Przygody eksperymentującego czarodzieja

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Poprzednia Jesteś na stronie 31. Następna

Obaj czarodzieje kontynuowali swoją podróż w kierunku Zerby z punktem kontaktowym w pobliżu wioski Piuq. Ponieważ przez kolejne trzy dni nie działo się absolutnie nic ciekawego, Autor, aby oszczędzić czytelnikom opisów przyrody, egzegez świętych tekstów, westchnień Jacentego i tym podobnych motywów literackich, które w przygodowej opowieści absolutnie nie mogą występować w nadmiarze, użyje magicznego zwrotu „Trzy dni później”. A zatem:

Trzy dni później teren zaczął się łagodnie wznosić. Las był tu stosunkowo rzadki, zaś w twarze co i raz dmuchało Ururamowi i Jacentemu rześkie górskie powietrze. Nie stanowiło to niczego dziwnego, zbliżali się już bowiem do pasma Rudych Gór, których łagodne, choć sięgające sporych wysokości, stoki wznosiły się przed nimi. Pokrywające je lasy i hale były obecnie zielone, ale na jesień zwykły rudzieć (a to dopiero!) skąd zapewne brała się nazwa owych gór.

- Nie byłeś dotąd w tej okolicy? – rzucił Ururam.

- Nie – odparł Jacenty.

- W takim razie należy ci się parę słów wyjaśnienia, gdzie trafimy, bo naprawdę niezwykłe to miejsce, nawet jak na ten, wybacz to słowo, nieco zwariowany świat.

- Nawet bardziej niż nieco – zaśmiał się krótko mag.

- Zbliżamy się do osady górniczej Tudomfehenceks. Tfu, język sobie można na tej nazwie połamać. Dlatego krótko mówi się o niej: Teks. Leży ona u wylotu długiej doliny niedaleko Srebrnej Czapy.

- To jakaś góra?

- Aha.

- Która to?

- Mmmm... Widzisz tę pierwszą, górę, tu lekko na lewo?

- Tak.

- To nie ta. A widzisz te drugą, ciut za nią?

- Tak.

- To też nie ta. A widzisz te trzecią, za nimi?

- Nie...

- A to właśnie Srebrna Czapa!

- A! Rozumiem. Sądząc z nazwy i osady górniczej niedaleko, pewnie znaleziono tam srebro.

- Trafiłeś doskonale, od wieków wydobywa się tam srebro i półszlachetne kamienie. Jest tego sporo, ale złoża są bardzo rozproszone, dlatego wydobycie jest ledwo co opłacalne. Nie odstrasza to jednak osobników z różnych ras i gatunków od przybywania tutaj i zajmowania się górnictwem, handlem, transportem czy nawet rabunkiem. Wytworzyła się tutaj osobliwa społeczność, w której obok siebie żyją w jakiej takiej zgodzie najróżniejsze istoty rozumne, praktycznie wszystkie, jakie w ogóle można znaleźć w tym świecie. A także takie których nigdzie indziej nie uświadczysz.

- Hm?

- Wiesz, mieszane związki zdarzają się od czasu do czasu...

- Ach, rozumiem. Pewnie nawet pomiędzy rasami nie pałającymi za zwyczaj do siebie sympatią.

- Właśnie. I dlatego Teks ma jedyny w swoim rodzaju koloryt.

- Mam się z tego cieszyć, czy raczej tego bać?

- Jedno i drugie po trosze – roześmiał się głośno Ururam przynaglając (bezskutecznie!) swojego muła do szybszego marszu.

- No, niech i tak będzie. A czemu to akurat tam zmierzamy?

- Piuq leży po drugiej stronie gór, a Teks znajduje się u wylotu wąwozu wiodącego na jedną z łatwiejszych do przejścia przełęczy. Nawet wozem się tam przejedzie. No i to jest jeden powód. A drugi – chciałbym odwiedzić starego znajomego. Nazywa się Roben i jest w osadzie sędzią oraz właścicielem oberży.

