Przygody eksperymentującego czarodzieja

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Poprzednia Jesteś na stronie 28. Następna

Następnego ranka cała gromadka żwawo zebrała się do drogi. Zjazd ze wzgórza na wijącą się poniżej drogę zajął im tylko parę chwil. Ciepły wiatr niósł od zachodu świeżą woń wiosennego lasu, po niebie leniwie płynęły kłębiaste obłoczki dopełniając miłego nastroju pogodnego poranka. W znakomitych zatem nastrojach podróżnicy podążyli na północny wschód, tam bowiem znajdował się cel ich podróży – miejscowość o wdzięcznej nazwie Zerba. Nie minęło czasu ani mało ani wiele, jeno tyle, ile właśnie upłynęło, a słońce nie zdążyło się jeszcze podnieść do najwyższego punktu na swojej drodze, gdy dojechali do miejsca, w którym od głównej drogi odchodziła wąska ścieżka wiodąca prosto w las. Ururam zatrzymał muła ku wielkiej jego uldze.

- Coś mi przyszło do głowy – powiedział (Ururam, nie muł!) – nasz przeciwnik zna mnie z pewnością lepiej, niż ja jego. Być może się mnie tu spodziewa. Pewnie wszystkie patrole graniczne hrabstwa Zerby są uprzedzone, żeby na mnie filowały.

- To możliwe – zgodził się Więz – ale cóż w związku z tym?

- Ano wynika z tego, że powinienem przekraść się przez granicę niezauważony.

- Fakt. Jakaś niewidzialność?...

- Apage! Tylko tego mi brakuje, żeby zacząć czarować pod nosem drania, o którego możliwościach nie mam bladego pojęcia. I to w dodatku wyposażonego w organy władzy! To tak, jakbym przekraczał granicę dmąc w trąbę albo i w helikon.

- Przepraszam – odezwał się Kwasibrzuch – czy jest pan pewien, że dźwięk tego instrumentu ścigał pana aż między światy?...

- I owszem.

- W takim razie sprawa jest jeszcze poważniejsza. Będziemy mieli do czynienia z nieznaną dotąd kombinacją organów władzy i organów ścigania.

Powiało grozą. Na szczęście miły, wiosenny zefirek szybko ją rozproszył.

- Po prostu pojadę bocznymi drogami, a w końcowej fazie bezdrożami – wyjaśnił eksperymentujący czarodziej, gdy już po grozie nie było ani śladu – powinienem dać sobie radę z ominięciem patroli.

- Niestety nasze wozy tędy nie przejadą – westchnęła Beta omiatając wzrokiem pojazdy: swój, Jacentego i Kwasibrzucha – szkoda. Boję się zostawiać cię samego, Ururamie, jesteś ostatnio strasznie roztrzepany, wiesz? Zaginiesz gdzieś jeszcze i co wtedy? Kto mi wtedy pomoże dostać się do waszego towarzystwa?

- Nie ma obawy. Nie zginę. A skoro obiecałem, to i pomogę. Widzę jednak inny problem. A mianowicie taki, że Jacenty też prawdopodobnie jest naszemu adwersarzowi znany. W związku z tym dobrze by było by i on przekradał się wraz ze mną. Kłopot jedynie z dwukółką.

- Taki problem to nie problem – roześmiał się Więz odgarniając z czoła grzywkę, która próbowała wpaść mu do oka – dajcie mi tylko godzinkę, a zobaczycie, jak się sprawię.

Zjechali na pobocze drogi by dać czas Jacentemu a jednocześnie przepuścić kilka chłopskich furmanek wiozących siano. Więz z zapałem zabrał się do roboty. Wyprzągł swojego konika, przywiązał go do wozu komponisty, a następnie całą swoją uwagę poświęcił dwukółce. Najpierw wymontował z niej jedno koło. Była więc to już w zasadzie jednokółka. Potem wymontował drugie uzyskując w efekcie bezkółkę. Następnie rozłożył koła na czynniki pierwsze – osobno szprychy, osobno piasty i osobno kolejne fragmenty obwodu. Wszyscy przyglądali się tej robocie z zaciekawieniem, a Bask obwąchiwał zawzięcie każdą odkładaną przez Jacentego część. Wreszcie Więz zakończył demontaż, mruknął pod nosem coś w stylu: „Skończyłem. Uff. No to teraz się zacznie.” – i zaczął składać koła na nowo. Tym razem jednak wychodziły mu jakieś... graniaste i wielokanciaste. Ururam podszedł do niego z lewej, wziął się pod boki i z coraz większym zainteresowaniem śledził postępy prac. Już wkrótce oczom zdumionego maga, czarodziejki, komponisty i psa ukazała się stojąca na dwu wielosegmentowych łapach konstrukcja. Kołysała się lekko, ale stała pewnie.

- O rety – Ururam obszedł ją wokół kręcąc ze zdziwienia głową – a cóż to jest?

