon miniaturowych gwiazd krążących wokół środka swej ciężkości, niczym kłębowisko roziskrzonych nici zwijających się i rozwijających w sobie tylko znanym rytmie, niczym kołujące stado cudnych świetlików, niczym tornado szafirowych iskier porwanych w magiczny taniec, lekko wzniesiony ponad sam środek posadzki podziemnej komnaty węzeł many wirował śród swoich nieprzeliczonych deferensów i epicykli, wił się, migotał, obracał, lecz jednocześnie - nieporuszony i utwierdzony, jak fundamenty świata - po prostu był, istniał, trwał.
Poprzednia | Jesteś na stronie 20. | Następna |
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 |