- Osobliwe połączenie.

- Jedno z wielu... – mag westchnął – mam tylko nadzieje, że Roben nie dał się nikomu ukazdrupić przez te lata...

Przejechali jeszcze całkiem nieduży kawałek, gdy przed nimi pojawiła się (ni z tego ni z owego) wąska droga. Miła odmiana po kilku dniach na bezdrożach! Jacenty zaczął zastanawiać się głośno, czy aby nie warto by było zamienić z powrotem samo-chodu na dwukółkę, miał już bowiem z deka dość trzęsienia przez swój osobliwy pojazd. (Choć skoro ta machina chodziła a nie jeździła, to może właściwszym słowem byłby „pochód”?...)Ururam jednak odradził mu takie modyfikacje zauważając przytomnie, że przeróbka chwilę trwa, a późniejszą drogę na przełęcz łatwiej będzie odbyć na łapach niż na kołach.

Wkrótce wjechali pomiędzy pierwsze domostwa. Jacenty rozglądał się wokół z ciekawością, nigdy bowiem dotąd nie widział miejsca zamieszkanego w miarę zgodnie przez przedstawicieli tylu inteligentnych gatunków. Tubylcy zaś odwzajemniali się spoglądając na podróżnych z łagodną natarczywością przemieszaną z ostrożną uprzejmością.

Pierwszym większym budynkiem, jaki napotkali czarodzieje była ponura karczma.

- Czy to oberża Robena? – zapytał Więz nieufnie.

- Ależ skąd! – odparł Wedrowiec Dominiów – gospoda Robena jest kawałek dalej... I wygląda o wiele porządniej.

W tym momencie przez otwarte drzwi wyleciał (dosłownie!) goblin. Wywinął salto w powietrzu i plasnął na ziemię tuż przed kopytami ururamowego muła, który (muł!) zatrzymał się gwałtownie z wyrazem niesmaku na pysku. Czarodziej zsunął się z siodła i pochylił się nad nieszczęśnikiem.

- A cóż to się stało? – zapytał serdecznym tonem.

- Oj, oj – jęknął goblin – siedzę sobie spokojnie przy stole nad kufelkiem absyntu, a tu nagle Glabak mnie w pysk. Ja nic. No to Glabak mnie drugi raz w pysk. Ja nic. No to Glabak mnie trzeci raz w pysk. Ja nic...

- To Glabak cię czwarty raz w pysk? – domyślił się Ururam.

- Nie! – zaprzeczył zielony ludek potrząsając energicznie rękami, nogami, a nawet uszami – jak Glabak chciał mnie czwarty raz w pysk, to ja myk pod stół i wypluł trzy zęby!

- Nie martw się, odrosną! Masz szczęście, żeś goblin...

- Ano tak. Ale com wziął w pysk to moje! Ale temu drabowi Glabakowi nie daruję. Skończy tak jak ten jego kuzynek, co go onegdaj złapali, rozkmiń to.

- Złapali?

- A, tak! Złapali jak podpalał drewutnię. Już go tam dzisiaj Roben sądzi. – goblin otarł sobie gębę i popatrzył na swój cień – O! Jak pogonię to jeszcze na wyrok zdążę!

Po tych słowach poderwał się na nogi i pobiegł w kierunku centrum osady. Czarodzieje podążyli za nim i po chwili stanęli przed dużym, murowanym budynkiem. Zresztą, co ja mówię „stanęli”! Weszli do niego, jak tylko oddali konia i muła stajennym, wyglądającym na faunów.

W środku panował przyciszony gwar, zaś atmosfera była niewątpliwie wyczekująca. Od razu było jasne, że sala oberży jest w tym momencie salą sądową. Po prawej stronie od wejścia, na podeście przeznaczonym zapewne dla orkiestry na okoliczność wieczornych zabaw, stało kilka – pustych teraz – krzeseł. Po lewej otoczony niewidzialna barierą wyczuwalnej wrogości, a także jakimś sążniem wolnej przestrzeni, stał (ze związanymi rękami i nogami) cherlawy goblin o wyjątkowo krzywych zębach i kłapniętym jednym uchu. Dwaj krzepcy krasnale wyposażeni w sękate pały pilnowali podsądnego.