- To wynalazek mojego wujka Widłaka – odparł Jacenty – zwie się „Samo-chód”.

- Sam chodzi?

- No, nie do końca sam, trzeba go ciągnąć, jak zwykły wóz. Ale drepta za koniem i niestraszne mu przeszkody, wertepy, złamane drzewa i takie tam. Ma tylko tę wadę, że nieco trzęsie – Więz uśmiechnął się boleściwie – ale można przywyknąć.

- Trzęsie? To nie dla mnie – wzdrygnął się Kwasibrzuch, w takim wehikule na pewno nie dałoby się komponować. Wole jednak swój wóz, choć przez las nie przejedzie.

- Nie musi, na szczęście. Razem z Jacentym zjeżdżamy z drogi. Pozostała dwójka pojedzie głównym szlakiem. Spotkamy się opodal Zerby, na rozstajach w pobliżu wioski, jak jej tam... a! Piuq.

- Jaka sympatyczna, pluskająca nazwa – zachwyciła się Beta.

- Nazwa może i owszem, ale sama wiocha jest raczej ponura... No ale komu w drogę temu, ten... temu w drogę i już – zakończył Ururam Tururam włażąc na muła. Jacenty ulokował się w samo-chodzie.

- A z kim pójdzie Bask? – zapytał nagle Więz.

- Niech sam zdecyduje – wzruszył ramionami eksperymentujący czarodziej.

Kwasibrzuch strzepnął lejcami – trzy ogromne konie z wolna ruszyły naprzód. W ślad za ogromnym wozem Kwasibrzucha podążył drabiniasty Bety. Nagle czarodziejka odwróciła się do znikających w gęstwinie Ururama i Jacentego i zawołała:

- Kiedy?!

- Gdy dojedziecie, my już tam powinniśmy być! – odkrzyknął Ururam – Jeśli nie, to bardzo źle!

I w ten sposób czwórka rozdzieliła się na dwie dwójki. Na poboczu pozostał tylko Bask poglądający to w jedną to w drugą stronę z wyrazem niezdecydowania na skądinąd sympatycznym pysku. W końcu zdecydował się i podniósłszy się z wolna podreptał za Kwasibrzuchem i Betą pozostawiwszy obu czarodziejów samym sobie.

Ururam i Jacenty wjechali w las. Nie minęły i trzy kwadranse, a w pobliżu nie było już ani śladu żadnej drogi, ani nawet ścieżynki. Dzicz! W powietrzu czuć było woń liści i traw skropionych rosą. Cisza i milczenie zaległy wokół, jedynie czasem przerywane świstem lub trelem samotnego ptaka. Jednak gdy w tę ciszę wsłuchał się człek lub nieczłek dłużej, przestawała być ona milczeniem tylko. Każde drzewo swoją melodie grało, skrzypiąc konarami, trzeszcząc gałęziami, szeleszcząc liśćmi. Brzoza szemrała cicho, osiczyna bojaźliwie trzepotała, dęby poskrzypywały basem, sosny szumiały, a jodły szeleściły żałośnie. Las stał, jak stworzony przed wiekami, wyrosły bujnie ku niebu, pnie grube, jak słupy proste, oschłe z gałęzi od dołu, u góry w zielone wieńce liści odziane. Gdzieniegdzie zwalona burzą kłoda, na pół przegniła, pół z kory odarta, pogięte od wichru wyrostki i poschłe zgrzybiałości – mchami jak futrem na starość odziane olbrzymy. Między gałęziami przefrunęła sroka... Pojedyncze ćwomidła siedziały tam i siam na grubych konarach spoglądając na podróżnych pustym, obojętnym wzrokiem. Kilka wron zerwało się wystraszonych, rozwarły swoje świńskie ryje kracząc głośno. Nieopodal pluskał strumień. Zwinna fęcha o miękkim futerku nurkowała w nim raz za razem polując na łyskające pod powierzchnią ryby. Gdzieniegdzie żółta łachą leżał piasek, a to kępiasta trzęsawica, którą omijać musieli. W prawo otwarła się łąka porośnięta z rzadka złocistym kwieciem. W stojącym wysoko słońcu i drżącym powietrzu kilka wysmukłych krzewów pośrodku łęgu wyglądało niczym kandelabry. Spod kopyt ururamowego muła smyrgnął zając odprawiony pogardliwym prychnięciem. Konstrukcja Jacentego radziła sobie doskonale przekraczając pnie, przeskakując wykroty, delikatnie sondując głębokość mokradeł.

- Nic się nie dzieje... Wreszcie spokój – westchnął z ukontentowaniem Ururam.

- Nuda po prostu – przyznał Jacenty.

- Ano tak. Jak ktoś kiedyś będzie opisywał nasze przygody, to w tym miejscu chyba tylko opisy przyrody mu pozostaną.

- Brr... No co ty, tylko nie to! Nie ma nic gorszego niż opisy przyrody w przygodowej opowieści.

- A jak to nie będzie opowieść przygodowa, a, dajmy na to, romans albo kryminał?

- Romans odpada – Więz pokręcił zdecydowanie głową – a w kryminale opisy przyrody też nie powinny się znaleźć.

- Pozostaje mieć nadzieję, że nikt się za pisanie takich bzdur nie weźmie. Ale jakby co, to lepiej zajmijmy się czymś eeee... zajmującym.

- Na przykład?

- No na ten przykład egzegezą świętych tekstów. Urodziłeś się jako mieszkaniec tego świata, nieprawdaż? Znasz chyba opowieść o jego powstaniu?

- Oczywiście.

- No właśnie. Ja, będąc istotą z zewnątrz mogę bez uprzedzeń wziąć się za analizę tego tekstu wykazując, jakie to kryją się w nim przesłania.

- Dobry pomysł. Lepiej dla nas omawiać święte teksty niż nudzić się w drodze, a i ewentualnym czytelnikom hipotetycznej opowieści o nas bardziej przyda się taki pouczający fragment niż jałowe opisy przyrody.

I Jacenty jął cytować świętą księgę stworzenia jasnym, mocnym głosem:

„Świat ten wziął się z wafla z bita śmietaną.

I był wafel zły, a bita śmietana dobra była.
A gdy przyszedł wielki Phleddagrif, świat postanowił zbudować,
Wafel zaś z bitą śmietaną budulcem dlań były.
I rad by był samej bitej śmietany użyć, a wafla wcale.
Jeno bita śmietana bez wafla ukształtować się nie dała.
Wziął zatem tyle bitej śmietany, ile tylko zdołał,
A wafla tyle jeno, ile konieczne było, i jął świat tworzyć.
Gdy zaś utworzył go od początku do końca i od końca do początku,
Tedy w materię wysnutą z niebytu go przyoblekł.
I pod płaszczem materii wafel zniknął i bita śmietana takoż.
I nikt ich na świecie nie ujrzy, chyba sercem swoim.
Tako i sprawił Phleddagrif, iże na świecie pojawiły się
Wozy i łozy, spodnie i pochodnie, wieże i jeże, burze i róże,
Kule i bóle, dachy i łachy, spory i topory, pranie i kochanie,
Góry i rury, czary i pożary, kielichy i michy, ćwiomidła i powidła
I wszystkie inne rzeczy, jakiekolwiek są.
A uczyniwszy wszystko ze wszystkim, jako należało,
Odleciał potężny Phleddagrif ku innym światom.
A jako tam przybył, ku istotom zmyślnym rozumienie swoje obrócił,
Tak że każdą zapamiętał, by i w swoim świecie miejsce jej uczynić.
Zważcie więc, że jaka w innych światach istota zmyślna by nie była,
Tu podobną jej znajdziecie.
A gdy tworzenie świata, rzeczy i istot zakończone zostało,
Wszedł Phleddagrif do wnętrza świata swego,
Gdzie do dziś pod postacią uskrzydlonego różowego hipopotama
Wybrani ujrzeć go mogą.”

Jacenty zakończył i westchnął głęboko. Jakiś czas obaj jechali w milczeniu pośród kojących odgłosów dzikiego lasu. Lekki poszum przeszedł pośród koron najwyższych drzew, suche patyki trzaskały czasami pod łapami więzowego wehikułu. Z dala dotarł ryk jakiegoś większego zwierza.

- Z tego, coś mi powiedział – przerwał milczenie Ururam – można wyciągnąć wiele ciekawych wniosków. Zaczynając od tego, że ów wafel z bita śmietaną to z pewnością coś innego, niż to, co my przez to dziś rozumiemy.

- Tak, z pewnością. Obecne wafle są materialne, wafel pierwotny taki nie był. Ale – Jacenty powiedział to z naciskiem – musiał mieć coś jednak wspólnego z tym, co pod tym pojęciem rozumiemy dzisiaj. Inaczej by się tak nie nazywał!

- Prawda. Kolejny nasuwający się wniosek, to taki, że wafel bez śmietany ani śmietana bez wafla istnieć nie mogła. Wszak podjętą została próba stworzenia świata z samej bitej śmietany, ale jednak się nie powiodła.

- Zawsze mnie to intrygowało – przyznał Jacenty – i ukułem sobie nawet pewna teorię: gdyby stworzyć świat z samej bitej śmietany, jak można byłoby w takim świecie cokolwiek odróżnić od czegokolwiek innego?

- To raz. A dwa, gdybym to ja chciał bitą śmietanę bez wafla też bym nie dał rady. I to sprowadza nas do spraw ostatecznych...

I tak rozmawiali jadąc przez las, a nie wiedząc przy tym, że na pobliskiej polanie ktoś na nich czeka.


Poprzednia Jesteś na stronie 28. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33