Wtem znajdujące się w głębi gospody drzwi uchyliły się i powoli, pojedynczo, dostojnym krokiem, grupa zgromadzonych wcześniej w bocznej izbie istot należących do różnych rozumnych gatunków przedefilowała przez salę i zajęła miejsca na przygotowanych krzesłach.

Wtedy zza znajdującego się za kontuarem regału na którym stały rozmaitego kształtu i koloru butelki z trunkami dobiegło kilka stuków i wysoko nad górną krawędzią półek ukazała się głowa kędzierzawego bruneta z krótką bródką w szpic.

- To Roben – szepnął Ururam Jacentemu.

- Jest jakimś półolbrzymem? – zdumiał się Więz mierząc wzrokiem odległość, jaka dzieliła głowę od podłogi.

- Ćiiii, nie... Zaraz zobaczysz...

Roben był centaurem, co stało się jasne, gdy tylko wyszedł zza regału. Jednakże nigdy w życiu Jacenty nie widział takiego centaura. Mało „nie widział”! Nie wyobrażał sobie takiego! Roben ubrany był z wyszukaną elegancją. Na ludzkiej części swojego tułowia miał jakby fraczek o ciemnośliwkowym odcieniu. Koszula pod spodem była biała, zaś pod szyją zawiązana była chusta o ton ciemniejsza od fraka. Dłonie tkwiły w aksamitnych rękawiczkach, także białych. Za to końska część Robena przyobleczona była w przedziwne spodnie o czterech nogawkach. Spodnie owe wyposażone były w otwór na ogon, którego czarne włosy sędzia i oberżysta w jednej osobie spinał srebrną klamrą.

- Czy przysięgli uzgodnili werdykt? – zapytał głębokim głosem.

- Tak – odparł wyglądający na przewodniczącego ławy półelf – przysięgli uznali podsądnego winnym zarzucanego mu czynu.

Roben wspiął się na zadnie nogi opierając przednie na kontuarze. Teraz dopiero było widać, że jego kopyta ukryte są w butach z grubej skóry o osobliwym odcieniu i fakturze – zapewne smoczej. Z głową sięgającą niemal powały sędzia zwrócił się do skrępowanego goblina:

- Zostałeś osądzony przez dziewięciu prawych przedstawicieli inteligentnych ras, tak różnych od ciebie, jak dzień różni się od nocy. Oni to orzekli, że jesteś winny. Cóż zatem nastąpi? Nic szczególnego. Pory roku będą nadal następować po sobie. Nadejdzie lato i rozgrzane powietrze falować będzie nad górami, a na zagonach dojrzewać będą soczyste jarzyny, z których nasze zapobiegliwe żony przygotowywać będą zapasy na rok następny. Potem przyjdzie jesień i Rude Góry zrudzieją, tak iż ich wygląd ich nazwie będzie odpowiadał. Przejdą słoty i burze, a ziemia rozmięknie. Potem nadejdzie zima i wszystko pokryje biały całun miękkiego puchu, a góry ubiorą na siebie lodowe czapy. A później znów nastąpi wiosna, zakwitną kwiaty, drzewa wypuszczą liście, a ptaki wieczorami wyśpiewywać będą swoje serenady. Dla ciebie jednak nie będzie już ani lata, ani jesieni, ani zimy, ani wiosny, bowiem za chwile zostaniesz wyprowadzony z tej sali, doprowadzony do najbliższego drzewa i na nim za szyję powieszony. I będziesz na nim wisiał tak długo, dopóki nie będziesz martwy! Martwy!! Martwy, ty oliwkowoskóry koźli synu!!!


Poprzednia Jesteś na stronie 31. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33